Wpisy archiwalne w miesiącu

Październik, 2012

Dystans całkowity:2013.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:29
Średnio na aktywność:69.41 km
Więcej statystyk

Wróciłem i... się wypierniczyłem

Środa, 31 października 2012 · Komentarze(6)
Wróciłem. Do dawnej rowerowej dyspozycji.

Kiedyś było tak, że przejeżdżałem ponad 2000 km miesięcznie. Tak było w marcu, kwietniu, maju, czerwcu... A potem przyszło nagłe załamanie, spadek motywacji (upały i nierowerowy urlop też swoje zrobiły) i przez dłuższy czas do tamtych wyników nawet się nie zbliżyłem. Aż do teraz, do października.

Już we wrześniu była zauważalna poprawa, motywacja poszła ostro w górę, przebiegi takowoż, ale 2000 km w ciągu miesiąca nie przekroczyłem. W październiku już tak. Cóż, zadowolony jestem :) Co będzie w listopadzie? Nie wiem, czas pokaże.

A teraz o tym, jak się wypierniczyłem. Jechałem sobie ścieżką rowerową na Broniewskiego, co to jej nawierzchnię wymienili z "kostki downa" na... Niestety nie na asfalt, tylko na jakieś cholerne płyty chodnikowe. Posypali te płyty gigantyczną ilością piasku - nie wiem, czy kiedyś ten piasek sprzątną, czy tak zostawią, aż się sam kiedyś rozwieje na cztery strony świata. W każdym razie piasek na płytach chodnikowych to idealne miejsce na złapanie poślizgu. No i tak sobie jadę, aż tu jakaś postać na rowerze miejskim (tak, mamy takie w Warszawie od niedawna) nagle zajechała mi drogę. Ja ostro po hamulcach i... I elegancko się na tym piasku wypierniczyłem. Ja jestem cały, gorzej z rowerem, bo tylna lampka przestała działać. Co się stało, nie wiem, próby naprawy spełzły na niczym. Może okablowanie się zerwało? Trzeba będzie oddać do serwisu. Taki lajf...

Na koniec fotka z Krakowskiego Przedmieścia. Czasem jest w Warszawie ładnie :)

Warszawa to jednak miała pecha

Wtorek, 30 października 2012 · Komentarze(5)
Warszawa to jednak miała pecha. Dużego.

To znaczy do 1939 r. miasto było w miarę ogarnięte (tak przynajmniej wynika z dawnych zdjęć i wspomnień starych ludzi), a potem... Przyszedł najpierw Hitler, który równał z ziemią, potem przyszli komuniści, którzy lubowali się w stawianiu rozmaitych koszmarków i laniu morza asfaltu (im szersza ulica, tym podobno lepsza - ten komunistyczny sposób myślenia pokutuje zresztą w wielu kręgach do dziś), a na koniec zjawiła się "czecia er-pe" z jej lumpenkapitalizmem traktującym przestrzeń publiczną jak za przeproszeniem dziwkę, którą można wykorzystać na wszelkie możliwe sposoby, jeśli się odpowiednio dużo zapłaci. I gdy nałożymy na siebie te kilka warstw "rozwoju", otrzymujemy takie coś:



To okolice Ronda ONZ. Jak Wam się podoba? :)

Co do tematów rowerowych - uzupełniłem braki w "olinkowaniu", przedni hamulec i przednia przerzutka znów działają. Można śmigać. Wyjeździłem 60 km tak dla przyzwoitości. Zahaczyłem m.in. o Włochy - naprawdę ładna willowa dzielnica, tylko odcięta komunikacyjnie od miasta. No chyba, że lubimy się tłoczyć w pociągu lub... mamy rower :)

Na koniec Aleje Jerozolimskie, okolice Blue City:



Słońce zachodzi, mija kolejny dzień...

Jeździłem na trzeźwo

Poniedziałek, 29 października 2012 · Komentarze(10)
Nastał poniedziałek, skończyły się weekendowe wojaże, zaczęła się warszawska codzienność.

