Wpisy archiwalne w kategorii

Ponad 117 km

Dystans całkowity:11841.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:71
Średnio na aktywność:166.77 km
Więcej statystyk

125 pustych kilometrów, a system jest do dupy

Poniedziałek, 7 maja 2012 · Komentarze(13)
Kategoria Ponad 117 km
Kiedyś pisałem o tzw. pustych kilometrach. Puste kilometry to takie, które zostały przejechane, ale nie są szczególnie wartościowe, bo ich natrzaskanie nie wiązało się z żadną ciekawą trasą, interesującymi miejscami, fajnymi przeżyciami.... Coś jak puste kalorie przy konsumpcji śmieciowego żarcia.

Piszę o tym dlatego, gdyż wczoraj przejechałem aż 125 pustych kilometrów. Dystans na koniec dnia może i imponujący, ale nie widziałem po drodze nic ciekawego. To znaczy widziałem Warszawę, tylko i wyłącznie. Gdybym był w Warszawie pierwszy raz w życiu, pewnie pisałbym teraz, że wszystko było megaciekawe, fajne i w ogóle och i ach, ale rzecz w tym, że żyję w tym mieście już 33 lata i wszystko to, co widziałem wczoraj, zdążyłem już wcześniej ujrzeć setki razy.

Nudy, co nie?

No dobra, aż tak nudno to nie było, zatroszczyła się o to pogoda. Pierwsze 11 km to podróż do pracy w deszczu, zmokłem porządnie a i do samej pracy dojechałem znacznie wcześniej niż zwykle, bo w deszczu nie chciało mi się jeździć. Odbiłem to sobie dłuższą przerwą w pracy, wtedy natrzaskałem kolejne 30 km, a Warszawa wyglądała mniej więcej tak:



To zdjęcie zrobiłem na najbardziej zaniedbanych obszarach warszawskiej Woli, przylegających do Dworca Zachodniego. To mocno podejrzane obszary i tzw. porządni ludzie, grzeczni, dobrze ułożeni i postępowi (nie takie reakcyjne chamy, jak ja), raczej się tam nie zapuszczają. A ja lubię takie nieco dzikie miejsca. Już tak mam.

W międzyczasie deszcz ustąpił, po pracy wypuściłem się na ponad 40-lilometrową wycieczkę, docierając w najdalsze zakamarki Grochowa i Gocławka, a potem przez Pragę wracając na Bielany. Dorzucam jedną fotkę z Grochowa (okolice Placu Szembeka):



To też ciekawe miejsce, nieco zapuszczone i małomiasteczkowe, żyjące swoim życiem nieco w oddali od tego całego wielkomiejskiego zgiełku, sztucznego blichtru i rozdętej konsumpcji na kredyt. Takie swojskie. Takie klimaty też lubię, czasem wolę pogawędzić sobie z miejscowym pijaczkiem niż postępowym bucem w garniturze oceniającym człowieka podług jego tzw. zdolności kredytowej. Coś się antysystemowy ostatnio zrobiłem - to znaczy zawsze byłem, ale teraz jakoś mi się to nasiliło. Bo system nie działa. To znaczy ludzie młodsi ode mnie, dumni ze swojej pierwszej śmieciowej umowy, pewnie jeszcze wierzą, że działa, ale ja już za stary jestem, żeby wierzyć. Sam na swój żywot nie narzekam, ale społeczeństwo jako całość to ma ogólnie nieźle przerąbane.

No dobra, koniec tych wynurzeń (w sumie nie wiem, czemu mnie nagle na wynurzenia wzięło, bo nie planowałem ich zamieszczać, siadając do pisania tej notki), przejdźmy znów do rowerowania. A więc wróciwszy na Bielany, robię tam jeszcze kilka kilometrów (zakupy), potem przerwę, a potem... Potem jeszcze 30 km wieczornej jazdy - Bemowo, Jelonki, Wola, Śródmieście, Żoliborz... O 23:30 kończę. Bilans dnia: 125 km.

Niezły wynik, tak sądzę, zadowolony jestem.

Co nie zmienia faktu, że system i tak jest do dupy. Czyż nie? :)

Tour de Kielce & Wąchock

Sobota, 28 kwietnia 2012 · Komentarze(23)
Kategoria Ponad 117 km
Na wycieczkę w Góry Świętokrzyskie od jakiegoś czasu namawiał mnie Wilk. W końcu znalazłem jeden wolny dzień i w sobotę wyruszyliśmy.

