Cóż, znów była breja. Wiem, że przynudzam już z tą breją, ale co ja mam zrobić, skoro breja cały czas jest? Przed południem co prawda było jeszcze tak (na zdjęciu perspektywa ulicy Zgoda, róg Chmielnej):
ale po południu (na zdjęciu ulica Okopowa) już tak:
O ścieżkach rowerowych pisać nie ma co, bo leżą sobie przysypane grubą warstwą puchu, więc je brzydko mówiąc olałem i nawet już prawie zapomniałem o ich istnieniu. Jeżdżę jezdnią i tyle. Jeśli ktoś chce efektywnie jeździć zimą po Warszawie rowerem, nie ma tak naprawdę wyboru - tylko jezdnia. Czasem jakiś spaliniarz zatrąbi i coś tam pokaże łapą (konkretnie śnieżne pole, pod którym zalega sobie DDR), ale generalnie jest to temat do zignorowania. "Dla higieny" można spaliniarzowi pokazać tzw. fucka, ale ogólnie nie ma się co za bardzo przejmować, jeździjmy swoje :)
Poza tym jeździło się nawet fajnie. Wieczorem służby drogowe jakoś sobie z breją poradziły (nie na każdej ulicy, ale na większości), wiatr nie dokuczał, można było śmigać, pod koniec dnia wypite piwo krążyło w moich żyłach, fajnie rozgrzewając i motywując do kręcenia.
Ile ten cały równik liczy? 40 tys. km? No to do przejechania rowerem symbolicznej ziemi (licząc od początku mojej obecności na BS-ie) został mi niecały tysiąc.
Nie, nie chwalę się tu swoim osiągnięciem, chciałem natomiast pochwalić swój rower. Traktowałem go brutalnie, smarowałem od wielkiego dzwonu, zmuszałem do jazdy w deszcze, śniegi i mrozy, nie czyściłem go praktycznie nigdy (umorusany jest jak przysłowiowa święta ziemia) a on wciąż jeździ. To i owo trzeba było czasem oczywiście wymienić, ale generalnie nie było tego dużo, serwisy odwiedzam rzadko, po prostu każdego siadam i jadę. Bądź dalej tak twardy, mój rowerze! :)
I to tyle peanów na cześć roweru, na koniec fotka z Muranowa (ul.Zamenhofa, tego od języka esperanto):
Romantycznie, co nie?
PS. Ostatnio często zamieszczałem tu wpisy kontrowersyjne (przynajmniej dla niektórych), ten wpis jest łagodny, może bezbarwny nawet. No cóż, ciągłe poruszanie tematów kontrowersyjnych jest jak utrzymywanie członka w stanie ciągłej erekcji - na pierwszy rzut oka wydaje się to atrakcyjne, ale z czasem może się to okazać niewygodnie i bolesne :)
Odsapnijmy trochę zatem, na szczyty zawsze zdążymy wrócić.
Miało być dziś o spaliniarzu, co to mnie wczoraj z drogi spychał, a tymczasem będzie o Lidlu. Bo mnie w Lidlu wkurzyli.
Dobra, najpierw szybko z tym spaliniarzem, tak w skrócie, już bez szczegółowych opisów. Otóż człowiek, który spychał mnie z jezdni, miał z tyłu naklejoną rybę, znak wiary chrześcijańskiej. Moim zdaniem afiszowanie się ze swoimi poglądami jest rzeczą wręcz wskazaną i w tym kontekście fajnie, że ktoś się afiszował ze swoją wiarą, ale na przyszłość bardzo bym prosił, aby swoje chrześcijaństwo okazywać nie tylko naklejką na karoserii, ale także (a raczej przede wszystkim) swoim zachowaniem na drodze. Czy spychanie kogoś z jezdni to postępowanie chrześcijańskie? Ja mam wątpliwości.
No to teraz Lidl. W mojej okolicy Lidle są dwa, na Kasprowicza i przy Conrada. Jeśli już jadę do Lidla, to wybieram tego na Kasprowicza, bo mam bliżej. I w tym Lidlu na Kasprowicza czasem oprócz innych produktów kupuję wino - wykładam towar na taśmę, wino kładę wraz z innymi zakupami, płacę, wrzucam towary do siatki, wychodzę. Wczoraj jednak pojechałem do Lidla na Conrada, bo akurat miałem po drodze.