Bardzo głębokie przemyślenia, nieprawdaż? Dobra, przyznam się, nie wiedziałem jak zacząć tę notkę, więc napisałem taki banał, żeby napisać cokolwiek. Czasem tak mam :)

Tak poza tym, to znów zrąbał mi się licznik, znów przestał liczyć, choć tym razem nic go nie zalało. Ale liczydło okazało się tak wyrozumiałe, że zawiesiło się akurat przy centrum handlowym, gdzie sprzedają baterie do takich liczników. No to kupiłem nową baterię w nadziei, że to coś pomoże. Pomogło. Licznik znów ożył i liczy wszystko elegancko.

A wiecie, że w Warszawie zaczęli wreszcie odśnieżać DDR-y? No może nie wszystkie, ale znaczna większość jest odśnieżona. Prawdziwy cud! O, tu przykład z ulicy Maczka na Bielanach:



Całe 70 km przejechałem. Jestem w gazie. Ale nie na gazie. Jeździłem na trzeźwo. Dziwne, co nie? :)

Łyknąłem sobie dopiero w domu.

Wracam, gdy ktoś na mnie czeka... Atak zimy

Niedziela, 28 października 2012 · Komentarze(13)
Nocleg w spartańskich warunkach nie był długi, w środku nocy obudził mnie łomot. To jakichś dwóch kolesi weszło do budynku, zawadzając drzwiami o mój rower, który z kolei spadł na dziecięcy wózek. Ale klamotów w tym budynku! Jednym słowem był huk, obudziłem się. Od kolesi dowiedziałem się, że nie pada, jakieś pocieszenie.

Gdy się obudziłem, była na moim telefonie 2:35. Ale która 2:35? Przed zmianą czasu czy po zmianie? Czy mój telefon sam zmienił czas czy też nie? Z godziną na liczniku rowerowym nie mogłem porównać, była zła (nie nastawiłem jej po wyjęciu baterii i ponownym włożeniu).

Aż chce się ruszać na trasę, a tu człowiek mokry. Postanowiłem przeschnąć. Zimno, macham rękoma, rozgrzewam się intensywnie. Choróbska mnie nie łapią, organizm mam wytrzymały, nie do zdarcia. Czasem sobie myślę, jak to by było spędzić ileś nocek w zimnym okopie, np. gdzieś pod Wilnem. Gdyby celem miało być wyzwolenie tego polskiego miasta spod litewskiej okupacji, motywacji by mi z pewnością nie zabrakło. Cóż, nie jestem Europejczykiem, jestem Polakiem, tak już zostanie.

A więc tak się rozgrzewam i przesycham, a tu... znowu pada! Więc nigdzie nie ruszam. Dotrwałem tak do 4:30, a tu zamiast deszczu pada śnieg! Zawsze coś, ruszam na Sandomierz.

Jedzie się fajnie, jest w tym jakaś magia. Śnieg wciąż pada, mokry wprawdzie, ale zawsze to 1000 razy lepsze, niż deszcz. Nagle przede mną potężny podjazd gdzieś pod Dwikozami. Chcę go pokonać, chcę zmienić przednią przerzutkę na "jedynkę", a tu nic! Zerwała się linka. Więc z podjazdu nici, pokonuję go z buta.

Wtaczam się do Sandomierza, za cel biorę stację benzynową. Już w Zawichoście marzyłem o tej stacji, o ciepłym jedzeniu w przyzwoitych warunkach. W międzyczasie o 6 robi się widno. A więc telefon sam się przestawił na czas zimowy. Dobrze wiedzieć.

Na Kraków już nie chce mi się jechać, bo pada mokry śnieg, poza tym przy zerwanej lince przedniej przerzutki podjazdy trzeba byłoby pokonywać z buta. Ale jest powód ważniejszy - ktoś w domu na mnie czeka. Bo ja jestem dziwnym człowiekiem, nie lubię siedzieć w domu, ale lubię do domu wracać, zwłaszcza gdy dom nie jest pusty. Lubię gdzieś się wyrwać, pojechać gdzieś daleko, ale potem jest zawsze powrót, który tez lubię. Tak już mam.

