Słońce w związku partnerskim czyli hit dnia

Niedziela, 3 lutego 2013 · Komentarze(9)
Jeżeli słońce robi za hit dnia, to nie jest dobrze i to z dwóch powodów.

Po pierwsze świadczy to o tym, że tego słońca ostatnio było niewiele, czyli mówiąc prościej pogoda była od dłuższego czasu do d... Dzisiaj zresztą też była nieciekawa. Po drugie świadczy to o tym, że mój rowerowy dzień był... nudny :)

Bo co mogę powiedzieć? Uciułałem w niedzielę 53 km i to wszystko. Jeśli ktoś chce poczytać relację z dłuższej wycieczki, to będzie musiał poczekać jeszcze tydzień. Cierpliwości zatem Panie i Panowie, a na razie jest jak jest.

A zaczęła się ta niedziela pochmurno i nawet nie spodziewałem się, że coś się zmieni. Stare Bielany wyglądały tak:



Ponuro, co nie?

Potem było już tylko lepiej, Allah w swojej łaskawości postanowił podarować warszawiakom trochę słońca, chociaż towarzystwo u nas raczej niewierne (zwłaszcza w nowych blokach na obrzeżach) i jara się związkami pasterskimi czy tam partnerskimi czy jak im tam. Muszę "Wyborczą" w końcu poczytać, to będę wiedział dokładniej :)

Oto i słoneczny żoliborski Plac Wilsona...



...a to już osiedle Bemowo. Coś dawno fotek z blokowisk nie było u mnie na blogu, no to właśnie macie, cieszcie się i radujcie :)



I co? I nic, chyba wszystko.

A tak sobie teraz myślę, że może słońce żyje w związku partnerskim z księżycem i dlatego się nie pokazuje? No nic, poczekajmy, może coś się z tego urodzi. Trzymajmy kciuki! :)

PS. Wpis na temat słońca nie dotyczył naszego kochanego Pana Premiera. Wszelkich zawiedzionych przepraszam :)

Leon Zawodowiec

Sobota, 2 lutego 2013 · Komentarze(36)
Kto to jest Leon Zawodowiec? Takim mianem określam osoby z BS-a, które na zwróconą im grzecznie uwagę (np. w sprawie dodawania zbiorczych wpisów pt. "Dojazdy do pracy w styczniu") reagują gniewem i tekstami w stylu "Prawdziwa rywalizacja to jest na zawodach", "Co wy możecie wiedzieć o wysiłku, ja jechałem 6 godzin w Alpach w deszczu" itp.

Po co o tym piszę? Robię to dlatego, że ostatnio namnożyło się tutaj Leonów Zawodowców (a może byli już wcześniej, tylko nie zauważyłem) i czuję z tego powodu pewien niesmak. Zawsze uważałem i uważać będę, że każdego na BS-ie obowiązują te same prawa, te same obowiązki i te same zasady. Naprawdę szanuję to, że ktoś dymał ileś godzin po alpejskich trasach, doceniam jego trud i życzę mu samych sukcesów w zawodach (bo niby dlaczego miałbym mu nie życzyć?), ale uważam, że taki wyczynowiec ma tutaj dokładnie takie same prawa i obowiązki jak człowiek, który robi 2 km dziennie albo jeszcze mniej. Po prostu. Tworzymy tutaj pewną zbiorowość, wszyscy jedziemy na jednym wózku, więc szanujmy się nawzajem i przestrzegajmy tych samych zasad.

Gdyby ktoś chciał wiedzieć, o co chodzi, polecam ten wpis jako przykład że tak powiem kliniczny (tu do Leona dołączyli jego koledzy, to akurat mogę zrozumieć, solidarność wśród przyjaciół jest ważna).

To tyle o Leonach Zawodowcach, teraz krótko o moim rowerowaniu wczorajszym. W sumie to nic ciekawego nie było, no może tylko to, że gdzieś do 12 lał deszcz (na deszczu zrobiłem jedynie 5 km) i to, że DDR-y wylazły spod śniegu (tu widoczek z Bemowa):



W sumie to ja się wcale nie cieszę. Już zapomniałem, jak się jeździ po "kostce downa" pośród walającego się na niej tłuczonego szkła, a tu trzeba będzie sobie przypomnieć.

