Wpisy archiwalne w miesiącu
Sierpień, 2011
Dystans całkowity: | 1947.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | b.d. |
Średnia prędkość: | b.d. |
Liczba aktywności: | 26 |
Średnio na aktywność: | 74.88 km |
Więcej statystyk |
77 km po Warszawie, większość nabitych na Bielanach, Bemowie, Woli i Jelonkach. Przy okazji spięcie z policjantem - policja urządziła sobie polowanie na rowerzystów, próbując nagiąć ich na siłę do debilnie zaprojektowanej infrastruktury. Chodzi o to, że na ul.Górczewskiej na Woli ścieżka rowerowa biegnie sobie północną stroną ulicy przez długi odcinek (3 km chyba), po czym przemieszcza się na stronę południową, aby po jakichś 500 metrach... znów pojawić sie na kolejne 2 km po stronie północnej. Jednym słowem rowerzystów zmusza się, żeby na odcinku 500 m dwukrotnie pokonywali szeroką arterię (po 3 pasy w każdą stronę), odstawszy swoje na światłach. Wiadomo, że wszyscy mają to gdzieś i te 500 m robią jeznią lub częściej chodnikiem. No to zatrzymali mnie na tym chodniku (normalnie jechałbym jezdnią, ale nie miałem jak na nią zjechać z uwagi na gigantyczną liczbę przetaczających się nią samochodów), widzę że już spisują jakiegoś innego rowerzystę. Zatrzymuję się, gliniarz patrzy mi w oczy, ja jemu też. I tak gapimy się na siebie wilkiem parę sekund jak dwa koty sprężone do skoku. W końcu gliniarz uskutecznia gadkę-szmatkę, robi jakieś bezczelne uwagi pod moim adresem (że nie wiem, gdzie jest ścieżka, więc powinienem odstawić rower do domu i takie tam), ja cały czas patrzę mu w oczy z zaciętą i dumną miną. W końcu każe mi się wrócić do ścieżki rowerowej i przejść na drugą stronę, a ja do niego maksymalnie wkurwionym głosem... NIE. Tak po prostu, krótko i na temat. NIE. Szczęka mu opadła, nic nie powiedział, ja odszedłem parę kroków i znów wskoczyłem na rower i do przodu, wciąż tym chodnikiem. Do widzenia.
Każdy, kto to czyta, niech myśli, co chce. Ja wiem jedno - nie da się zmusić trzeźwo myślących ludzi do korzystania z infrastruktury stworzonej ewidentnie przez pijaków. Czy zamiast polować na rowerzystów ktoś w końcu zapoluje na projektantów wymyślających takie kretynizmy jak droga dla rowerów zmieniająca stronę ulicy co kilkaset metrów?
Tak czy siak brawa dla policji za walkę o praworządność. Chwała Wam, Dzielni Policjanci.
No to natrzaskałem kilometrów. Najpierw jazda na Czerniaków, gdzie ma sprawę do załatwienia (z Bielan to prawie 15 km - duża ta nasza Warszawa), potem cofam się na Powiśle, gdzie delektuję się udkiem z kurczaka, wskakuję na rower i obieram kurs na Falenicę.
Dla nieznających Warszawy: Falenica to chyba najdalej od centrum położona część Warszawy, jakieś 20 km. W sensie faktycznym to tak naprawdę odrębne miasteczko, zapyziałe zresztą, ale formalnie to wciąż Stolyca. No to jadę sobie przez Saską Kępę, Gocław, Anin, Międzylesie, Radość... No właśnie, zabudowa wielkomiejska kończy się na Gocławiu, a dalej jest wiejsko lub małomiasteczkowo. A więc Anin, Międzylesie i Radość to też tak jakby osobne miasteczka żyjące swoim życiem z dala od centrum metropolii. I tak się turlam przez te warszawskie miasteczka aż do Falenicy, którą zwiedzam dokładnie, zapuszczając się też na chwilę do Józefowa (to już oddzielne miasto, graniczące z Warszawą). Potem wracam do centrum przez Gocławek i Grochów (mniej więcej wzdłuż kolei otwockiej), jem obiad w centrum, zaglądam na Wolę (próbuję kupić portki w Wola Parku, ale nie mają mojego rozmiaru) i stamtąd na Bielany. I już ponad 100 km na liczniku. Potem jeszcze małe zakupy na Bemowie, też rowerem.
Łącznie 110 km. Uff...
Zrobiłem 80 km po Warszawie. M.in. zapuściłem się na prawy brzeg (Targówek), w sumie takie jeżdżenie bez historii i nabijanie kilometrów (ale ja tak lubię) - ważniejsze jest to, że podpisałem wreszcie odpowiednie kwity i już oficjalnie mogłem zaczynać od 1 września nową robotę. Na podpisanie też pojechałem rowerkiem, a co :) Samochodu i tak nie ma tam gdzie zaparkować (okolice skrzyżowania Okopowa/Żytnia - kto tam próbował parkować, ten wie), a komunikacji miejskiej nie cierpię za jej powolność.
Więc rower rządzi!
Nie robiłem żadnej dużej wycieczki, lecz co jakiś czas wskakiwałem na rower, aby pojeździć po bliższej i dalszej okolicy. I tak mi się zsumowało przez cały dzień do 65 km, chociaż żadnego ciekawego miejsca w sumie nie odwiedziłem. Czasem bywa i tak.