A więc sprawdzam rozkład jazdy, mam pociąg do Warszawy o 7:41, do odjazdu jeszcze godzina. Szamię hot doga, piję kawę i wyliczam sobie, że zdążę jeszcze zaliczyć przed odjazdem okoliczną gminę Gorzyce. Ruszam. A oto Sandomierz z perspektywy roweru :)



Na uliczki miasta nie wjeżdżam, znam je na pamięć (choć nigdy nie zwiedzałem miasta rowerem), poza tym trzeba podjechać ostro w górę, co jest u mnie wykluczone przy brei na drodze i zrypanej przerzutce. Więc zamiast tego przejeżdżam Wisłę i jadę do gminy Gorzyce. Wjeżdżam w Podkarpacie. Pierwszy raz w życiu rowerem.



Dla przyzwoitości wjeżdżam prawie 4 km wgłąb gminy Gorzyce (nie uznaję zaliczeń typu "10 metrów wgłąb i wracamy") i zawracam na sandomierski dworzec. Na liczniku tego dnia 30 km.



Wsiadam do pociągu, jadę do Warszawy. Całe 5 godzin. Takie mamy u nas niektóre linie kolejowe :) Jadę w przedziale z jakimś młodym gościem, a to sobie gadamy a to śpimy, ogólnie miła atmosfera, poza tym w miarę ciepło.

Dalsze kilometry robię już w Warszawie, niewiele. Siedząc w domu, gapiąc się na mecz Legii (z 0:2 chłopaki wyciągnęli na 3:2!) i popijając winko cieszę się w duchu, że nie jestem w pociągu gdzieś pod Krakowem. Bo wycieczki rowerowe są fajne, ale nie samym rowerem człowiek żyje.

Czasem warto wracać.

W deszczu przez Lubelszczyznę czyli od baru do baru

Sobota, 27 października 2012 · Komentarze(13)
Kategoria Ponad 117 km
Plany były ambitne. W sobotę miałem przemieścić się z Lublina aż za Sandomierz, w niedzielę uderzać na Kraków. Ale też warunki pogodowe miały być inne. W sobotę pod Lublinem miał być śnieg, w niedzielę między Sandomierzem a Krakowem miało być słonecznie. Miało...

Od razu mówię - planów nie zrealizowałem, ponadto okrutnie zmokłem i zmarzłem, sprzęt też nawalał. A mimo to jestem zadowolony. Dlaczego? Zaraz się dowiecie. Ale po kolei...

Jadę na Centralny, ładuję się w poranny pociąg do Lublina, wysiadam. Śniegu, co to miał padać, brak, jest temperatura zdecydowanie dodatnia, leje deszcz. Mimo to ruszam, bo co robić? Jadę, przedmieścia Lublina wyglądają tak:





Jest paskudnie. Ponadto notuję jeszcze w Lublinie pierwszą awarię, pęka linka od przedniego hamulca. Dobrze, że od przedniego a nie tylnego, zawsze to jakiś plus. Wytrzymała biedaczka 33 tys. km, nadszedł jej czas. Leje. No nic, staram się jakoś zmotywować do jazdy, wmawiam sobie, że skoro jadę rowerem w taką pogodę, to jestem hardkorem, debeściakiem itp. :) Oczywiście szybko staję się mokry. W butach mokro, spodnie mokre, nawet sweter pod kurtką zaczyna nasiąkać... Dużo mojej winy, nie przygotowałem się na taki deszcz. To nic, że nie zapowiadali, rowerzysta musi być przewidujący. To pierwszy plus wycieczki, mam nauczkę.

Gdzieś po 40 km mam dość, marzę o ogrzaniu się w jakiejś gospodzie. Co gorsza zaczyna szwankować licznik. Musiało drania zalać, co jakiś czas gubi impulsy. Trzeba się zatrzymać, przetrzeć styki, wtedy chodzi dalej. I tak co chwila. Denerwuje mnie to, ale dokładność pomiaru jest dla mnie kluczowa, już tak mam. Więc staję i przecieram. W końcu docieram do większej wsi Chodel, ujechawszy 50 km. Licznik przestaje działać. Ale to nic, w Chodlu odkrywam lokal o pięknej nazwie Gold Bar. Wchodzę.

Jem kiełbachę, piję grzane piwo, jest dobrze.