Miałem akurat ochotę na kolację przy winie, no to kupuję. Jakieś mięso, jakieś sery, coś tam jeszcze i wino właśnie. Wykładam towar na taśmę, a kasjerka do mnie "Ale za wino to pan musi zapłacić w kasie alkoholowej! Tu nie nabiję, przez kasę mi nie przejdzie". Pytam ją, czy mogę w tej innej kasie zapłacić za całe zakupy, bo już chciałem pojednawczo zabrać cały towar, przenieść i zapłacić gdzie indziej. Ale nie, za wino w jednej kasie, za resztę w drugiej. Czyli stanie w dwóch kolejkach i dwa razy więcej biegania z towarem jak dureń. Za zakupy oczywiście podziękowałem i pojechałem do Leclerca, ale zanim to nastąpiło, mówię "Ale przecież w Lidlu na Kasprowicza płacę za alkohol i inne produkty w tej samej kasie i jest OK", na co słyszę... "Ale tam jest inna firma!".
No wkurzyłem się. Jaka tam jest do k...y nędzy inna firma? Biedronka?! A może Carrefour?! Nie do jasnej cholery, tam jest Lidl! Hala nawet taka sama i rozkład produktów na półkach też taki sam, bliźniaki jednojajowe normalnie. Ale nie, "inna firma".
OK, jakieś tam wykształcenie mam i ja akurat orientuję się, że w ramach sieci mogą istnieć różni franczyzobiorcy (trudne słowo) i pewnie o to chodziło z tą "inną firmą". Ale co może sobie pomyśleć przeciętny konsument, który takiej wiedzy nie posiada? A może przed zrobieniem zakupów w markecie konsumenci powinni poznać zasady tworzenia i funkcjonowania sieci handlowych?
A centrala Lidla mogłaby jednak zadbać o to, aby placówkach prowadzonych przez różnych franczyzobiorców obowiązywały jednolite standardy nie tylko w kwestii dostępnych towarów i układu półek sklepowych, ale także w aspekcie obowiązujących w sklepie zasad. Pozwoli to uniknąć wielu nieporozumień i rozczarowań, gdyż placówki sieciowe powinny być dla klienta przewidywalne. Bo do placówek sieciowych klienta przyciąga nie tyle cena czy określony poziom usług, co przewidywalność właśnie. Idziemy do placówki określonej sieci, bo przewidywalne są ceny, zasady i poziom usług. Czyli przewidywalność najpierw - nasze oczekiwania co do cen, usług i zasad właśnie z przewidywalności wynikają. A tu się okazuje, że Lidl jest częściowo nieprzewidywalny.
No dobra, popsioczyłem sobie na Lidla, wystarczy :)
Na koniec fotka z ul.Anielewicza, Mordechaja zresztą:
Przed wojną była tu dzielnica żydowska, podczas wojny Niemcy zrównali całą okolicę z ziemią, a po wojnie komuniści walnęli bloki. I tak sobie pojeździły oba totalitaryzmy po Warszawie jak po łysej kobyle...
Nie wiem, czy część z Was się zorientowała, ale jak jest zima, to jeździmy ulicą! A to nie jest miejsce dla jakichś odpicowanych małolatek, dla jakichś długowłosych paziów, dla jakichś gamoni. Jak widzisz, że spaliniarz spycha Cię z jezdni, to przylutuj mu w maskę. Weź temu mongołowi w maskę przylutuj! Weź go, do Ciebie mówię!
---
Dobra, proszę się nie bać, to powyżej to nie jest moja produkcja autorska, to tylko sparafrazowanie pewnej wypowiedzi pewnego człowieka, z kręgów że tak powiem kibolskich :) Ale jak mnie dzisiaj jakaś łajza próbowała zepchnąć z jezdni i jak jej w związku z powyższym przylutowałem w karoserię, to tak mi się to później skojarzyło i stąd ten wstępniak. OK, może nie jestem aż tak porywczy i tak radykalny, jak osoba, której słowa sparafrazowałem, ale coś w tym jest - jak się jeździ po mieście rowerem w warunkach zimowych, to nie wolno pękać. Trzeba zacisnąć zęby i przetrzymać.