Wczorajsze 70 km zrobiłem w 3 etapach:

1. Drobienie po Bielanach i Bemowie, łącznie 15 km, w tym 5 na deszczu.

2. 27 km pętli przez Łomianki...



...oraz jakieś podłomiankowskie wiochy (Kiełpin chyba i Dziekanów), następnie Dąbrowa Leśna, Wólka Węglowa, Radiowo i powrót na Bielany.

3. 28 km przez Warszawę - m.in. Żoliborz, Śródmieście, Wola, Jelonki, Bemowo, ogólnie takie tam krążenie.

I to tyle. Na zawody nie jadę, bo Leon Zawodowiec i tak ze mną wygra, albowiem jestem zwykłym "nizinnym turystą" jeżdżącym dla przyjemności a nie wyczynowcem, ale to nie zmienia faktu, że takie same zasady powinny obowiązywać wszystkich.

A może się mylę co do tej formalnej równości? Jeśli się mylę, to mnie poprawcie.

Jak skutecznie jeździć dla statystyk? - poradnik

Piątek, 1 lutego 2013 · Komentarze(50)
Bez zbędnych wstępów przejdźmy od razu do rzeczy:

1. Jeździj w deszczu, dni deszczowe robią różnicę

Wysokich miejsc w statystykach nie zdobywa się w dni słoneczne, lecz w dni deszczowe, śnieżne, pochmurne itp. W dni słoneczne należy jeździć jak najbardziej, lecz w słoneczny dzień wyjeżdżają na trasy tabuny rowerzystów, w tym wszyscy Twoi konkurencji do miejsca w TOP-Ileś-Tam. Wszyscy bez wyjątku. Dlatego w dni słoneczne nie zbudujesz dużej przewagi. W dzień deszczowy znaczna część bikerów traci zapał, wykorzystaj to! To w takie dni buduje się przewagę nad resztą stawki.

Nie musisz moknąć cały dzień, bo rzadko jest tak, że cały dzień pada. Jeśli np. pada rano, to zaciśnij zęby i przejedź te 5 czy 10 km do szkoły czy pracy w deszczu (chyba, że leje totalnie, wtedy możesz wstawić rower np. do autobusu, ale masz go ze sobą zabrać). Jak wyjdziesz z roboty i nie będzie padało, to możesz sobie dokręcić ileś tam kilometrów, bo... masz przy sobie rower. Twój konkurent, który nie wziął ze sobą rano roweru, bo przestraszył się deszczu, jest na straconej pozycji.

A jeśli pada cały czas? To jeździj wtedy, gdy pada troszkę mniej :) Nawet, jak nie ukręcisz wiele, to i tak będziesz do przodu w stosunku do tych, co zostali w domu.

2. Bądź konsekwentny, bądź pozytywistą a nie romantykiem

Nie da się zbudować wyniku, jeżdżąc od zrywu do zrywu. Parę długich wycieczek nie załatwi sprawy, jeśli nie będziesz konsekwentny w pozostałe dni. Porównajmy weekendowe zrywy z mozolnym gromadzeniem kilometrów.

a) 143 + 118 (bo był weekend) + 13 + 27 + 22 + 14 + 21 = 358
b) 71 + 55 (bo był weekend, ale trzeba było się "urodzinniać") + 50 + 53 + 51 + 57 + 50 = 387

Jesteś konsekwentny - jesteś do przodu. Poza tym liczenie na weekendowe zrywy to sprawa ryzykowna - planujesz długą trasę w weekend, a tu nagle leje cały dzień albo wyskoczyła Bardzo Ważna Uroczystość Rodzinna, ewentualnie kot się rozchorował. I co wtedy? Ano jajco :) Zresztą nie oszukujmy się, nie da się przeznaczyć każdego weekendu na długie trasy. Rodzina nie pozwoli :)

3. Miej wyznaczoną "normę", zawsze "dokręcaj"

Każdego dnia musisz wyznaczyć sobie liczbę kilometrów, którą przejedziesz. I przejedź ją, nie odpuszczaj. Jeśli wyznaczysz sobie np. 40 km, to pod koniec dnia masz mieć na liczniku co najmniej 40 a nie 37. Brakuje 3 km? Dokręć!