Po godzinie ubieram się, chcę jechać dalej, choć pada. Ale licznik nadal nie działa. Wyjmowanie baterii i ponowne wkładanie nic nie daje. No to nie jadę, wracam do baru.

W barze zajmuję strategiczne miejsce przy kominku. Suszę się, suszę też licznik. Odkrywam kolejny plus wycieczki - ludzie. Normalni zwykli lokalsi w różnym wieku, ale gadając z nimi odkrywam, że wycieczki to też ludzie, a nie tylko tłuczenie kilometrów i zaliczanie kolejnych gmin. Fajnie się z tymi ludźmi gada. Siedzę przy tym kominku i jest mi dobrze. Wypijam jeszcze dwa grzańce. Co jakiś czas wyglądam za okno. Leje.

W barze przesiedziałem od 12:30 do 17. O 17 wyglądam za okno i... nie pada! Żegnam się z lokalsami, ruszam. Jeszcze tylko sprawdzam licznik ogrzany przy kominku. Działa! Ruszam w suchych ciuchach. Ściemnia się.



Nie pada i to jest najważniejsze. Motywacja ostro w górę. Jest już kompletnie ciemno, mijam kolejne miejscowości. Szkoda, że w ciemnościach, nie będzie zdjęć. Bo np. taki Urzędów ładnie wyglądał i byłoby co focić.

A po godzinie... Niestety stało się. Najpierw nieśmiało, potem coraz mocniej... Znów pada. Leje. Wkrótce znów jestem mokry. We wsi Gościeradów wchodzę przemoczony do jakiejś lokalnej knajpy, nie ma kominka, jest czyjeś przyjęcie urodzinowe, nie ma już tej atmosfery Gold Baru. ale jest grzejnik i jest grzane piwo. Czekam, aż przestanie lać, a mogę czekać długo. Wypijam trzy grzane piwa, przecież na trzeźwo nie da się jechać w takich warunkach.

Siedzę tam 1,5 godziny, przestaje padać (cud!), ruszam. Mijam Annopol, przekraczam Wisłę, jadę na Zawichost. Wieje cholernie, ja mokry (przy tym grzejniku niewiele przeschłem), w Zawichoście szukam schroniska, co to miało tam być (innych miejsc noclegowych nie ma), bo do Sandomierza już tego dnia nie dojadę, jest już prawie 23, już mi się nie chcę. Schronisko okazuje się zamknięte, bo działa tylko w wakacje, w budynku szkoły. Obok jest jakiś bieda-dom mieszkalny, taki jednopiętrowy bloczek. Drzwi otwarte. Wchodzę. Na klatce ciemno, zimno, nie ma światła. Myślę, co robić dalej. Nie narzekam, tłumaczę sobie, że żołnierze w okopach obu wojen światowych mieli gorzej - często bardziej morko, zimniej i jeszcze strzelali do nich. Do mnie nikt nie strzela. Poza tym lubię przygody. No to mam przygodę. Chciałem, to mam. Więc w jakiś sposób jestem zadowolony.

Na klatce pełno gratów, ludzie zrobili sobie tam składzik. Jest między innymi jakiś fotel biurowy. Siadam, nakrywam się mokrą kurtką, zasypiam...

O tym, co było dalej, już w kolejnym odcinku :)

Przejście na tryb zimowy

Piątek, 26 października 2012 · Komentarze(13)
Nim opiszę wydarzenia z soboty i niedzieli (będzie dosyć barwnie i z pewną nutką dramatyzmu), muszę odfajkować piątek.

Z piątku zapamiętałem przede wszystkim to, że przeszedłem na tryb zimowy. Pod spodniami pojawiła się bielizna termiczna (tak to teraz pięknie brzmi, kiedyś mówiło się na to "kalesony"), na szyi szalik, a na głowie czapka. Przy okazji udało mi się zgubić jedną rękawiczkę, więc sprawiłem sobie nowy komplet. Jak szaleć to szaleć :) A poza tym zapamiętałem wiatr. Był zimny i silny.