O łajzie, co to mnie z drogi spychała, będzie jednak w następnej notce, bo ta obecna dotyczy dnia wczorajszego. Wczoraj warunki do jazdy były... Na początku nawet niezłe, oto obrazek z Bemowa:
Jezdnie czarne, można śmigać, luz, tylko wiatr lodowaty czasem zawiewał. Za to wieczorem, gdy wyjechałem "dokręcić"... Oto obrazek z Bielan:
Rozpadało się jednym słowem, tak wyglądały ulice miasta, wszędzie było biało, rower tańczył, obok tańczyły samochody. Po co zatem jeździłem? Po to, aby "dla higieny" zrobić te 50 km (w końcu nawet 51 wyszło) i po to, aby potrenować psychikę i koncentrację. Jazda tańczącym rowerem wśród tańczących samochodów wzmacnia ją bardzo.
A teraz szczerze - nikogo nie namawiam do jazdy w takich warunkach, wręcz odradzam. Rozsądni ludzie w taką pogodę rowerem po mieście nie jeżdżą, tak uważam.
Ale wiecie co? To chyba jednak dobrze, że mi Najwyższy rozsądku poskąpił :)
Po intensywnej sobocie nadeszła leniwa niedziela. Troszkę byłem zmęczony, czasu na rowerowanie też dużo nie miałem, więc skończyło się na jeżdżeniu po Warszawie. M.in. zrobiłem małą sesję fotograficzną dzielnicy Praga-Południe.
Sama dzielnica to twór sztuczny, nazwa jest zupełnie od czapy, bo z prawdziwą Pragą ma to niewiele wspólnego (prawdziwa Praga funkcjonuje pod administracyjną nazwą Praga-Północ). Dzielnica została zlepiona z kilku obszarów historycznie i że tak powiem kulturowo odrębnych - elegancka Saska Kępa, nieco szemrany Grochów, zabudowany blokami Gocław... W sumie to nazwa "Grochów" byłaby dla dzielnicy najwłaściwsza (bo to obszar największy i mocno ugruntowany w świadomości warszawiaków, czasem nawet sąsiedni Kamionek i Gocławek podciąga się pod Grochów), ale tu burzy się Saska Kępa, która do Grochowa przynależeć nie chce. Że niby na Saskiej Kępie ekskluzywnie, a Grochów niedobry, zły, niebezpieczny. Coś w tym może jest, ale nie taka Saska Kępa elegancka i nie taki Grochów szemrany, jak to malują.
Dobra, jedziemy. Zaczynamy na Saskiej Kępie przy Basenie Narodowym:
To niestety nie jest oznaka cywilizacji, w cywilizowanych krajach nie znajdzie się w środku miasta przejść podziemnych. Co innego w Moskwie czy Nowosybirsku.
A tu już jazda w głąb Saskiej Kępy, ul.Zwycięzców:
Tu jest nawet i jakaś elegancja, jest przedwojenny modernizm i są przy tej ulicy delikatesy Alma, ale parę kroków dalej są już PRL-owskie bloki i jest Biedronka.
Ale zostawmy bloki, zajrzyjmy na Grochów - Pl.Szembeka i okolice:
Takie domki są typowe dla całej okolicy, chociaż czasem znajdą się też bloki lub nowoczesne "plomby". Polecam wycieczkę w te strony, pełna różnorodność z dużą dawką dawnej Warszawy :)
A parę kroków dalej, na sąsiednim Gocławku, witają nas...
Miłośnikom bardzo mocnych wrażeń polecam wizytę w tych rejonach w szaliku Polonii - oklep gwarantowany :)
Dalej jeszcze tylko rzut oka na Gocław i centrum handlowe Promenada:
Cóż, buduje się!