Sto kilometrów po Warszawie tego dnia. Najpierw małe jeżdżenie po Bielanach i Bemowie, robię ponad 20 km. Potem 40-kilometrowa przejażdżka - z Bielan przez Śródmieście w okolice Łazienek, potem przez Mokotów, Rakowiec i Ochotę przedostaję się na Wolę, stamtąd znów na Bielany. Wszystko oczywiście nie w linii prostej lecz z dużą dawką krążenia po różnych uliczkach, jak to u mnie :)
Potem jeszcze robię wypad na Pragę i z powrotem, a na koniec dnia jeżdżę po swojej okolicy, aby dobić do setki. No i dobiłem.
Przejechałem sobie 73 km po Warszawie, najdalej zapuszczając się za Gocław, w okolice węzła Marsa. Przy okazji rower przeszedł mały serwis - ma nowe klocki hamulcowe i wreszcie przednie koło nie jest już krzywe :) Teraz czas wyremontować napęd, bo po 4000 km pozostawia wieeele do życzenia. Inna sprawa, że wcalę mu w tym nie pomagam - traktuję brutalnie, a regulować, smarować i czyścić nie chcę :)
No i mam ekologiczne siodełko, bo ubytek po czwartkowej kraksie tymczasowo uzupełniłem... trawą i ścinkami z gazety, całość zakleiwszy jakąś taśmą. Wygląda to obleśnie, ale jeździć się da i w sumie to nawet wygodnie jest :)
No i prawie znów bym miał pieszego na koncie - tym razem panią, co to rozstawiła się wraz z torbą na kółkach na ścieżce rowerowej i mimo mojego dzwonienia i krzyków ociągała się z ewakuacją. W końcu jakoś się ewakuowała i przeprosiła. Ufff...
No to zaliczyłem porządną kraksę z pieszym. Jadę sobie ulicą, pieszy wchodzi na jezdnię na przejście, idzie sobie dziarsko do przodu, ja nadjeżdżam i kiedy już zbliżam się do przestrzeni między idącym do przodu pieszym a prawym krawężnikiem,chcąc przejechać za plecami pieszego... Wtedy nagle pieszy, dotąd idący przez przejście dziarsko do przodu, ni stąd ni z owąd postanawia zawrócić, co też czyni w sposób zdecydowany i zamaszysty (nie obejrzawszy się najpierw, no bo po co) i w ten oto sposób rzuca mi się pod koła. Na reakcję nie mam szans, więc wjeżdżam w niego i obaj lądujemy na asfalcie. Najpierw mnie przeprasza, a potem nagle... ma pretensje, że przecież mogłem go ostrzec dzwonkiem. Ale widząc moją minę, która mówi jednoznacznie, że jeszcze jedno niepotrzebne słowo i gość dostanie w papę, pieszy szybko oddala się. Straty po mojej stronie: zdarty do krwi łokieć, wyrwany kawałeczek siodełka (sam nie wiem, w jaki sposób), piękny szlif na manetce i kierownicy. No i naddarte spodnie, ale tego w straty nie liczę, bo i tak były stare i poprzecierane, przeznaczone do szybkiego wyrzucenia.
Kraksa była na Powiślu, więc podjechałem do Biblioteki Uniwersyteckiej, gdzie szybko ogarnąłem się, przemywając ranę i myjąc ręce ze smaru zmieszanego z brudem (tak, łańcuch też mi spadł przy wypadku, więc musiałem zakładać). Ponieważ jestem twardy, to zrobiłem jeszcze 20 km tego dnia i nawet nieźle zmokłem :) Na pocieszenie Legia wyeliminowała Ruskich z pucharów, więc dzień i tak na plus :)
Łącznie przejechałem 80 km w ciągu dnia, tylko po Warszawie. Wszystko wskazuje na to, że kończy się moja przerwa w pracy, na 99% od 1 września idę do nowej roboty (ze starej odszedłem z dużym poczuciem ulgi ponad miesiąc temu), więc takie dystanse w dni robocze przejdą do historii.
Rano robię 9 km z Bielan na Centralny. Tam zostawiam rowerek koło Złotych Tarasów, potem jestem pochłonięty innymi sprawami, po rower wracam po południu - nie ukradli :) - i wracam na Bielany, gdzie trochę krążę przy słabo padającym deszczu. Potem znów krążę po Bielanach i Bemowie, już bez deszczu :) Łącznie 51 km zrobiłem tego dnia.
No to pobiłem rekord życiowy kilometrów przejechanych wciągu dnia - ze 153 na 156 :) Najpierw ponad 20 km po Bielanach, Woli i Bemowie - tak na dobry początek. Potem trasą przez Wolę docieram do Śródmieścia, dalej przez Stegny na Ursynów, dojeżdżam do Powsina, krążę po Lesie Kabackim. Następnie przez centrum wracam na Bielany. Odoczywam, jadę przez Wólkę Węglową w stronę Łomianek, zapuszczam się prawie pod Czosnów, w pewnej chwili mam chyba bliżej do Nowego Dworu Maz., niż do domu na Bielanach. Zaweracam, wracam przez Łomianki do domu i mam coś ponad 130 km na liczniku. Potem jeszcze dokręcam brakujące kilometry, krążąc po Bielanach i Bemowie. 156 km, ufff... Tyłek boli jak cholera, tyłek to najsłabsze ogniwo. Może po prostu trzeba zmienić siodełko? Problem do przemyślenia.
Wróciłem do Warszawy w poniedziałkowy wieczór i dla przyzwoitości zrobiłem 7 km po Bielanach. Więcej niż skromnie.