Regeneracja czyli lajcik totalny

Poniedziałek, 14 stycznia 2013 · Komentarze(4)
Poniedziałek przeznaczyłem na odpoczynek po trudach pomorskich wojaży, w końcu trzeba kiedyś wrzucić na luz :) Inna sprawa, że specjalnie na jeżdżenie nie miałem czasu, dopiero wieczorem czas się znalazł, ale wtedy akurat sypnął potężny śnieg. Trochę ze śniegiem powalczyłem, potem zbastowałem. W końcu jak lajcik to lajcik :)

A na początku było nawet słonecznie, tak wyglądała ul.Powązkowska na Żoliborzu:



I były to w zasadzie ostatnie słoneczne chwile, teraz mamy w Warszawie chmury i wszechogarniający rozmiękły syf, ale o tym będzie już w kolejnych notkach.

Przydał się jeden taki dzień, organizm odpoczął i jest jak nowy.

PS. A w TOP10 prawie dogoniłem trenażera. Ale to nic, i tak mi zaraz odjedzie :)

Tour de Grudziądz & Chełmno

Niedziela, 13 stycznia 2013 · Komentarze(24)
Kategoria Ponad 117 km
Ostatni dzień mojej trzydniowej wyprawki (słowo "wyprawa" mimo wszystko byłoby na wyrost, bo wyprawa kojarzy mi się z tygodniowym kręceniem) potraktowałem lajtowo. Ruszyłem ze Sztumu w stronę Bydgoszczy, ale nie spinałem się na tę Bydgoszcz, dopuszczałem możliwość zakończenia trasy wcześniej, bo po dwóch dniach ostrzejszego kręcenia czułem to i owo w nogach. A więc do rzeczy:

1. Sztum, Kwidzyn i śnieżna gmina Sadlinki

Ze Sztumu ruszam na południe, na Kwidzyn i dalej na Grudziądz. Jeszcze tylko pamiątkowa fotka w Sztumie:



Sztum w ogóle znam świetnie, bo mam tam sporo rodziny, m.in. mój ojciec pochodzi ze Sztumu :) Oj, ile wakacji w tym Sztumie spędziłem...

Dobra, sentymenty sentymentami, a tu jechać trzeba. Jedzie się przyzwoicie, droga na Kwidzyn dobrze odśnieżona, tylko podjazdy dają czasem w kość, pagórkowato tam trochę. No dobra, Himalaje to nie są, ale dla chłopaka z płaskiego jak deska Mazowsza, typowego "nizinnego turysty" (spotkałem się z takim określeniem na BS-ie) to i tak coś. W końcu dotaczam się do Kwidzyna, tam czas na małe zakupy.

W Kwidzynie zdjęć nie robię, jakoś mi się nie chce, pogoda brzydka, a i sam Kwidzyn bez rewelacji. Podobno przed wojną był ładniejszy, ale towarzysze radzieccy, którzy zawitali tam w 1945 r., mieli ciągoty piromańskie, a do pieczołowitej odbudowy nikt po wojnie nie miał głowy. Nie twierdzę, że ten Kwidzyn jest jakiś strasznie brzydki, ale nie urzekł mnie na tyle, aby cykać foty. Urzekło mnie natomiast to:



Jedno muszę Niemcom oddać - linie kolejowe budowali z rozmachem.

Ta szosa i wiadukt to już za Kwidzynem, to trasa do wsi Sadlinki - zboczyłem z głównej drogi, żeby wrzucić dodatkową gminę do kolekcji, gminę leżącą na uboczu głównych dróg. Zaliczam owe Sadlinki uczciwie i dogłębnie, jedzie się ciężko, sypie coraz większy śnieg. Za Sadlinkami zaczyna się las i takie coś:



I wiecie co? Zaczyna mi się to podobać! To nic, że tempo jazdy mizerne. Jak powiedziałem, dzień traktuję lajtowo i się nie spinam, a jazda w tej scenerii jest fantastyczną odmianą po dwóch dniach spędzonych na drogach krajowych w towarzystwie TIR-ów. We wsi Gardeja...



...dojeżdżam w końcu do głównej drogi na Grudziądz.

2. Przez śniegi i wioski do Grudziądza

Za Gardeją wjeżdżam w woj.bydgoskie (formalnie kujawsko-pomorskie) i znów zbaczam z głównej trasy, aby pozwiedzać sobie gminę Rogóźno. Toczę się zaśnieżonymi drogami przez jakieś zadupia i jest świetnie! Chyba naprawdę miałem dość dróg krajowych, skoro toczenie się po śniegu z żałosną prędkością tak mi się spodobało. Nawet gleby żadnej nie zaliczyłem, parę raz mną bujnęło, ale utrzymałem maszynę. W końcu wracam jednak znów do głównej szosy i osiągam Grudziądz, bodajże najmniejsze w Polsce miasto z tramwajami:



No wiem, tramwaju nie widać, ale nie chciało mi się czekać, aż jakaś drynda przyjedzie :)

Centrum Grudziądza niestety omijam, bo droga do centrum prowadzi po kostce brukowej. 21.wiek i taki szajs? Nie, daruję sobie, omijam zabytkowe centrum bokiem, fotek nie będzie.

Grudziądz ciągnie się chyba przez 10 km, w końcu mijam miasto i jadę dalej przez Stolno na Chełmno.

4. Chełmno - pooooodjazd

Średnio się jedzie na Chełmno, lodowaty wiatr nie chce wiać mi w placy, czasem zawiewa w twarz. jest też parę męczących podjazdów. Dochodzę do wniosku, że nie będę telepał się aż do Bydgoszczy, tylko skończę bieg w Chełmnie i złapię jakiś autobus, który dowiezie mnie do pociągu w Bydgoszczy lub Toruniu. W międzyczasie zachodzi słońce:



Jestem już zmęczony, a tu natykam się na solidne podjazdy. Pierwszy przed wsią gminną Stolno - pokonuję. Drugi między Stolnem a Chełmnem - pokonuję większość, po czym odpuszczam sobie i podchodzę z buta. Następnie w Chełmnie dłuuugi zjazd, a potem... podjazd! Tym razem zawziąłem się - nie podejdę z buta, będę się męczył, będę zdychał, a zrobię ten podjazd rowerem. Bo tak! I zrobiłem, zmęczony wtaczam się na starówkę i rynek:



Następnie ustalam, gdzie jest dworzec autobusowy, pół godziny do odjazdu autobusu do Torunia spędzam w barze, jem i rozgrzewam się grzanym browarkiem.