I to tyle, poza tym w niedzielę głównie odpoczywałem :)
A tak Was teraz zapytam - którą część Warszawy najbardziej lubicie, a która Was odpycha? Głosy ludzi spoza Warszawy też mile widziane! A więc piszcie śmiało :)
Gdyby ktoś mnie pytał, czy celowo wybieram brzydkie dni na długie trasy, to od razu odpowiem, że nie. Dłuższa trasę robię, gdy mam na to czas. A że czasem wypadnie wtedy śnieżyca czy coś w tym stylu? To już po prostu kwestia przypadku, pech i tyle :)
W każdym razie trasę wybrałem wczoraj taką, aby ten śnieg nie był specjalnie upierdliwy. Wyszło mi z prognozy pogody, że najlepiej będzie jechać z okolic Radomia na zachód, bo tam ostro popada tylko nad ranem, a potem będzie cały dzień luzu. No to pojechałem :)
1. Pionki-Radom. On tu jest i tańczy dla mnie :)
Kto tańczy? Rower! Tańczy sobie na śniegu w Pionkach.
Wstaję rano, jadę na Centralny, wbijam się w pociąg Warszawa-Kielce, po dwóch godzinach jazdy wysiadam w Pionkach. Jest przed 10. Pionki zasypane.
Mój rower jak powiedziałem tańczy, ale idzie żyć, miejscowi "bikerzy" też się jak widać nie poddają :)
Obawiałem się drogi do Radomia, tymczasem totalny luzik, wyjeżdżone pasy asfaltu, można dziarsko mknąć do przodu.
Dosyć sprawnie dojeżdżam do Radomia, miałem jedynie małą wymianę uprzejmości z jakimś głąbem... Tak, w terenówce oczywiście. Głąb strasznie przeżył fakt, że na kilka sekund musiał zdjąć nogę z gazu. Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że terenówka to nie samochód lecz stan ducha (buraczane pole w głowie).
W Radomiu zaczyna się breja. Centrum miasta omijam szerokimi ulicami przecinającymi przedmieścia (coś w rodzaju obwodnicy centrum), gdzieś na przedmieściach posilam się w zajeździe położonym w jakże pięknym i romantycznym otoczeniu:
2. "Siódemką" na Szydłowiec
"Siódemką" (czyli drogą krajową nr 7) jedzie się na początek ciężko, bo nie odśnieżyli. M.in. dlatego zatrzymałem się na posiłek w zajeździe, licząc po cichu na to, że gdy będę sobie jadł, jakaś maszyna jednak przejedzie i odśnieży. I faktycznie odśnieżyli!
Sama jazda jest bardzo mało przyjemna, trzeba zacisnąć zęby i wytrzymać nieustanny huk samochodów. Bywa i tak.
3. Przez śniegi do Przysuchy
Odcinek Szydłowiec-Przysucha to najtrudniejszy odcinek całej trasy, męczący z uwagi na duże zaśnieżenie i występujące czasem w przyrodzie pagórki.
Sam Szydłowiec nieciekawy, więc robię tylko pamiątkową fotkę z drogowskazem:
A potem jedzie się tak:
We wsi Chlewiska (która zasypana śniegiem miała jakiś swój fajny klimat i żałuję, ze nie porobiłem tam zdjęć) muszę podjąć decyzję, czy jechać na Piotrków czy na Radomsko (taki miałem drugi wariant trasy). Ale jadąc na Radomsko, musiałbym zrobić dłuższy odcinek lokalną drogą. Próbuję, ale droga okazuje się nieprzejezdna. Jadę "główniejszą" trasą w stronę Piotrkowa.
Zbliżam się do Przysuchy, jeszcze tylko kolejna "wielce interesująca" wioska po drodze...
...i jestem w mieście. Przysucha to powiatowa dziura, na dowód załączam dwie fotki z kolekcji "To takie typowo polskie" :)
Ogólnie jednak mijając te miasteczka i wioski człowiek cały czas ma uczucie, że znajduje się w zasięgu cywilizacji - gdy jedna wioska się kończy, to za chwilę zaczyna się druga. Nie to, co na Pomorzu, gdzie można trafić na bezludną pustkę ciągnącą się kilometrami.