Początek był bolesny, bo musiałem się zerwać o 4:45, dla mnie to tortura. Aż mi się przez chwilę zrobiło żal chłopaków z Wehrmachtu, którzy 1 września 1939 r. zamiast się wyspać musieli o godzinie 4:45 napaść na Polskę :)

Szybko jem śniadanie, ogarniam się i metrem teleportuję się z Bielan na Kabaty, z czego odcinek dwóch stacji... pokonuję rowerem. Wszystko dlatego, że z powodu jakichś prac odcinek między Pl.Bankowym a Centrum był wyłączony z eksploatacji.

W końcu o 6:15 ruszamy z Wilkiem w stronę Warki, a potem Radomia. Jedzie się elegancko, praktycznie zero wiatru, trzymamy wysokie tempo. W Warce krótki postój. Przy okazji fotografuję pomnik lotników w Warce, na który miejscowi mówią... "Widelec" :)



A tak wygląda Pilica w Warce:



Jadąc na Radom, mijamy lasy i różne wioski, takie jak np. Głowaczów...



...i Brzóza.



Tereny są dla mnie znajome, bo to strony rodzinne mojego dziadka, aczkolwiek rowerem byłem tam w sobotę pierwszy raz.

Podróż do Radomia minęła w sumie błyskawicznie. Za Radomiem zaczęły się schody, bo ożywił się przeciwny wiatr, we znaki dawał się też upał (jako pamiątkę z wycieczki przywiozłem nieźle zjarane ręce i nogi). W końcu osiągnęliśmy woj.świętokrzyskie i zaczęły się schody a raczej górki. Do tych górek dotrzywałem Wilkowi kroku, na górkach zacząłem wyraźnie zostawać z tyłu - mój brak doświadczenia w jeździe po górkach w połączeniu ze zbyt ciężkim rowerem zrobiły swoje. Ale przynajmniej nabrałem trochę doświadczenia, mniej więcej wiem, co trzeba poprawić i jak odchudzić rower. W międzyczasie minęliśmy najśmieszniejszą miejscowość w Polsce :)



Jazda między Starachowicami a Nową Słupią to takie powolne zdychanie z mojej strony. No ale jest satysfakcja, wszystkie górki pokonałem - powoli bo powoli, ale z roweru nie zszedłem. Do pełni satysfakcji zabrakło tylko wjazdu rowerem na Łysą Górę. To znaczy Wilk wjechał, ja wymiękłem. Ale kiedyś tam wjadę, zawezmę się. A oto spalona słońcem Nowa Słupia pod Łysą Górą:



Z Nowej Słupii jedziemy w kierunku Kielc, Wilk odbija na Łysą Górę, ja jadę dalej prosto, zjadam obiadek, cykam jakąś fotkę z podkieleckim krajobrazem...



...i zatrzymuję się, aby poczekać na Wilka w umówionym miejscu, które wygląda tak:



Tam leżę sobie w cieniu w przydrożnej trawie, jak pijaczek jakiś :) Wkrótce nadjeżdża Wilk i przez Masłów jedziemy na Kielce dobrym tempem. Z samych Kielc zdjęć niestety nie mam, bo spieszyliśmy się na pociąg. Foty będą innym razem.

Jako, że polska kolej rządzi, to najszybsze połączenie Kielc z Warszawą było przez... Miechów. To tak, jakby z Warszawy do Gdańska jechać przez Radom a z Poznania do Szczecina przez Konin. Można i tak :)

W Miechowie mamy przesiadkę na inny pociąg. Ładujemy do środka rowery, a nie jest to łatwe, bo peron ma wysokość taką, jaką mają perony... na przystankach tramwajowych. Czyli żadną. Radzimy sobie w ten sposób, że Wilk wskakuje do pociągu, a ja podaję rowery od dołu. W środku ląduje rower Wilka i rower jakiegoś rowerzysty, który wsiadał z nami. I kiedy ja mam podać swój rower... pociąg rusza. Czujecie klimat? Rusza z otwartymi drzwiami i ze mną na peronie.