5. Toruń - z duszą na ramieniu przez most na Wiśle

Rower nie mieście się do autobusowego bagażnika, ale kierowca nie robi problemów, pozwala wtaszczyć sprzęt do środka, dopłacam tylko 3 zł za bagaż. Dojeżdżam do Torunia, jadę na dworzec kolejowy. Mróz jest potężny, autobus był nieogrzewany, więc jak wysiadam, to szybko przemarzam, marzną paluchy i ręce, choć są w rękawiczkach. Dworzec kolejowy mieści się po drugiej stronie Wisły, kieruję się na most. Jest zwężenie do jednego pasa , bo mosty jest wąski, więc niech tam, odpuszczę spaliniarzom i przejadę częścią pieszo-rowerową.

I tu zaczynają się schody, bo jest piekielnie ślisko na tym pieszo-rowerowym ciągu. Przewrócenie się w lewo grozi przydzwonieniem głową w żelazną konstrukcję mostu. Przewrócenie się w prawo grozi władowaniem się w niską barierkę mostu - na tyle niską, że łatwo znaleźć się w lodowatej Wiśle. Jadę powolutku i ostrożnie, a adrenalina skacze na tyle, że przestaje mi być zimno, rozgrzewam się w mgnieniu oka :) Jeszcze tylko odstanie 20 minut w kolejce po bilet (czynne jedno okienko) i można jechać do Warszawy.

6. Warszawa - ziemia jest płaska!

Po turlaniu się 3 dni przez pagórki na nowo okrywam w Warszawie, że świat jednak może być płaski :) Przez puste wieczorową porą miasto jedzie się rewelacyjnie. Jak płasko! Jak pięknie! Wycieczkę kończę mocnym akcentem - 500 metrów od domu... łapię gumę.

Ale mam szczęście z tymi gumami, co nie? :)

7. Pranie czyli test licznika :)

Jeśli potrzebujecie naprawdę wodoszczelnego licznika, to z czystym sumieniem polecam Sigmę 906. Przetestowana w praniu. Do testu użyte zostały:

- pralka automatyczna firmy Bosch
- proszek Bryza Color
- pranie w 40 stopniach, czas prania ok. 1 godz. i 10 min., wirowanie 1000 obr./ min.

Nie, test nie był zamierzony, po prostu niedokładnie opróżniłem kieszenie, gdy po podróży wrzuciłem do pralki ciuchy. W każdym razie licznik wytrzymał test i wciąż działa.

I to koniec przygód, dodaję mapkę:

Rajd przez Pomorze - cz. 2

Sobota, 12 stycznia 2013 · Komentarze(17)
Kategoria Ponad 117 km
1. Ból i flak

W Szczecinku budzik budzi mnie po 7. Jestem obolały, nie chce mi się jechać, nie chce mi się wstawać, najchętniej dalej bym spał. Ogarniam się jednak, ubieram, wymeldowuję z hoteliku i jadę. Jadę? Nie, nie jadę!

Zanim napisze, dlaczego nie jadę, wyjaśnię, jakie miałem plany. Chciałem dotrzeć na kołach w 2 dni ze Szczecina do Sztumu (to koło Malborka), gdzie mam rodzinę. Nocleg planowałem jakieś 40 km za Szczecinkiem, w miejscowości Rzeczenica. Awarie po drodze i mało sprzyjający wiatr sprawiły, że skończyło się na noclegu w Szczecinku i moje plany były mocno zagrożone. Może by się jednak udało ale...

Próbuję jechać i idzie ciężko. Szybko kumam, o co chodzi, tylne koło jest mocno sflaczałe, gdzieś tam jest malutka dziurka (a może nieszczelność przy wentylu, cholera wie) i pomału schodzi powietrze. No to idę z buta na stację benzynową, tracę 20 cennych minut. Dopompowuję, jadę.

2. Las, las, las... Biały Bór

Krajobraz jest wielce ciekawy. Las, las, las... No nie, czasem są pola...



i nawet wioski:



Szkoda, że nie mam zdjęć Szczecinka, ale problemy z ogumieniem sprawiły, że zamiast robić sesję fotograficzną, drałowałem z buta na CPN.

Dobra, wróćmy na trasę. Miałem jechać na Czarne, a potem na Rzeczenicę. Na Rzeczenicę pojechałem, ale mocno naokoło, przez Biały Bór. Najpierw odbiłem na Czarne, ale po 300 metrach telepania się w śniegu zrezygnowałem i wróciłem na jako tako odśnieżoną drogę główną.

W końcu wjeżdżam do gminy Biały Bór i... jadę dalej bez końca. Środkowopomorskie gminy z uwagi na małą gęstość zaludnienia mają monstrualne rozmiary, niejeden powiat by się nie powstydził. A oto próbka przydrożnego krajobrazu:



Biały Bór to miejsce w Polsce kultowe, swoiste zagłębie fotoradarowe. Raz podobno nawet rowerzystę cyknęli. Mi zdjęcia nie robią, bo jadę nie w tę stronę, co potrzeba. W Białym Borze jest potężny zjazd, można się rozpędzić i zrobić sobie fotkę. Ale ja jadę pod górę... W pewnej chwili stwierdzam, będąc już blisko końca podjazdu, że chrzanię to. Ostatnie metry robię z buta.

Znów wsiadam na rower, dojeżdżam do jakiegoś zajazdu na obrzeżach miasta, wcinam potężnych rozmiarów hamburgera (pysznego!), zapijam kawą i piwem. Jest dobrze.