4. Na Piotrków!
Na Piotrków jedzie się łatwo, odśnieżoną trasą nr 12, ruch niewielki. Wszystko fajnie, tylko daleko do tego Piotrkowa, z Przysuchy jakieś 70 km. Najpierw trochę dokuczają pagórki, potem robi się coraz bardziej płasko. Zachodzi słońce, jadę przez ciemności, w jakiejś knajpie przed Opocznem odpoczywam:
Dalej zwiedzam sobie obwodnicę Opoczna, gdzie jakiś baran ustawił zakaz jazdy rowerem. Ignoruję, bo co mam robić? Czy taki kretyn-drogowiec myśli, że jak postawi taki znak, to rowerzysta na widok znaku teleportuje się? Może i bym chciał się teleportować czasem, ale nie umiem. Więc jadę. Ogólnie takie znaki utwierdzają mnie w przeświadczeniu, że w Polsce obwodnice buduje się nie po to, aby ulżyć mieszkańcom miast, dać im odpocząć od ruchu tranzytowego, lecz po to, aby nasi mistrzowie kierownicy mogli na odcinku paru kilometrów wcisnąć gaz do dechy. Wtedy faktycznie rower może nieco przeszkadzać.
Ciężko się jedzie, czuję w nogach zmęczenie, robię coraz częstsze postoje. Dotarcie na czas do pociągu w Piotrkowie staje się zagrożone. A jeszcze niedawno myślałem, że zdążę na luzie...
5. Na pociąg!
Wtaczam się do Piotrkowa. Piotrków to w zasadzie taka Łódź w miniaturze - podobne zabudowania fabryczne i domki robotnicze, podobne kamienice (większość podobnie zdewastowanych i część podobnie odnowionych), ogólnie klimacik podobny. Nawet wojna na murach między kibicami ŁKS-u i Widzewa wygląda podobnie jak w Łodzi :)
Gdzieś tam błądzę w tym Piotrkowie i zachodzi realna obawa, że ucieknie mi pociąg. W końcu docieram jednak na dworzec kilka minut przed odjazdem pociągu. Zakup biletu trwa chyba ze 3 minuty (ech, te drukarki w kasie...), w końcu wsiadam do pociągu 2 minuty przed jego odjazdem. Czujecie? Turlać się sto kilkadziesiąt kilometrów, żeby wsiąść do pociągu 2 minuty przed odjazdem - tak to tylko chyba ja potrafię :)
Przed 23 jestem w Warszawie, wysiadam na Zachodnim, jadę do domu przez mokre ulice. Szwankuje rower (nieważne co, nie będę przynudzał). Ale dojeżdżam.
Zanim przejdziemy do zgadywania, najpierw szybka relacja z piątku. Pisać w zasadzie nie ma o czym - wydusiłem z siebie 41 km, na więcej nie było czasu. No może na upartego czas by się znalazł, ale nie było tez specjalnych chęci. 41 km to też zawsze coś, mi wystarczyło.
Jeszcze tylko ponura fotka z Nowolipek...
...bo całe miasto wyglądało ponuro.
A teraz zgadujcie, co robiłem w sobotę:
a) Stwierdziłem, że mam dość jazdy rowerem, zwłaszcza że pogoda brzydka. Cały dzień spędziłem na kanapie przed telewizorem, jedząc chipsy, orzeszki i słone paluszki.
b) Przejechałem się po mieście, zrobiłem 16 km, stwierdziłem że mam dość i wróciłem do domu, dalej jak w pkt. a).
c) Wyrobiłem "normę", przejechałem 52 km po Warszawie bez większego entuzjazmu. Wystarczy.
d) Wyjechałem dla przyzwoitości poza miasto, zrobiłem 106 km, zaliczyłem 2 gminy, w sumie fajnie było.
e) Pojechałem samochodem do sklepu sportowego, kupiłem trenażer. Zafascynowany nowym nabytkiem przejechałem 127 km, zaliczając 13 gmin palcem na mapie.
f) Wyszedłem rano z domu, pojechałem na dworzec, zrobiłem 180 km, zaliczyłem 14 gmin, wróciłem zmęczony ale zadowolony.
g) Jestem superwymiataczem i debeściakiem, przejechałem 710 km z zawrotną średnią 48 km/h, po drodze zjadłem tylko jednego kebaba, poza tym odżywiałem się siłą myśli.