Drę się do chłopaków, aby zaciągnęli hamulec bezpieczeństwa. I zaciągają, bo pociąg szybko staje, ja wskakuję na rower, doganiam pociąg i ładuję się w końcu do środka. Jednym słowem polska kolej zapewnia niezapomniane przygody! :)

Z zatrzymania pociągu nikt afery nie robił, pociąg w końcu rusza i dojeżdżamy szczęśliwie do Warszawy. A tam jazda idealna, wieczorny chłodek i zero wiatru. Żegnam się z Wilkiem na Centralnym i jadę na Bielany nieco naokoło, aby dokręcić do 230 km.

W końcu zmachany dojeżdżam. Ufff... Fajna przejażdżka była :)

Tour de Łódź

Środa, 18 kwietnia 2012 · Komentarze(18)
Kategoria Ponad 117 km
Dzisiaj nie będę się nurzał w miazmatach wydalonych przez forumowych tuzów myśli postępowej, dziś będzie zupełnie o czym innym. O wycieczce do Łodzi.

Wycieczka była całkiem spontaniczna. Znużyło mnie siedzenie w robocie, no to sobie wziąłem wolne na wczorajszy dzień i wyruszyłem. Zamysł był taki, aby dostać się pociągiem do Skierniewic, stamtąd pomknąć do Łodzi (zaliczając przy okazji gęsto upakowane gminy po drodze) i dalej do Piotrkowa. Z czasem zmodyfikowałem plany i zamiast Piotrkowa wyszły Koluszki.

Początek bez historii - jazda z Bielan na Dworzec Zachodni, wsiadam do pociągu i wkrótce jestem w Skierniewicach.

Ze Skierniewic toczę się do Brzezin nieco naokoło, kolekcjonując okoliczne gminy. Najgorsze są momenty, gdy jadę na południe, we znaki daje się silny przeciwny wiatr, choć zapowiadali dużo słabszy. No trudno, jakoś się jedzie. Mam drobny kryzys, ale napój energetyczny kupiony w jakimś wiejskim spożywczaku rozwiązuje ten problem. Dostaję powera :) A wiejski krajobraz wygląda mniej więcej tak:



albo tak:



Odcinek Jeżów-Rogów-Brzeziny to już poezja - wiatr w plecy i prędkość dochodząca do 30 km/h, czasem nawet więcej. Te tereny nie są już tak płaskie, jak okolice Warszawy, czasem można elegancko i szybko zjechać, czasem trzeba się piąć mozolnie pod górę. Ale nawet to polubiłem, przynajmniej nie było monotonnie :) Na drodze pełno TIR-ów, nie narzekam, wytwarzany przez nie pęd powietrza daje dodatkowego kopa. W końcu osiągam Brzeziny, gdzie jest trochę fajnych kamienic, niestety zaniedbanych. No i miasto masakrycznie rozjeżdżone przez TIR-y. A oto i Brzeziny:



Trochę się naczekałem, aby zrobić zdjęcie bez TIR-a w kadrze.

Trasa Brzeziny-Łódź bez historii, nada TIR-y, wiatr w plecy i trochę pagórków. Był też drogowskaz na... Moskwę. I w końcu...



Minąwszy tablicę, musiałem jednak pokonać jeszcze trochę kilometrów, zanim zobaczyłem pierwsze objawy wielkomiejskości. Najpierw były pola i domki, potem jakieś centrum handlowe, wreszcie pojawiły się bloki i... duży cmentarz. Oraz przystanek o pięknej nazwie "Smutna" :)

Centrum Łodzi nie zwiedzałem, po prostu przemknąłem przez miasto. Stąd tylko dwie przypadkowe fotki zrobione na trasie:





Pierwsza fotka to ul. Narutowicza (zapamiętałem nazwę), druga fotka to już wylotówka na Katowice. Samo miasto... Cóż, mieszkać by się dało, bo lubię blokowiska, a tam było ich pełno. Tylko kamienice przydałoby się odpicować, bo się trochę sypią. Fajnie się za to czyta napisy na murach, od razu można się zorientować, gdzie rządzi Widzew a gdzie ŁKS :) Generalnie na murach dominował Widzew, ale to pewnie dlatego, że jechałem przez rejony bliżej stadionu Widzewa, gdybym zwiedzał zachodnią część miasta może byłoby inaczej. W Warszawie takich problemów nie mamy, Legia jest wszędzie :)

Za Łodzią przejeżdżam przez Rzgów, tam odbijam na wschód i tym razem okrutnie męczę się pod wiatr, turlając się z prędkością ok. 15 km/h. Potem trochę na północ, do Andrespola i... znów na wschód. Tym razem wiatr jednak słabnie i do Koluszek jedzie się już znośnie. Wychodzi też słońce. A oto jakaś wioska przed Koluszkami:



No i w końcu dworzec w Koluszkach:



Zwraca uwagę spora liczba rowerów (na zdjęciu widać tylko część) oraz porządne stojaki rowerowe. Brawo Koluszki!