3. Na Człuchów i Chojnice

Jazda jak jazda, nuda i monotonia, praktycznie cały czas las. A gdyby tak...



...pojechać na Wrocław? :)

Czasem są wioski i trafiam nawet na całkiem ładny kościół z tzw. muru pruskiego, w moich stronach rzecz niespotykana:



Najczęściej jednak widoki wyglądają tak:



Jest i wieś Rzeczenica, szału nie ma:



Pozdrawia mnie za to miejscowa "bikerka" w wieku emerytalnym telepiąca się przez wieś na starym rowerze :)

Wreszcie docieram do Człuchowa:



Na fotkę wybrałem jedno z ładniejszych miejsc, bo ogólnie miasto wygląda nieciekawie, w centrum pełno bloków, zabudowy historycznej niewiele. Widać, ze towarzysze radzieccy w 1945 r. Człuchowa nie oszczędzili.

Co jeszcze można powiedzieć o Człuchowie? Na pewno to, że tubylcy nie lubią sąsiednich Chojnic, wulgarne napisy na murach na temat sąsiadów zza miedzy świadczą o tym dobitnie :)

Do Chojnic też wkrótce docieram, umordowany nieco, bo jadę pod silny wiatr i ciągle zaliczam jakieś pagórki. W Chojnicach posilam się w miejscowym McDonaldsie (ach, te dyskretny urok śmieciowego żarcia...) i robię fotkę na jakiejś ulicy:



Tak, to mój rower leży. Źle go ustawiłem, a że był z jednej strony mocno obciążony (sakwa), to się glebnął :)

4. Na pociąg!

W Chojnicach stwierdzam, że skoro chcę być o ludzkiej porze w Sztumie, to na kołach się nie dotoczę. Może gdybym miał wiatr w plecy... Ale miałem w twarz. Postanowiłem pojechać zatem rowerem do stacji Rytel (aby zaliczyć gminę Czersk) i stamtąd pociągiem do Starogardu Gdańskiego, a stamtąd znowu na kołach do Sztumu. No to jadę.

Jadę, a czas leci, droga jest kiepska (z płyt betonowych, pomiędzy którymi straszą szczeliny), do odjazdu pociągu w Rytlu coraz bliżej. Dotaczam się do Rytla, tyle że stacja mieści się na jakimś zadupiu w oddaleniu od głównej drogi. Zanim sprawdziłem na mapie, jak do niej dojechać, widzę odbijającą w bok ulice Dworcową. Skoro Dworcowa, to chyba na dworzec, co nie? Skręcam. Pytam jeszcze jakiegoś tubylca i on potwierdza, że droga prowadzi na dworzec. Tyle, że droga jest cała zaśnieżona. No nic, jadę. Kończą się zabudowania, ciągnie się las, a dworca nie widać. Czas leci nieubłaganie. W końcu jest jakieś rozwidlenie dróg, oznaczeń żadnych nie ma, skręcam w złą stronę, wbijam się w jakieś śniegi, wreszcie widzę tory, znów łapię właściwy kierunek, bo dostrzegam w oddali stację, pędzę co sił dróżką wzdłuż torów przez zaspy i... Gleba. Tak to się musiało skończyć. Na pociąg spóźniam się kilka minut.



No trudno, za godzinę i 20 minut mam następny. Wchodzę do poczekalni. Wszystko zdewastowane i ponure, ale jest ławeczka. Wkrótce okazuje się, że nie jestem sam, bo w rogu siedzi sobie... bury kot. I tak czekam sobie ponad godzinę w towarzystwie kota. Nawet pogłaskać się dał, ale w końcu sobie poszedł. W części budynku dworca mieszkają normalnie ludzie, więc pewnie kot poszedł na podwieczorek :)

Wreszcie podjeżdża pociąg. Spodziewałem się starego gruchota, a tu proszę, pachnący nowością szynobus. Miłe zaskoczenie. W środku sporo ludzi - jak warunki podróżowania są dobre, to i podróżni się znajdują.

5. Tczew-Sztum

Z powodu opóźnienia odpuszczam sobie Starogard Gdański, wysiadam w Tczewie. Stamtąd jazda do Sztumu w zasadzie bez historii, poza tym że pod wiatr na sporym odcinku. Jest też kilka kilometrów nawierzchni kostki brukowej, taka mała tortura dla rowerzystów :)

O 21 docieram na miejsce. Tak jak chciałem. Wystarczy wrażeń na dziś.

I na koniec mapki:



Trenażer! Jedziemy ostro! Rajd przez Pomorze

Piątek, 11 stycznia 2013 · Komentarze(28)
Kategoria Ponad 117 km
No dobra, proszę się nie bać, pragnę wszystkich uspokoić, trenażer w tytule to tylko żart i podpucha, w rzeczywistości zamiast tego cudu techniki musiał mi wystarczyć zwykły rower :)

Dlaczego rajd przez Pomorze? Zawsze mnie jakoś fascynowała ta ziemia, bo:

- leży daleko od mojego domu :)

- jest zupełnie odmienna od tego, co widzę w swojej okolicy - gdy obserwowałem te tereny z okien autobusu/samochodu/pociągu, zwracała moją uwagę jedna wielka pustka aż po horyzont lub lasy ciągnące się kilometrami - to nie tak, jak u mnie na Mazowszu, gdzie co chwila jest jakaś wioska i widać chałupy, na Pomorzu Środkowym gęstość zaludnienia jest minimalna

A skoro mnie ta okolica fascynowała, no to wybrałem się tam na rower.

W tym miejscu pragnę przeprosić moich BS-owych znajomych ze Szczecina i Stargardu, że nie zapowiedziałem swego przybycia, ale z różnych przyczyn do ostatniej chwili nie byłem pewien, czy wycieczka dojedzie do skutku, a poza tym w okolicach Szczecina i Stargardu byłem w piątek w godzinach mocno rannych, przecież nie będę zrywał ludzi z łóżka o nieludzkich porach, zwłaszcza jak mają iść do roboty :) W każdym razie latem lub nawet wiosną planuję znowu się wybrać w te rejony, będzie okazja poznać się w realu i wspólnie pojeździć.