No i tradycyjnie już fotka, tym razem ul.Chłodna na Woli:



Czy Wy też przeszliście na tryb zimowy czy też rower poszedł w kąt? A może jesteście hardkorami i śmigacie bez czapki? Pochwalcie się! :)

Jesień to jest jednak mój czas

Czwartek, 25 października 2012 · Komentarze(20)
Jesień to jest jednak mój czas. Serio.

Wiem, że to dziwne, ale jesienią bardziej chce mi się jeździć, niż latem. Jakie są przyczyny, tego nie wiem. Może potrzebuję dodatkowej dawki wiatru i chmur? Może jakoś podświadomie jara mnie widok spadających liści? A może to spadające notowania naszego cudownego rządu i naszego złotego Pana Premiera tak mnie uskrzydliły? No nie wiem. Faktem jest, że się rozkręciłem. To już nie jest ta letnia nędza, gdzie w ciągu dnia w bólach wyduszałem z siebie 40-50 km. To już są lepsze przebiegi i znacznie większa radość z jazdy. Dziwny jestem, wiem. Zawsze byłem i chyba już zawsze będę.

Warszawska jesień jak to jesień, na Bielanach koło osiedla Ruda wyglądała tak:



A to już Powiśle i zachowany kawałeczek dawnej Warszawy:



A później to już deszczyk i romantyczna sceneria ulicy Towarowej. To piękna, typowo miejska ulica, na miarę takich prężnych metropolii jak Irkuck, Czelabińsk czy Nowosybirsk:



A może się czepiam? Może po prostu powinienem przyjąć raz na zawsze, że historia tego miejsca zaczęła się w 1945 roku, a jakieś tam kamieniczki czy normalne pierzeje budynków to jedynie pozostałości jakiejś dawnej cywilizacji? W końcu każde dziecko wie, że historia Wrocławia i Szczecina zaczęła się w 1945 roku (taką wiedzę wyniosłem jako dziecko z podstawówki), to Warszawy też może, co nie? :)

W ogóle my w tej Warszawie to jacyś mało europejscy jesteśmy, u nas AK to jednak była Armia Krajowa a nie Afrika Korps...

Przez rower lektura forów dyskusyjnych jest nudna

Środa, 24 października 2012 · Komentarze(11)
Nie, tym razem nie będzie o forach rowerowych, gdzie głównym zadaniem dyskutanta jest przypodobanie się zakompleksionym moderatorom, tym razem będzie o forach ogólnowarszawskich.

Otóż jednym z głównych tematów na forach warszawskich jest temat komunikacji. I cóż my tam mamy? Mamy narzekania pasażerów na tłok w tramwaju, na awarię SKM-ki, na zbyt rzadkie kursy jakiegoś autobusu (co 15 minut zamiast co 12), na kolejne podwyżki cen biletów... Mamy narzekania spaliniarzy na korki, na likwidację 5 miejsc parkingowych (jacyś złośliwcy postawili tam donice z kwiatami albo co gorsza wytyczyli drogę dla rowerów), na wytyczenie buspasa, na galopujące ceny benzyny... Wreszcie mamy narzekania pieszych (słuszne zresztą moim zdaniem), że gdzieś tam nie ma przejścia dla pieszych i trzeba pomykać kładką.

A ja? A ja ziewam przy lekturze tych forów, bo 80% tematów mnie nie dotyczy. OK, my rowerzyści też mamy jakieś tam problemy, ale cóż to jest? Nie ma DDR - śmignę jezdnią, mnie nie przeszkadza, niech się spaliniarze martwią, że "tamuję ruch", czas jazdy i tak osiągam ten sam albo nawet lepszy, bo jest asfalt zamiast kostki. Nie ma stojaka na rowery - przypnę pojazd do znaku drogowego lub barierki, od znaków i barierek w Warszawie aż się roi, taka specyfika miasta. Korek - przejadę między samochodami, mam pojazd korkoodporny. A potem wchodzę na takie forum dyskusyjne i szybko wychodzę, bo się nudzę.

Nudny ten rower, co?