Do pociągu mam jeszcze ponad 20 min., więc robię kilka kilometrów... po peronie dworca :) Zawsze to ciekawsze, niż siedzenie w dworcowej poczekalni.

W końcu pociągiem teleportuję się do Warszawy, gdzie robię jeszcze prawie 20 km. Wystarczy.

I na koniec mapka:

Podbój Ziemi Radomskiej

Sobota, 24 marca 2012 · Komentarze(5)
Kategoria Ponad 117 km
Dzień zacząłem do powrotu od rodziców do domu, tam krótkie przygotowanie i można ruszać w trasę. Najpierw skierowałem się na Dworzec Zachodni, robiąc po drodze fotki:

1. Ulica Kasprzaka na Woli, w tle widać kawałek naszego "city" :)
2. A to już Dworzec Zachodni - prawdopodobnie najbardziej usyfiony dworzec w Polsce.





Zdjęcie nie oddaje klimatu, bo klimat trzeba poczuć, najłatwiej o to w przejściu podziemnym łączącym perony.

Z Dworca Zachodniego udaję się pociągiem do Chynowa, pedałuję 20 km i odwiedzam... moją babcię :) Posiliwszy się i wychyliwszy kieliszek pysznej nalewki dereniowej (autorski przepis babci), ruszam dalej, docierając do trasy Warszawa-Kraków.



Wzdłuż tej trasy jadę prawie do Radomia, odbijając tylko czasem na boki (zaliczanie gmin), co widać na załączonej do wpisu mapce. Co ciekawe obszar między Grójcem a Białobrzegami wcale nie jest taki płaski, jak reszta Mazowsza. Himalaje to oczywiście nie są, ale czasem trzeba jakiś mały podjazd zaliczyć. Za Białobrzegami, już na drugim brzegu Pilicy, znów płasko. Do czasu. Sama jazda wzdłuż trasy jest OK, drogą serwisową, dopiero przed Jedlińskiem serwisówka kończy się i turlam się z TIR-ami, ale niedługo, bo przed Radomiem odbijam w prawo celem zaliczenia dwóch okolicznych gmin (Zakrzew i Wolanów). A gminne podradomskie klimaty wyglądają mniej więcej tak:



Trochę większych domów też się znajdzie, ale ogólnie raczej skromnie i niezbyt bogato.

Gdzieś tak na wysokości Radomia jest chyba to miejsce, gdzie Mazowsze przechodzi w Kielecczyznę. Płaski teren się kończy, zaczynają się drobne pagórki. Im bliżej Kielc, tym będą mniej drobne, co pamiętam z podróży nierowerowych, ale w stronę Kielc nie jadę, w Wolanowie kieruję się na Radom ruchliwą szosą.

W Radomiu miłe zaskoczenie, ścieżki rowerowe mają... Tak, z asfaltu!



Sam Radom to zupełnie niebrzydkie miasto, sporo odnowionych kamienic i ogólnie jakiś tam swój urok ma. Florencja to może nie jest, ale wstydzić się w Radomiu z pewnością nie muszą.

W zabytkowym centrum szybko cykam jedną fotkę, bo trzeba spieszyć na pociąg.



Potem okazało się, że spieszyć się nie było potrzeby, bo pociąg do Warszawy "z przyczyn technicznych" odjechał z 25-minutowym opóźnieniem. Ale wszystko nadrobił na trasie, tak ostro pędził, aż się czasem trochę bałem :) Sam dworzec w Radomiu rozgrzebany, trwa remont, więc bilety sprzedawali w jakichś kontenerach. Ale kiedyś będzie pięknie :)

Dojechawszy do Warszawy, robię jeszcze jakieś kilkanaście kilometrów, może nawet prawie 20, nie pamiętam dokładnie. I kończę bieg. Wystarczy.