Dobra, do rzeczy:

1. Nielegalny rower i złodziejka

Wycieczka zaczęła się od podróży nocnym pociągiem do Szczecina. Jadę na Centralny, kupuję bilet, babka w kasie mówi, że "na rower potrzebna jest rezerwacja, a system wskazuje brak miejsc". Nie wiem, o co biega z tą rezerwacją, przekonuję ją, żeby sprzedała mi zwykły bilet na przewóz roweru. Sprzedaje. Wsiadam do pociągu, jadę.

Przychodzi kanar, patrzy na mój bilet i śmiejąc się mówi do mnie nagle "A pan to ma chyba jakieś układy w kasie, że panu ten bilet na rower sprzedali!". I tłumaczy mi, że jeśli pociąg jest objęty całkowitą rezerwacją miejsc (a ten był) i nie ma wagonu dostosowanego do przewozu rowerów (a ten nie miał), to w myśl jakiegoś Bardzo Ważnego Regulaminu pociągiem tym nie można przewozić rowerów. Ot polska kolej :) Ale kanar problemu nie robi i mówi, że skoro już "jakimś cudem" sprzedali mi bilet na ten rower, to mogę sobie jechać. Chyba go ta cała sytuacja bawi i ma do Bardzo Ważnego Regulaminu dystans. Dobre i to :)

W przedziale oprócz mnie jest jeszcze jakaś studenta i kobieta koło 50-tki. Kobieta wygląda na normalną, jedzie po coś tam do Gorzowa (z przesiadką w Krzyżu), syn ją na dworzec odprowadził, coś tam sobie gadamy o tym i o owym, potem wszyscy śpimy, z czego ja w niewygodnej pozie - tyłek na siedzeniu przy drzwiach, a nogi na siedzeniu przeciwległym. Można i tak.

Kobita w Krzyżu wysiada, żegna się, robi się luźniej, można położyć się na całym rzędzie siedzeń i spać jak człowiek. Nagle wpadają do przedziału kanary, zapala się światło. Jeden z kanarów ma jakiś portfel w ręku i pyta, czy ktoś w przedziale ma na nazwisko tak i tak. Zgłasza się studentka. Okazało się, że jej portfel znalazł się w innym przedziale. Dokumenty były, karty też były, ale 70 zł zniknęło.

Portfel musiała buchnąć z torebki ta babka koło 50-tki, która jechała z nami w przedziale. Torebka stała tuż koło niej i musiała wylukać ten portfel w czasie kontroli biletów. Ktoś z zewnątrz musiałby mnie obudzić, żeby wejść do przedziału (miałem nogi rozciągnięte w poprzek), ja z przedziału nie wychodziłem, więc zostaje tylko ta kobita, która faktycznie co jakiś czas budziła mnie i gdzieś chodziła, kręcąc się po pociągu. No proszę, wyglądała na normalną, a tu złodziejka...

Dobrze, że mi nic nie ukradła, portfel miałem w kurtce, a kurtkę pod głową.

2. Browar, czekolada i eksplozja

Wysiadam tutaj:



Jadę przez spowity ciemnościami Szczecin, budynki robią się coraz brzydsze, coraz bardziej zaniedbane. Coś mi tu nie pasuje, bo skoro zbliżam się do centrum, to powinno być odwrotnie. W końcu dojeżdżam do... browaru. Tam orientuję się, że pomyliłem drogi i zamiast do centrum jadę na przedmieścia. Do centrum w końcu docieram, faktycznie jest już dużo ładniej :) Ale i tak niewiele widzę, bo jest ciemno. Jadę, jadę, jadę... Przy moście na Odrze do moich nozdrzy dochodzi zapach czekolady. Nie wiem, co się tam znajduje, może jakaś fabryka słodyczy?

Szczecin ciągnie się kilometrami, w końcu opuszczam miasto, jadę szeroką drogą wśród TIR-ów, już się powoli przejaśnia, ja jadę dziarsko, gdy nagle w miejscowości o pięknej nazwie Motaniec... Bum! To nie było przebicie, dętka po prostu eksplodowała.

3. Stargard - chińska opona i klej Super Glue

Zapasowej dętki nie mam, w końcu jestem fanatycznym wyznawcą zasady no risk no fun :) Co robić? Widzę z trasy jakieś zabudowania i małe centrum handlowe, więc konstatuję, że musi być tam jakiś przystanek. Idę w tamtą stronę, przystanek jest, za kilka minut podjeżdża stary rozklekotany busik. Ledwo tam rower zmieściłem. Kierowca był szczerze zdziwiony, że "rowerem w taką pogodę", ale widząc kapcia, nie miał większych oporów przed wpuszczeniem mnie do środka z rowerem.

Wysiadam w Stargardzie, gdzieś tutaj:



Odnajduję w internecie jakieś serwisy rowerowe, obdzwaniam. Jeden telefon odbiera jakaś starsza pani. Pytam o serwis i słyszę "Mąż nie żyje, nie ma żadnego serwisu". Ooops, ale zonk! Dzwonię dalej, gdzieś tam ktoś odbiera, mają czynne, ale na drugim końcu miasta. To nic, idę tam z buta, zwiedzając Stargard, tam zakładają mi nową dętkę i nową oponę (jakaś najtańsza chińska, ale tylko takie mieli na mój rozmiar), bo stara była koszmarnie zniszczona i to właśnie stan opony był przyczyną eksplozji.