Z dokręcania jesteś zwolniony, jeśli zrobiłeś długą wycieczkę i jesteś zmęczony, wtedy zamiast założonych np. 170 km możesz zrobić 157. Jeśli odpuścisz 13 km z długiej wycieczki 10 razy w roku, to masz stratę 130 km, do przeżycia. Ale jeśli odpuścisz z krótszych przejażdżek 3 km 200 razy w roku, to masz stratę 600 km. To już dużo. A więc dokręcajmy, to nie boli :)

Jeśli z naprawdę ważnych przyczyn nie dałeś rady wyrobić "normy", nadrób w kolejne dni. Zamiast 50 km zrobiłeś 44? W 2 kolejne dni zrób 53 km.

4. Bądź elastyczny, żyj dobrze z partnerką życiową (to dla mężczyzn)

Elastyczność jest ważna. Chcesz przed południem w piękny słoneczny dzień zrobić 60 km, a Twoja kobieta koniecznie chce, abyś poszedł z nią na spacer po starówce albo nad jezioro, gdzie się całowaliście ileś lat temu? Zrób to, a kilometry zrobisz wieczorem, gdy kobieta będzie oglądać w TV kolejny odcinek Bardzo Ważnego Serialu :) W ten sposób i tak przejedziesz swoje, a w następne dni będziesz mógł spokojnie kręcić, zamiast zajmować się uspokajaniem kobiety wyrażającej swoje żale i krytyczne uwagi pod adresem Twojego hobby. Życie to nie bajka, czasem trzeba wykazać elastyczność i pójść na kompromis.

5. Przetrwaj pierwszą połowę miesiąca, nie pękaj

Gdy zaczyna się kolejny miesiąc, sporo bikerów chce powalczyć o statystyki (chociaż nikomu o tym nie powiedzą), ci goście liczą na to, że "może w tym miesiącu się uda". I niektórym się udaje :) Ale nie wszystkim.

Pierwsze dni każdego miesiąca to dłuższe trasy, większe przebiegi i ostra walka o miejsce w TOP10. Nie przejmuj się tym, rób swoje i bądź konsekwentny. Mniej więcej w połowie miesiąca część bikerów nie wytrzymuje narzuconego sobie tempa i odpada z gry - np. z powodu 2 deszczowych dni :) I wtedy robi się luźniej, więc jeśli jesteś konsekwentny, to sobie poradzisz. Oni odpuszczą, a ty nie możesz, nie odpuszczaj ani jednego dnia. Zbudujesz przewagę, a część towarzystwa się zniechęci i przestanie walczyć.

6. W połowie miesiąca "pozamiataj"

Dlaczego część bikerów odpada z walki w połowie miesiąca? Bo starzy wyjadacze, którzy gromadzili mozolnie swoje kilometry, nagle robią dłuuugą trasę (ot jakieś 300 km wykręcone w weekend), co działa demobilizująco na resztę. Reszta szła dotąd łeb w łeb, a tu nagle ma 300 km straty. To musi boleć.

Co zatem rób? To samo. Do połowy miesiąca mozolne gromadzenie kilometrów, w połowie miesiąca "zamiatasz" długim wypadem. A potem znów mozolne gromadzenie kilometrów i ci, co szli z tobą łeb w łeb, już do końca miesiąca obejrzą Twoje plecy :)

7. Nie walcz z rowerzystami z Elbląga :)

Z góry przyjmij, że pierwsze 3 miejsca zajmą rowerzyści z Elbląga, to oszczędzi Ci późniejszych rozczarowań, walcz o 4.miejsce. Twoje cele muszą być ambitne, ale realne. Zawodników z Elbląga i tak nie wyprzedzisz, 4.miejsce też jest fajne :)

I to chyba tyle. Na koniec fotki:

1-2. Ulica Noakowskiego, okolice Politechniki
3. Bródno i... No właśnie, fajne chłopaki z nas :)







PS. Wczoraj zrobiłem 73 km, bo chciałem uczciwie wejść w nowy miesiąc. Jakieś 20 km zrobiłem w deszczu. Deszcz naprawdę robi różnicę :)

Czy jeździcie dla statystyk?