Tour de Płońsk i znużenie

Piątek, 23 marca 2012 · Komentarze(19)
Kategoria Ponad 117 km
W piątek gdzieś pod Płońskiem dopadło mnie znużenie. Znużenie płaskim krajobrazem i tym, że zamiast jechać ostro do przodu praktycznie kręcę się w kółko. Idea była taka, żeby pozaliczać gminy w rejonie Płońska i ja ją zrealizowałem, ale teraz oceniam, że nie był to dobry pomysł - wyrwanie ostro do przodu jest 100 razy fajniejsze od takiego kręcenia się. A kręcenie możecie zobaczyć na mapie, którą załączam na końcu wpisu.

Ale zacznijmy od początku. W piątek miałem wolne w robocie i pewną sprawę w Płocku do załatwienia, a gdy ją załatwiłem, ruszyłem w trasę. Odcinek mniej więcej do wsi Bulkowo to całkiem fajna jazda, wiatr w plecy i co najważniejsze ostro do przodu. Z tego odcinka załączam 3 fotki:

1. Krajobraz ziemi płockiej gdzieś między Radzanowem a Blichowem.
2. Blichowo City.
3. Klimatyczny sklepik spożywczy, czar PRL-u :)







Później było gorzej. Odbiłem na północ i dostałem wiatr w twarz. No trudno, zaciskam zęby i jadę swoje, zaliczając gminy Dzierzążnia (cóż za piękna nazwa!) i Baboszewo i dalej jadąc na Sochocin. W pewnym momencie, gdzieś na pograniczu gmin Baboszewo i Sochocin, urwał się asfalt, ale odcinek nieasfaltowy był krótki i zupełnie przyzwoity do jazdy, w dodatku trafiłem na coś na kształt bramy triumfalnej :)



W Sochocinie osiągam drogę wojewódzką Płońsk-Ciechanów (ruch spory) i jadę do Płońska, zwiedzając miasteczko i posilając się w lokalnym KFC. Miasteczko zupełnie w porządku, załączam zdjęcie:



Tylko rowerów w Płońsku praktycznie nie ma, całe miasto jest zagracone i zasmrodzone blaszakami. Tym różni się bogaty Płońsk od biednych miasteczek duńskich i holenderskich, gdzie miejscowi nędzarze jeżdżą na rowerach, zamiast jak panisko podjechać 2 km samochodem :)

Z Płońska jadę na Naruszewo i jestem już wyraźnie znużony, więc nawet fotek z dalszej trasy nie będzie, bo nie miałem weny na focenie. Dobiła mnie ta monotonia krajobrzu i poczucie kręcenia się w kółko. Więc jeszcze tylko zaliczam gminy Naruszewo, Joniec, Nowe Miasto (ładując się po drodze w jakąś polną dróżkę gdzieś w gminie Joniec, ale dało się w miarę jechać) i dobijam do również gminnej wsi Świercze, gdzie kończę bieg i czekam na pociąg do Warszawy, zwiedzając po drodze sklep spożywczy i głaszcząc jakąś miauczącą istotę, która pojawiła się przed sklepem :)

Pociągiem docieram na stację Warszawa Koło, stamtąd jadę do rodziców na Bemowo, gdzie kończę bieg. Miałem wpaść do nich na chwilę, ale się zasiedziałem, sporo się wypiło i w efekcie tam zasnąłem :)

I to tyle. Nigdy więcej kręcenia się w kółko!

Gminy pachnące obornikiem

Czwartek, 22 marca 2012 · Komentarze(4)
Kategoria Ponad 117 km
Czas w końcu zacząć uzupełniać bloga. A więc w ramach uzupełniania zacznijmy od czwartku, tj. 22 marca roku pańskiego 2012.

Zanim przejdziemy do gmin pachnących obornikiem, najpierw fotka z Bielan, czyli miejsca, gdzie mieszkam już ponad 30 lat:



Czasy się zmieniają, kiedyś stał tam PRL-owski pawilon z mordownią okupowaną przez robotników z pobliskiej huty, dziś dumnie pręży się tam całkiem nowy blok.

Przed pracą pojeździłem sobie sporo po Bielanach, potem po innych częściach Warszawy, a po pracy udałem się do Płocka, gdzie miałem następnego dnia pewną sprawę do załatwienia. Nie chciało mi się jednak pedałować do Płocka z Warszawy (byłoby ponad 100 km od wiatr i dotarłbym o bardzo później porze), więc postanowiłem podjechać pociągiem do Sochaczewa i dopiero stamtąd udać się do Płocka, zaliczając po drodze kilka gmin.