Wyjeżdżam, a tu kolejna awaria, odpadła mi gumka przytrzymująca podstawkę licznika i licznik nędznie dynda sobie na kabelku, a ja nie mogę z niego korzystać, bo go nie widzę :) Jak tu przytwierdzić podstawkę do kierownicy? Widzę kiosk, pytam o klej, kupuję, przyklejam podstawkę do kierownicy (przy okazji łapy sobie trochę tym klejem uświniłem) i jadę dalej :) Jeszcze tylko jakaś fotka czegoś tam zabytkowego:



4. Na Chociwel

Na Chociwel jadę nieco naokoło, coby jedną gminę więcej zaliczyć. Ot taką dróżką jadę:



Słabo to idzie, wiatr wieje w twarz. W końcu dojeżdżam do głównej drogi na Chociwel, to tzw. Berlinka czyli autostrada, która według zamysłów Adolfa H. miała połączyć Berlin z Królewcem. Biedaczysko chyba w najczarniejszych snach nie przypuszczał, że zanim zdoła ukończyć autostradę, Królewiec stanie się Kaliningradem :)

Pas jest tylko jeden, ale wiadukty są szerokie, budowane już na dwa pasy. I tak sobie jadę (odbijając na chwilę nieco w bok do wioski Dzwonowo czy jakoś tak), aż dojeżdżam do Chociwla, gdzie koło jeziora...



...znajduję jakąś restauracyjkę. Szamię schabowego i popijam piwem.

5. Zaczyna się prawdziwe Pomorze!

Zaczyna się Pomorze w sensie ścisłym. Kończą się wioski, zaczyna się Wielka Pustka i ciągnące się lasy. Droga faluje coraz bardziej, powierzchnie płaskie ustępują miejsca ciągłym upierdliwym podjazdom. W dodatku zaczyna padać śnieg, a słońce zachodzi:





O, ktoś tu chyba z prędkością przesadził!

Droga staje się nużąca, podjazdy mnie męczą, śnieg wkurza, krajobraz jest mocno depresyjny (pustka staje się nie do zniesienia), w dodatku w tylnym kole stopniowo spada ciśnienie - jechać się da, ale wypadałoby dopompować. Tylko, że stacji benzynowych po drodze nie ma. W ogóle niczego nie ma. Alaska jakaś normalnie albo Syberia.

W końcu docieram umordowany do większej wioski Węgorzyno, gdzie robię małe zakupy i pamiątkowe zdjęcie z drogowskazem:



6. Drawsko - CPN i piwo z kawą

Trasa z Węgorzyna do Drawska to mordęga w sensie ścisłym. Wiatr raczej w twarz a nie w plecy (miał być w plecy, ale meteorolodzy dali ciała), pagórki coraz bardziej upierdliwe. W ogóle to miałem nie jechać na Drawsko, tylko na Łobez i Świdwin, a stamtąd na Szczecinek, ale z powodu strat czasowych (awaria ogumienia i jazda pod wiatr) postanowiłem trasę skrócić i na Szczecinek jechać przez Drawsko. W końcu jest to cholerne Drawsko, docieram tam ledwie żywy, ale widzę "CPN" firmy Orlen bodajże. Jest kompresor.

Stawiam rower koło kompresora i jakiejś terenówki (nie lubię terenówek, bo ich kierowcy z reguły są chamscy, ale tylko tam dało się zaparkować rower tak, aby napompować koło), zaczynam pompować i akurat wtedy dostaję Bardzo Ważny Telefon. Ciężko się gada i pompuje jednocześnie, a tu przychodzi jakiś buc od tej terenówki z hot dogiem wsadzonym w paszczę i mówi do mnie, przeżuwając tego hot doga, żebym odstawił rower, bo on wsiąść nie może. Wkurzam się, bo gadam przez telefon (bo muszę, a nie chcę), przeszkadza mi. Odłączam wąż i rzucam, końcówka węża uderza o samochód. Gość pluje się do mnie, gadając coś o lakierze, robię tylko groźną minę i dalej gadam przez telefon, aczkolwiek jeszcze jedno słowo i rzuciłbym się na niego z pięściami i z okrzykiem na ustach, że niech sobie ten swój lakier w d.... wsadzi. Mówcie co chcecie, może faktycznie jestem aspołecznym chuliganem, ale prawda jest taka, że po pierwsze wkurzają mnie goście modlący się do lakieru samochodowego, po drugie wkurzają mnie goście w terenówkach, po trzecie wkurzają mnie buce mówiące mało przyjemnym tonem i to z jedzeniem w ustach. Ten mnie wkurzył zatem do sześcianu. Ale nie, nie dostał w michę, zamiast tego kontynuowałem rozmowę telefoniczną i tylko patrzyłem mu prosto w oczy z miną sugerującą jego natychmiastowy odjazd. Odjechał, w jednym ręku trzymając kierownicę, a w drugiej hot doga. W końcu skończyłem Bardzo Ważną Rozmowę i w spokoju dopompowałem koło.

Wjeżdżam do centrum Drawska, zdjęć nie ma, bo już jest ciemno. W jakiejś knajpie ogrzewam się trochę, zjadam dobre spaghetti, piję piwo i kawę. Mieszanka piwa z kawą zawsze działa na mnie ożywczo.

A wycieczkę do Drawska polecam każdemu, kto chce zobaczyć oryginalne poniemieckie miasto. Drawsko wyzwalały oddziały polskie, dlatego miasta nie puszczono z dymem, jak to mieli w zwyczaju towarzysze radzieccy, przedwojenna zabudowa ocalała. Drawsko wyzwolono 4 marca, jest nawet stosowna ulica o tej nazwie.

7. Śnieżyca

Z Drawska jadę na Złocieniec, tempo dobre. Do czasu, bo zaczyna się śnieżyca, z czarnego asfaltu robi się breja, zaczyna się masakra. Przejeżdżam przez Złocieniec, nocą przy padającym śniegu wygląda pięknie. Jadę dalej na Czaplinek, jestem coraz bardziej zmęczony, pada cały czas. Za Czaplinkiem tablica "Szczecinek 42 km" - cholernie daleko. Mam dość, jadę wolno, robię coraz częstsze przystanki, drogę przez ciemną pustynię urozmaicam sobie liczeniem słupków kilometrowych, załatwiam też przez telefon nocleg w Szczecinku.