Na koniec nudna fotka z Mokotowa:



PS. A w ogóle to notuję niezły postęp. W poniedziałek przejechałem 71 km, we wtorek też 71, a wczoraj... 72! Strach pomyśleć, co to za pół roku będzie, gdy zachowam takie tempo :)

Mistrz Zerowej Reakcji czyli tuptusie szturmują DDR-y

Wtorek, 23 października 2012 · Komentarze(16)
Nie, to nie ja byłem tytułowym Mistrzem Zerowej Reakcji. Był nim pewien tuptuś spacerujący po ścieżce rowerowej.

Wczoraj w Warszawie była ponura pogoda, niskie ciśnienie i takie tam. W takich warunkach ludzie często tracą głowę, są senni, rozkojarzeni i otumanieni. Wczoraj choroba ta o dziwo nie dotknęła spaliniarzy (trafił się tylko jeden kretyn za kółkiem, czyli norma), natomiast masowo owładnęła tuptusiów. OK, tuptuś chodzący po ścieżce rowerowej to przypadek częsty i jako taki nie warty wzmianki, ale wczoraj to zjawisko było naprawdę masowe. To nie byli pojedynczy przechodnie, to były całe tabuny tuptusiów.

A teraz Mistrz Zerowej Reakcji. Idzie sobie facet koło czterdziestki ścieżką rowerową, chociaż koło niej jest chodnik. Krzyczę "Uwaga!", facet nie schodzi. Ominąć chodnikiem nie bardzo mogłem, bo byli tam inni piesi. A że byłem w nastroju konfrontacyjnym, to podjechałem blisko gościa i trąciłem go ramieniem. Niezbyt mocno, ale zawsze. W takiej sytuacji możliwe reakcje są z reguły dwie - albo gość dostaje piany na ustach i rwie się do bitki albo potulnie schodzi ze ścieżki rowerowej na chodnik. A ten... nic! Nie obejrzał się nawet, konfrontacji nie pragnął, ale ze ścieżki tez nie zszedł. Dalej szedł sobie DDR-em leniwym krokiem. Przyznam, że szczeka mi opadła :)

Dzisiaj jest znów ładna pogoda, więc może tuptusie będą dziś w lepszej formie :)

I na koniec mała fotorelacja, tym razem z Warszawy prawobrzeżnej:

1-2. Praga, ul.Ząbkowska - od kuchni i nie od kuchni :)
3. Targówek - akcenty kibicowskie







PS. Znowu przejechałem 71 km, zupełnie jak w poniedziałek. Staję się regularny :)

Wrzeciono czyli jesień na blokowisku

Poniedziałek, 22 października 2012 · Komentarze(18)
Poniedziałek przywitał mnie mgłą, mżawką i ogólnie pogodą pod psem. W ramach jazdy do pracy pojechałem na sąsiednie bielańskie blokowisko (Wrzeciono) i cyknąłem byłem dwie foty:





Wrzeciono to w ogóle jest ciekawe osiedle, przeciętnemu warszawiakami kojarzy się z podejrzanym towarzystwem i dużą przestępczością. Ja tam nic takiego nie widziałem, dla mnie jest to osiedle takie jak inne, ale stereotyp w Warszawie funkcjonuje. Skąd się wziął? Nie wiem, może z tego, że kiedyś było to osiedle typowo robotnicze, zamieszkałe przez pracowników pobliskiej huty. Starsi mieszkańcy Bielan do dziś wspominają bar Hutnik, lokalną mordownię, którą należało omijać szerokim łukiem, gdy w pobliskiej hucie był dzień wypłaty :)

A teraz cóż, osiedle jak osiedle. Nawet trochę nowych bloków przybyło, a pawilon mieszczący niegdyś bar Hutnik już od dawna nie istnieje, w jego miejscu również stanął nowy blok. Taka naturalna kolej rzeczy...

A poza tym dzień jak dzień, nawet sporo kilometrów wpadło, miałem skończyć na przebiegu dziennym 60 km, ale naszła mnie ochota na wieczorną przejażdżkę, więc trochę dokręciłem po Bielanach i sąsiednim Bemowie. Miałem "powera" do jazdy, więc trzeba było korzystać :)

Na koniec jeszcze jedna fotka - Żoliborz widziany z wiaduktu przy Dworcu Gdańskim. Taka zwykła przeciętna fotka, jak wszystkie moje.



Szału nie ma, co nie? :)