Czwartek, 31 stycznia 2013 · Komentarze(20)
Oto wczorajszy widoczek z ul.Marszałkowskiej:



Tak wygląda centrum Warszawy i tu niestety trzeba powiedzieć uczciwie: wstyd i kicha. Może jednak dla równowagi pofocę trochę "substancji zabytkowej" i powrzucam na bloga? Bo inaczej jeszcze ktoś pomyśli, że Warszawa jest równie piękna jak Czarnobyl :)

A teraz próbuję sobie przypomnieć, czy coś ciekawego wydarzyło się wczoraj podczas mojego rowerowania, ale nic mi nie przychodzi do głowy. Szarość.

Dobra, miejmy już ten gniotowaty wpis za sobą. Jutrzejszy będzie ciekawszy, będzie zawierał krótki poradnik dla tych, których interesuje jazda dla statystyk. Bo wielu interesuje, choć nie każdy to otwarcie przyzna :)

I to chyba tyle. A teraz pytanie: jeździcie czasem dla statystyk czy macie na to jak to się mówi wywalone? Przyznawać się! :)

Wzgórze Złamanych Serc

Środa, 30 stycznia 2013 · Komentarze(10)
Już czwarty raz próbował się z nią umówić. Zakochał się, no po prostu na zabój. Wciąż wierzył, że coś z tego będzie. Umówieni byli wcześniej już trzykrotnie, lecz dziewczynie za każdym razem coś się "nagle" przypomniało. Wkurzał się, ale co mógł zrobić? Powoli docierało do niego, że panna ma go gdzieś, ale bronił się przed tą myślą, bronił uparcie. Za czwartym razem umówili się tutaj, przy Białym Wzgórzu. Czekał cierpliwie. Tyle miał jej do powiedzenia, do pokazania... I nagle dźwięk SMS-a. Brutalny, wyrywający z miłosnego letargu. Treść nie pozostawiała wątpliwości - znów ze spotkania nici, bo coś tam, coś tam. Wkurzył się, ale w końcu zrozumiał, że z tej nieświeżej mąki chleba nie będzie, że trzeba sprawę olać i zapomnieć. Ujął się honorem, już nigdy się do niej nie odezwał. Miłość powoli wyparowała, zamiast niej buzowała złość, która z czasem przerodziła w doskonałą obojętność. Już nigdy mieli się nie zobaczyć.

albo tak:

Strasznie cieszyła się na ten wieczór. Nie miała pewności, że przyjdzie, bo już nie raz ją wystawił, ale żyła nadzieją. Zależało jej, zależało bardzo, świata poza nim nie widziała. On niestety widział. Już od jakiegoś czasu nie było tak jak dawniej, przestało mu zależeć. Ale powiedział, że przyjdzie, że będzie czekał na nią pod Białym Wzgórzem, albo niech ona poczeka na niego, jeśli on się spóźni. Tak na odczepnego powiedział. Dziewczyna podskórnie przeczuwała najgorsze, przed spotkaniem pisała mu błagalne SMS-y. "Gdzie jest ten Miś, który tak bardzo chciał pojechać ze mną w góry, który chodził ze mną do kina, który tak lubił dawać buziaki i któremu naprawdę bardzo zależało...", "Naprawdę nie wyobrażam sobie być dzisiaj sama, zrozum...". Rozumiał, ale nie miał ochoty przyjść. Nie przyszedł. A ona czekała na niego, tu przy Białym Wzgórzu. Nie przychodził, zadzwoniła, odezwała się poczta głosowa. Wyłączył komórkę. Dziewczyna wróciła do domu, poczuła się niepotrzebna i niekochana. Przytuliła się do poduszki, płakała...