8. Umieranie przed Szczecinkiem

Zdarzyło się to jakieś 20 km przed Szczecinkiem. Warunki na drodze fatalne, jadę przez mokrą breję, w butach mokro, podjazd za podjazdem. Nagle... Nagle zamiast asfaltu pojawia się nawierzchnia z kostki brukowej. No niech to szlag! Turlam się pod górę po tym czymś, w końcu muszę się zatrzymać. Kręci mi się w głowie, zapominam jak się nazywam. Dochodzę jakoś do siebie, jadę dalej. Górka, górka, górka... Umordowany wjeżdżam w końcu do Szczecinka, a mój rower tańczy na śniegu. Jeszcze tylko zakupy w Żabce i jadę do schroniska w Szczecinku, jest 22. Myślicie, że to koniec przygód? Nie!

9. Policja

Zatrzymuje mnie pieszy patrol policji, gdy jadę ulicą przez breję.

P: Czy wie pan, że nie wolno panu jechać jezdnią?
Ja: Nie wiem.
P: Czy wie pan, że tu jest ścieżka rowerowa? (pokazując na jakiś przysypany chodnik)
Ja: (wkurzony) Nie wiem!


Bo nie wiedziałem. Jak już się bawią w jakieś pseudo-ścieżki (tam był chodnik będący tzw. ciągiem pieszo-rowerowym), to niech to oznaczą tak, żebym to widział, jadąc rowerem. Jak ja niby miałem tam wjechać, skoro nie widziałem, gdzie się to coś zaczyna? Pewnie zaczynało się gdzieś na środku jakiegoś chodnika, jak to w Polsce.

I dalej:

P: Jadąc rowerem po jezdni, powoduje pan zagrożenie.
Ja: Jakie znowu zagrożenie, rozjadę kogoś tym rowerem czy co? Zabiję kogoś?
P: Pan jechał środkiem, a nie możliwie blisko krawędzi jezdni. (faktycznie jechałem metr od krawężnika)
Ja: (pokazując na samochody) Pan zobaczy, te samochody też nie jadą możliwie blisko krawędzi jezdni, tylko jadą środkiem, niech pan je zatrzyma!
P: (zdezorientowany) Zima to nie jest pogoda na jazdę rowerem.
Ja: Nie, zima to nie jest pogoda na jazdę samochodem! Rower to zimą nikogo nie zabije, a samochód owszem!
P: Chce pan dostać mandat?
Ja: Nie chcę.
P: To proszę jechać ścieżką rowerową. Takie są przepisy.
Ja: Ja nie jeżdżę, żeby przestrzegać przepisów, tylko jeżdżę, żeby przeżyć. Według przepisów, to powinienem jeździć ścieżką rowerową ze słupem stojącym na środku, ale ja się nie chcę zabić.


W końcu odchodzę, prowadzę rower z buta, nie będę jechał pseudościeżką. Nagle słyszę:

P: W taką pogodę to niebezpiecznie jechać rowerem. Polecam prowadzić rower,
Ja: To zatrzymaj pan te samochody i powiedz pan kierowcom, żeby pchali samochody, zamiast jechać. Będzie bezpieczniej!


No i gadaj tu z betonem.

W końcu docieram do swojej noclegowni, ogarniam się, wcinam kolację i idę spać. Ale mordęga.

Na koniec mapka:



Mapa wskazuje jakiś kosmiczny dystans 222 km, bo coś pomyliłem i zaznaczyło się jakieś dziwne "kółeczko" na północ od Stargardu, którego nie robiłem (z miejscowości Poczernin pojechałem od razu do "Berlinki" bez żadnych pętli i pętelek), ale już mi się nie chce nowej mapy rysować :)

Syf

Czwartek, 10 stycznia 2013 · Komentarze(19)
Krótko i na temat: Sypnęło białym mokrym śniegiem, potem popadał deszcz, dalej wszystko rozmiękło, a na koniec zaczęło zamarzać. Bossssko.

Załączam zdjęcie z ul.Kasprowicza na Bielanach, dalej pisać mi się nie chce.



Następny wpis dopiero we wtorek. Szykuję coś ekstra :)

Nadczłowiek, szaraczek, podczłowiek i precyzja władzy

Środa, 9 stycznia 2013 · Komentarze(14)
Czasem jest tak, że w styczniu sypnie śnieg. Ciekawe, prawda? I jak już ten śnieg w Warszawie sypnie, to nasze kochane lokalne władze zaczynają dzielić obywateli na nadludzi, szaraczków i podludzi. Co stanowi kryterium podziału? Sposób poruszania się po mieście.

Nadczłowiekiem jest spaliniarz. Spaliniarz ma wszystkie ulice po bożemu odśnieżone, aby mógł sobie w sposób swobodny i nieskrępowany śmigać swoim autkiem do najbliższego korka. Szaraczkiem jest tuptuś. Tuptuś ma część chodników odśnieżonych całkowicie, część odśnieżonych byle jak (co w praktyce sprowadza się do spacerów wąską przetartą ścieżynką wśród zalegającej na chodniku brei), część nie jest odśnieżona w ogóle. No i na końcu tej społecznej drabiny są podludzie. To my, rowerzyści. Podludziom ścieżek rowerowych się nie odśnieża. Przecież wiadomo, że "nikt zimą na rowerze nie jeździ".

Naszej władzy należy jednak pogratulować precyzji. Bo spójrzmy na ten obrazek z Al.Ujazdowskich:



Toż to coś fantastycznego. Wszystko jest dokładnie wymierzone. Nie ma szans, żeby choć pół metra ścieżki rowerowej odśnieżyć, żeby choć 30 cm... Nie, podział jest jasny i kategoryczny, zaznaczony wyraźnie. Pełen szacun.

I tylko te ślady na drodze rowerowej są dziwne. Skoro nikt zimą rowerem nie jeździ, to skąd się wzięły? Prawdę zapewne zna tylko Allah...