Nie wiem, skąd to się przypałętało, może z powodu długotrwałego braku słońca i zimnego wiatru świszczącego za uszami? W każdym razie moja czwartkowa jazda była mocno depresyjna i przejechane kilometry wynikają raczej z tego, że musiałem parę spraw załatwić w różnych punktach miasta, a nie z tego, że jakoś szczególnie chciało mi się jeździć.
Na szczęście to było krótkotrwałe i wczoraj znów odzyskałem radość z jazdy, choć słońca jak nie było tak nie ma.
Ale jeszcze trochę takich wpisów i zamiast filmu "Depresja gangstera" będą puszczać "Depresja rowera" :)
Mój licznik zaczyna odliczać pięćdziesiątkami. We wtorek zrobiłem 50 km, w środę... No zgadnijcie :)
W dzisiejszym arcyciekawym wpisie (jak wszystkie moje) chcę poruszyć temat trąbienia. Otóż sypnęło w środę śniegiem, jezdnie stały się trudno przejezdne (breja) no i się zaczęło! Obtrąbiony zostałem po prostu wielokrotnie. Za co? No chyba za to, że śmiałem jechać rowerem. Bo jechałem jak zawsze. Jak zwykle metr od krawężnika (zawsze tak robię niezależnie od warunków drogowych i rzadko kiedy ktoś trąbi, choć oczywiście trafiają się od czasu do czasu wściekli rajdowcy) i co najważniejsze pewnie. Mimo trudnych warunków nie gibałem się na boki, nie tańczyłem na śniegu, lecz jechałem swoje. OK, może powoli, ok. 18 km/h, ale czy między 18 a 22 naprawdę jest z punktu widzenia kierowcy taka wielka różnica? A tymczasem trąbili i trąbili...
Przyczyną chyba było po prostu to, że robiłem coś, co wykracza poza wyobrażenia przeciętnego spaliniarza. No bo do tego, że w maju jeździ się rowerem, to jakoś się nasi mistrzowie prostej przyzwyczaili, choć w bólach. Że się jeździ, gdy jezdnia jest sucha, to też już jakoś przełkną, nawet zimą. Ale żeby tak po brei? No nie, to było niepojęte albo po prostu... nieznane. A wiadomo, że ludzi często cechuje lęk przed nieznanym, może to trąbienie to taka reakcja obronna?
Czy Wy też jesteście zimą częściej obtrąbiani?
Na koniec fotka: Krucza, róg Nowogrodzkiej. Ot codzienność...
Gdzieś tam obiło mi się o uszy, że istnieje terapia błotna i istnieje też terapia solą. Nie wiem, jak to działa, na jakie choróbska pomaga, ale skoro jest to terapia, no to chyba coś leczy, co nie? A jak leczy, to jest to pożyteczne, tak na logikę.
Wychodzi zatem na to, że przebywanie w środowisku błotno-solnym jest zdrowe, wskazane i korzystne dla organizmu. Biorąc sobie to do serca, zafundowałem sobie we wtorek terapię błotno-solną na ulicach Warszawy:
I wiecie co? Chyba działa. To znaczy mój rower ledwo żyje, ale za to ja jestem cały i zdrowy. Oczywiście w środę i czwartek (czyli dzisiaj) były kolejne fazy terapii, ale o tym już w kolejnych notkach.
Kochani, nie siedźcie w domu, nie jeździcie samochodem, nie tłoczcie się z kaszlącymi ludźmi w tramwaju, tylko wyciągajcie rowery i stosujcie błotno-solną terapię. Sukces gwarantowany! :)
Uwaga: Osobnik politycznie niepoprawny :) Nie jestem Europejczykiem, jestem Polakiem ze wschodnią duszą. A poza tym podobno jestem toksyczny, podżegam do wojny, jestem chamem i pluję Litwinom do talerza - o czym można przeczytać na pewnym forum dyskusyjnym. Strzeżcie się zatem! :)