A oto i Białe Wzgórze, na Żoliborzu przy ul.Elbląskiej, tytułowe Wzgórze Złamanych Serc:



Wzgórze niedługo się rozpłynie i nikt nie będzie o nim pamiętał, a ja się przebranżowię i będę pisał scenariusze do argentyńskich telenoweli. Bo telenowele podobno mają przyszłość.

Bo o czym mam pisać? O tym, że deszcz mnie zmoczył, że samochody ochlapały mnie wodą z kałuż? Że nie wyrobiłem "normy" i zamiast 50 km zrobiłem 37?

Eee, nudy, przerzucę się na telenowele :)

Banalne widoki, niebanalne wrażenia

Wtorek, 29 stycznia 2013 · Komentarze(18)
Na wstępie pragnę wyrazić zdziwienie, jak w ogóle można nie lubić mrozów. Na mrozie wszystko jest proste - człowiek ubiera się ciepło i jedzie. Czasem coś białego napada z nieba i trzeba trochę potoczyć się w brei, ale tragedii nie ma. A teraz? Woda kapie z nieba, woda cieknie z rozpuszczających się śnieżnych zasp, woda jest wszędzie, zalewa ulice i ubranie hektolitrami. Czy naprawdę jest to lepsze od mrozów?

No to teraz o niebanalnych wrażeniach. Wszyscy wiemy, że jeśli wszędobylska woda zetknie się ze zmarzniętą powierzchnią, to tworzy się idealna warstwa poślizgowa. No i na takiej powierzchni 2 razy wczoraj glebnąłem, ale nie rowerem, tylko pieszo. Bo z jazdą rowerem sprawa jest prosta - trzeba bezwzględnie trzymać się jezdni i powinno być dobrze, tony soli zrobiły swoje. Ale czasem trzeba do tej jezdni dojść i te parę metrów od mojego domu do jezdni okazało się krytyczne - idąc pieszo chodnikiem z "kostki downa" i prowadząc rower (prowadząc obok siebie, a nie kierując nim) zaliczyłem na odcinku kilku metrów dwa upadki, w tym jeden bolesny na tyłek. Super! I naprawdę ktoś śmie uważać, że to jest lepsze od mrozów? Eee, nie wierzę :)

A pisałem w poprzednim wpisie o braku przeżyć i wrażeń - no to mam za swoje!

A teraz banalne widoki. Najpierw ulica Kasprzaka na Woli...



...a potem Grzybowska w okolicy Muzeum Powstania Warszawskiego (też na Woli):



Wiem, że te fotki nikogo nie zachęcą do odwiedzenia Warszawy, ale nie o to mi chodzi, nie robię w turystyce. To jest rzeczywistość, proszę ja Was. A rzeczywistość skrzeczy.

Też słyszycie to skrzeczenie? Czujecie je, prawda? Wiedziałem, że tak! :)

No właśnie, banał

Poniedziałek, 28 stycznia 2013 · Komentarze(21)
Tak to już jest. Chcemy przeżywać niesamowite historie i chcemy o niesamowitych historiach czytać, chcemy o nich rozmawiać a najlepiej opowiadać. A co mamy, z czym się stykamy? No cóż, czasem uda nam się przeżyć samemu coś niesamowitego lub chociaż poczytać o przygodach cudzych, ale co nas otacza na co dzień? No właśnie, banał.

Chcemy oglądać niesamowite miejsca (czasem na fotografii, choć najlepiej na żywo), chcemy napieścić nasze zmysły oszałamiającym pięknem lub wręcz przeciwnie - hołdując zupełnie odmiennym upodobaniom, chcemy ujrzeć brzydotę tak brzydką, że aż trudno o tym pisać. A co widzimy najczęściej? No właśnie, banał.

Ja czasem zrobię jakiś dłuższy dystans, przeżyję ciekawe przygody na trasie lub pyknę 180 km na mrozie, ale to wszystko jest od święta. Bo co mam do zaoferowania na co dzień? No właśnie, banał.