Słońce

Wtorek, 8 stycznia 2013 · Komentarze(7)
Jeśli nie mamy weny do dyskusji na tematy poważne, zawsze można poprzynudzać o pogodzie :) W ramach poprzynudzania pochwalę się: mieliśmy wczoraj słońce w Warszawie. Po raz pierwszy od wielu dni. Fascynujące, co nie? :)

Załączam dwie fotki z warszawskiej Woli (Park Szymańskiego i ulica Wolska)...





...aby nikt nie mówił, że ściemniam z tym słońcem :) Chociaż malkontenci i tak zażyczą sobie plików źródłowych z datą i wszelkimi możliwymi danymi EXIF.

No to teraz superekscytujące pytanie: czy u Was też wczoraj świeciło słońce? Przyznawać się!

PS. A pod koniec dnia i tak spadł śnieg.

Nieudana znajomizacja czyli o myleniu świata wirtualnego z realnym

Poniedziałek, 7 stycznia 2013 · Komentarze(58)
Logując się na BS-ie wszyscy wkraczamy w świat wirtualny, czy to się komuś podoba czy nie. Na co dzień jesteśmy oczywiście ludźmi z krwi i kości, kręcimy swoje kilometry w realnych warunkach (wpisywanie na BS-ie "kilometrów" z trenażera dyskretnie przemilczę), ale kiedy siadamy do kompa i odpalamy BS-a, przenosimy się do świata wirtualnego. Tu nie ma nad czym dywagować, tak po prostu jest.

Czy jednak można pomylić świat wirtualny z realnym? Można! I o tym będzie ten tekst.

Co to jest "znajomizacja"? Cóż, lubię tworzyć neologizmy, stworzyłem i ten. Znajomizacją nazywam proces od momentu poznania na BS-ie jakiegoś człowieka, do momentu wysłania mu zaproszenia do grona BS-owych znajomych i otrzymania akceptacji. Znajomizacja może być zatem udana (gdy nasze zaproszenie zostanie zaakcpetowane) bądź nieudana (czyli sytuacja wręcz przeciwna).

Jak mówiłem, na BS-ie funkcjonujemy w świecie wirtualnym, ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby przenieść znajomość do świata realnego. Najpierw odwiedzamy swoje blogi, z czasem pojawiają się prywatne wiadomości, wymieniamy się mailami, telefonami, w końcu spotykamy się gdzieś na trasie. Samemu w ten sposób trochę osób poznałem, właśnie w tej kolejności. Najpierw znajomość wirtualna, potem realna. Być może kiedyś poznam w realu kolejne osoby, które poznałem wirtualnie, wszystko przede mną. A jeśli nie poznam, to sobie pogadamy wirtualnie, to też może być fajne i ciekawe i często jest.

Czemu służy znajomizacja? Nie musi być wstępem do poznania człowieka w realu (choć czasem jest), jest natomiast niejako stwierdzeniem, że podoba nam się czyjś blog, że kogoś lubimy, że fajnie jest poczytać o czyichś rowerowych przygodach. A jeśli kiedyś poznamy się w realu, to będzie to dodatkowy bonus. Wysłanie zaproszenia do grona znajomych jest jak wyciągnięcie ręki. Oczywiście jest to przede wszystkim grono znajomych wirtualnych, bo taki charakter ma - czy tego chcemy czy nie - nasza obecność na BS-ie. Powtórzę, to jest świat wirtualny, a zatem i znajomi są wirtualni. Choć z czasem mogą stać się znajomymi realnymi, znajomizacja to świetny wstęp ku temu.

Przynudzam, co nie? Dobra, to przejdźmy do sedna. Podoba Ci się czyjś blog, czasem coś napiszesz u tej osoby, czasem ona coś napisze u Ciebie, czasem po prostu podzielasz czyjeś poglądy na jakiś ważny temat, chcesz to zaakcentować, wysyłasz zaproszenie i... zonk. Zamiast akceptacji otrzymujesz np. wiadomość z tłumaczeniem się. Czasem jest to tekst zdawkowy ("przyjmuję do grona znajomych tylko tych, z którymi jeżdżę"), czasem jakiś sążnisty tekst z długimi wyjaśnieniami ("bo ja mam taką zasadę, że przyjmuję do grona znajomych tylko te osoby, które poznałem osobiście, mam nadzieję, ze to zrozumiesz i że nie poczujesz się urażony, bla bla bla, bla bla bla, pozdrawiam serdecznie, bla bla bla"), ale wszystkie te przekazy można wrzucić do jednego worka pt. "Wal się człowieku". Dokładnie tak, może mocno powiedziane, ale taki jest dokładnie sens tych wszystkich komunikatów, różnią się jedynie opakowaniem. Jedno opakowanie jest eleganckie i wymuskane, inne odrapane i zgrzebne, ale "produkt" w środku jest ten sam, tej samej wątpliwej jakości.

Cóż, najwyraźniej są ludzie, którzy mylą świat wirtualny z realnym i nic na to nie poradzisz. Funkcjonując w środowisku wirtualnym, próbują przenosić tu elementy typowe dla świata realnego, co nie jest ani sensowne ani potrzebne, a wręcz niweczy chęć poznania kogoś w realu, przynajmniej u mnie tak to działa.

Nie wiem, jak Wy reagujecie na nieudaną znajomizację, ale mi zapala się natychmiast czerwona lampka z napisem "My się już nigdy nie spotkamy". Kontakty wirtualne znikają, a chęć poznania drugiej osoby w realu maleje u mnie do zera. Bo jeśli założymy, że wysłanie zaproszenia do grona znajomych jest jak wyciągnięcie do kogoś ręki (a ja tak właśnie zakładam), to nikt nie lubi, jak ktoś wyciągniętą do niego rękę odtrąca.

A może to moje zasady, owo "my się już nigdy nie spotkamy" są złe? Może nie powinienem drugiego człowieka skreślać, nawet po niemiłym geście z jego strony, może to ja czasem powinienem ustąpić i nie wykluczać z góry możliwości poznania go w realu? Może powinienem machnąć na to ręką, bo ktoś może być przecież całkiem fajnym człowiekiem (chyba jest, skoro wysłaliśmy mu zaproszenie) i tylko zasady ma dziwne? W końcu każdy z nas ma jakieś dziwactwa, on może ma akurat takie.

Co sądzicie na ten temat? Czy doświadczyliście nieudanej znajomizacji? I co wtedy sobie pomyśleliście, co poczuliście? A może po prostu macie to gdzieś i nie przejmujecie się takimi bzdetami? To akurat rozumiem w pełni, bo są na tym padole poważniejsze problemy, niż niuanse świata wirtualnego :) Tak czy siak temat wydaje mi się ciekawy, więc piszcie śmiało!

Ze spraw rowerowych - schodzi mi powietrze z tylnego koła, powoli ale konsekwentnie, pewnie znów jakieś przebicie, dzisiaj skończy się wymianą dętki. 60 km przejechane, rower piszczy jak zarzynane prosię (to skutek niedawnej jazdy w deszczu), wczoraj wieczorem nasmarowałem, powinno być OK. W końcu "nie smarujesz - nie jedziesz".

Na koniec dwie fotki - Chmielna (nieco podupadły deptak) i Grzybowska (wielkomiejskość po warszawsku, nawet może być):





I to chyba tyle. Nnno! :)

Tramwajo-rowero-kontrapas

Niedziela, 6 stycznia 2013 · Komentarze(13)
My warszawiacy jesteśmy ludźmi z fantazją i tak łatwo się nie poddajemy :) Spójrzmy najpierw na ten obrazek:



To jest kawałek ulicy Marszałkowskiej między Placem Zbawiciela a Placem Unii Lubelskiej. Ruch jest tu jednokierunkowy, w zasadzie "od zawsze" taki był (w drugą stronę jedzie się szeroką jak rzeka i ruchliwą ulicą Waryńskiego, nadkładając drogi). Parę lat temu to miejsce przechodziło generalny remont (całkowita wymiana nawierzchni i chodników) i wówczas to pojawił się postulat, aby zrobić tam kontrapas rowerowy. No ale wiecie, strasznie pokrzywdzone zostałoby nasze spaliniarstwo, zamiast dwóch pasów ruchu w jedną stronę miałoby cały jeden. Straszne, co nie? Władza nasza kochana (nie ta obecnie miłościwie nam panująca, tylko poprzednia, choć obecna też jest do bani, ale to temat na inną notkę) uznała jednak, że biednych spaliniarzy nie można krzywdzić w tak okrutny sposób. Zostawiono im dwa pasy w jedną stronę, aby mogli sobie poszaleć, a rowerem z Placu Zbawiciela do Placu Unii Lubelskiej bez nadkładania drogi legalnie przejechać się nie da. Pozostaje slalom między pieszymi albo...

No właśnie to, co widzicie na zdjęciu :)

Mam tylko nadzieję, że nikt nie wpadnie na pomysł obsiania tego kawałka torów trawą (bo trawa na torach jest u nas ostatnio "trendy") i ów "kontrapas", co go tu widzicie, pozostanie przejezdny.

Tak, kocham moje miasto, bo ono nie tworzy nudnych praktycznych rozwiązań tak jak miasta niemieckie, rozwiązań solidnych ale bez polotu. Ono promuje ludzi kreatywnych, ludzi z fantazją :)

My warszawiacy lubimy fantazję. U nas w Warszawie ludzie notorycznie wywoływali różne powstania, zrywy, budowali barykady, to głupiego tramwaju mają się bać? Eeee, nie ma czego. W Warszawie nie znamy pojęcia strachu. A władza nie zna pojęcia solidności i rozwiązań praktycznych, dzięki czemu tworzy dla fantazji odpowiedni klimat.

Fantazja i kreatywność - oto nasz warszawski wkład do tej całej wspólnej(???) Europy :)

A z kwestii rowerowych - 62 km przejechałem. Bezwypadkowo. Dobre i to :)

Czy TOP10 uzależnia?

Sobota, 5 stycznia 2013 · Komentarze(12)
Czy TOP10 uzależnia? Pytam zupełnie poważnie, bo w tym roku planuję zrobić jakieś 12-15 tys. km i nie walczyć o miejsce w TOP10 (raz mi wystarczy), ale jak już zaczął się styczeń, minęło parę dni i w TOP10 nie widziałem swojej osoby, to... poczułem się jakoś dziwnie. Bo rozumiem, żeby w maju czy w lipcu, wtedy ludzie jeżdżą jak szaleni. Ale styczeń? Toż miesiące zimowe zawsze były "moje"! :)

Co było robić, trzeba było wsiąść na rower i trochę pojeździć. Uciułałem w kilku ratach uczciwe 71 km, a najdalej z domu dotarłem na Kabaty. Część drogi powrotnej stamtąd pokonałem metrem, bo tak zawiało, że mi się nie chciało dymać aż na Bielany z paskudnym wiatrem w twarz. Jazda rowerem to ma być przyjemność i to nie masochistyczna :) Szkoda, że nie mam zdjęć z tamtych rejonów, bo rzadko tam bywam, ale cóż, ciemno już było. Wszak to styczeń a nie maj :) Mam tylko fotkę zaniedbanych terenów między CH Arkadia a Cmentarzem Powązkowskim:



Jakiś utalentowany kierowca przydzwonił tam w znak drogowy, właśnie ściągała go laweta. Biorąc pod uwagę raczej niskie prędkości osiągane przez pojazdy podczas przejazdu przez rondo, naprawdę trzeba mieć talent, żeby wylecieć z trasy. Ale jak widać niektórzy potrafią :)

To chyba tyle. A TOP10 chyba jednak uzależnia, ciągle się o tym przekonuję. Czasem chcę jeździć mniej i nie jest to łatwe...