Wczorajszy mój dzień pod względem rowerowym był tak doskonale banalny, że już bardziej banalny być nie mógł. Zrobiłem swoją banalną "normę" (a nawet lekko ją przekroczyłem, bo "norma" to 50 km), przejeżdżałem kolejne banalne ulice, w końcu w banalnym miejscu (ul.Smocza) zrobiłem banalną fotkę:



Wiecie co? Chyba zostanę mistrzem banału - w zalewie banalnych przeżyć i odczuć czuję się jak ryba w wodzie, fascynuje mnie typowość, powtarzalność i nijakość - nijakość miejsc, przeżyć i wrażeń.

A czemu o tym piszę? Bo gdzieś tam podskórnie jednak chcę, aby chociaż ten blog nie był tak do końca banalny. I dlatego banalne trasy i przeżycia staram się codziennie opakować w jakieś nietypowe opakowanie. Co piszą w sieci o opakowaniach?

[...] Atrakcyjne opakowanie pozwoli na zwiększenie sprzedaży miodu w małych i dużych pasiekach.
Na opakowaniu podane są najważniejsze informacje dotyczące krystalizacji miodu, spożycia, dawkowania oraz przechowywania miodu. [...]

[...] Opakowanie jest ważne z kilku powodów, przede wszystkim jest wyznacznikiem wymogów higienicznych przy produkcji produktów: spożywczych (mleka, masła, jogurty) przemysłowych (płyny do czyszczenia, proszki) kosmetycznych (kremy, dezodoranty, perfumy) budowlanych (farby, lakiery, kleje) wydłużanie okresu przydatności do spożycia oraz wielu innych.[...]

[...] Dziś napiszę wam o najzwyklejszym kremie do rąk (Kamill, 125 ml, ok. 10 zł), który szybko stał się moim ulubieńcem. Kluczowe okazało się tu opakowanie - małe, zgrabne, z pompką. Stanęło na mojej toaletce i po jakimś czasie okazało się, że produktu szybko ubywa. Wcześniej w tym samym miejscu stał inny krem, jednak zwykle nie chciało mi się po niego sięgać, odkręcać, zakręcać... często smarowałam więc dłonie tylko przed pójściem spać. [...]

[...] Patrick Cairns, CEO w Kallo tak opisuje nowe projekty: „Opakowania są niesamowicie ważne w dzisiejszych czasach, a w kwestii tego jak wygląda kupowany produkt konsumenci są bardziej wymagający niż kiedykolwiek. Nowy dizajn wyróżni Kallo na zatłoczonych półkach supermarketów, jednocześnie dając klientom stylowe produkty, które z dumą postawią w swoich kuchniach”. [...]


No sami widzicie, to opakowanie to jednak cholernie ważna sprawa. Dlatego swój banał pakuję codziennie, z mozołem i na okrągło.

Ale banał to jednak banał i już :)

Mężczyzna musi zarabiać :)

Niedziela, 27 stycznia 2013 · Komentarze(22)
Ostatnio trochę się nie przykładam do blogowych notek, pochłonęły mnie sprawy zawodowe. No wiecie, mężczyzna musi zarabiać, jak to przekonywał niejaki Marek Kondrat :) Czasu na rowerowanie starcza, ale notki piszę w ostatnim czasie totalnie na spontana, bez większych przemyśleń. Jak się trafi jakieś ciekawe wydarzenie, to je opiszę, a jak się nie trafi, to kaszanka, muszę improwizować.

A wczoraj? Dzień w sumie bez historii, więc poimprowizujmy. Najpierw Wisła, widziana z Mostu Północnego:



Nie, nie skakałem do Wisły, zamiast tego udałem się z Bielan na Tarchomin, a potem na Żerań:



Żerań jest boski, mamy tam m.in. hipermarket, elektrociepłownię, wielki węzeł drogowy oraz upadłą fabrykę samochodów. Warszawy stamtąd zjeżdżały, "Duże Fiaty", Polonezy, Matizy... A teraz bryndza i nyndza. Ale na fotkę słynne FSO się nie zapałało, będzie innym razem.

Dalej? Cóż dalej, krążyłem sobie po Warszawie jak dziki osioł, wciąż zmieniając kierunki. A to wróciłem na Bielany i sfociłem bloki Chomiczówki...



...a to zajrzałem do centrum...



...a potem... Znowu na Bielany! Krążyłem i krążyłem, aby dobić do 60 km, nie chciałem zwiedzić żadnego konkretnego miejsca, liczył się dystans - coś jak u trenażerowców, ale ja przynajmniej rowerem śmigałem i dystans przejechałem a nie przekręciłem :)

A wiecie, dlaczego muszę zarabiać? Zbieram na trenażer!

PS. Żartowałem oczywiście :)

Patelnię mam rozgrzaną, trzymam chlebuś w ręce

Sobota, 26 stycznia 2013 · Komentarze(7)
Zasiadłem do pisania tej notki, zastanawiam się o czym pisać, a w tle w TV leci jakiś program kulinarny i słyszę "Bla bla bla, patelnię trzymam rozgrzaną, bla bla bla, bla bla, trzymam chlebuś w ręce, bla bla bla bla". I mnie olśniło - przecież to się nadaje na tytuł notki! Cóż, mam słabość do głupich tytułów, ten będzie kolejny :)

Ale ja nie o patelni chciałem, tylko o rowerowaniu. Tym razem zamiast długiej wycieczki w odległe tereny było zwykłe kręcenie po Warszawie, odbębniłem swoją "normę", a potem już tylko "urodzinniałem się" na rodzinnej kolacji, trzymając m.in. chlebuś w ręce, a potem w ustach. Patelni nie trzymałem, już zwłaszcza rozgrzanej. Rowerowo było skromnie, mroziło trochę, ale mi to nie przeszkadza, mrozoodporny jestem.

Tak wyglądały ok. 10 Bielany (ul.Żeromskiego)...



...a tak po 12 Powązki:



Znaczy się wyszło słońce i później świeciło twardo przez kilka godzin. Wreszcie!

Na koniec Chomiczówka (osiedle w pobliżu mojego domu) przed zachodem słońca:



Podsumowując: Dzień jak dzień, jeden z tych nijakich dni, z których składa się większość naszego żywota. Ale wiecie co? Jakbym miał złapać gumę lub zaryć w asfalt po trafieniu przez jadący samochód, to już wolę takie właśnie nijakie dni. Szaro, ale bezpiecznie, ot co.

Dobra, kończę przynudzać, idę coś zjeść. Może rozgrzeję chlebuś na patelni? :)

Zdjęcie fatalniej jakości

Piątek, 25 stycznia 2013 · Komentarze(7)
To zdjęcie, co je tu niżej widzicie (zrobione przy ul.Chałubińskiego)...



...jest fatalnej jakości. Nie ma się co oszukiwać, kiepskie jest i już. Wszystkie zdjęcia, które publikuję na tym blogasku, robię komórką, więc jakością to one z zasady nie grzeszą, ale to jest wyjątkowo nieudane, jakieś takie rozmemłane, jakby je ktoś brudną ścierką przetarł. Tak się na nie gapię i zastanawiam się, czy to mgła była taka, czy też miałem po prostu obiektyw zaparowany czy w jakiś inny sposób uświniony. Mgły sobie nie przypominam, więc jednak to drugie. Ale wstyd...

Dobra, trudno, wrzuciłem na bloga, bo i tak nic innego z wczoraj nie mam.

A poza tym dzień w zasadzie bez historii, przynajmniej nic mi się na tę chwilę nie przypomina. Pod koniec pracy osiągnąłem że tak powiem malutki sukces zawodowy (nie, nie podwyżka i awans, ale dodatkowa kasa może będzie), więc jak wyszedłem z roboty, to jeździłem jak nakręcony i nawet nie zauważyłem, kiedy dorzuciłem 20 km do swojej kolekcji.

Oby więcej takich dni i mniej rozmemłanych zdjęć! :)

A ten obiektywik to jednak częściej muszę przecierać, ot co.