Z Sochaczewa jechało się tak sobie, zachodziło już słońce i wiał przeciwny wiatr, niezbyt silny na szczęście. Nie szarpałem się z wiatrem, toczyłem się leniwym tempem ok. 20 km/h. To, co najbardziej utkwiło mi w pamięci, to zapach. Zapach obornika rozrzuconego po polach, atakujący moje nozdrza ze wszystkich stron. Nie powiem, żeby to był zapach zbyt przyjemny, ale jak chce się jeść świeży chlebek, to trzeba najpierw pocierpieć, w końcu to zboże musi jakoś urosnąć :) Poza tym muszę pochwalić mijane tereny (powiat sochaczewski i łowicki) za gęstą sieć asfaltowych dróg, część chyba była całkiem nowa. Rozwija nam się gminna Polska aż miło :)

Pierwsze 40 km trasy Sochaczew-Płock to taka trochę kryzysowa jazda, jakoś nie mogłem się "wkręcić w obroty". Krótki odpoczynek i konsumpcja czekolady zrobiły swoje, dalej jechało się już przyjemnie, po zmianie kierunku jazdy z zachodniego na północny nieco pomógł również wiatr. A klimaty po drodze były takie:



I tak dotarłem w pobliże Wisły, do wsi Słubice. Ale nie te pod niemiecką granicą :) Ze Słubic całkiem sprawnie dotoczyłem się do Płocka, przy okazji zwiedzając rowerowo nowy most. Jakiś jełop ustawił tam zakaz jazdy rowerem (a drogi rowerowej oczywiście brak, no bo po co?), zakaz olałem i po dosyć intensywnym podjeździe za mostem (główna część Płocka leży na wysokim brzegu) znalazłem się na osiedlu Podolszyce, gdzie zdążyłem jeszcze zrobić szybkie zakupy w markecie (zamykali za 10 min.). Potem jeszcze kilka kilometrów do centrum miasta i tam kończę.

Całkiem udany wypad. Nie za długi, nie za krótki, taki w sam raz wyszedł.

Tour de Łapy

Niedziela, 18 marca 2012 · Komentarze(16)
Kategoria Ponad 117 km
W niedzielę wyruszyłem na trasę z silnym przekonaniem, że przebiję dętkę, tylko nie wiedziałem, gdzie to nastąpi. A jednak jakimś cudem jej nie przebiłem. No szczęście niepojęte po prostu :)

Biorąc pod uwagę kierunek wiatru, postanowiłem jechać "gdzieś na wschód" i osiągnąć woj.podlaskie. A więc po kolei:

1. Ekspresowo do Wyszkowa

Droga do Wyszkowa była monotonna, ale niezwykle wygodna, bo jechałem ekspresówką z szerokim poboczem, mając do tego silny wiatr w plecy, zatem trzymałem spokojnie tempo 25-30 km/h. Przed Wyszkowem porzuciłem ekspresówkę, aby wjechać do miasta, tam zrobiłem pierwszy postój na uzupełnienie kalorii i płynów. A wcześniej stanąłem tylko na chwilę parę kilometrów przed Wyszkowem, aby zrobić fotkę z całkiem osobliwą nazwą miejscowości :)



2. Na Ostrów

Za Wyszkowem zaliczyłem mało przyjemny odcinek szosą białostocką, która z wygodnej ekspresówki zamieniła się w jednopasmówkę z fatalnym poboczem. Taka jazda nie trwała jednak długo, odbiłem na Brok (w końcu trzeba byo zaliczyć gminę) i nieco naokoło dotarłem do Ostrowii Mazowieckiej, kręcąc się trochę po miasteczku, całkiem zresztą zadbanym. A oto miejscowy ratusz:



3. Wioski i zaciągający dresiarze

Zacznijmy od wiosek. Z Ostrowii jechałem już tylko bocznymi asfaltami, co było całkiem przyjemne, bo ruch minimalny, a szosy w dobrym stanie. A wioski wyglądały np. tak:



To na zdjęciu to gminna wieś Zaręby Kościelne. Kościół istotnie był, był też spożywczak, a przed nim chmara pijaków :)

I tak jadąc wioskami osiągnąłem w końcu woj.podlaskie. Chciałem sobie zrobić pamiątkowe zdjęcie ze stosowną tabliczką, ale... tabliczki nie było. O tym, że wjechałem do innego województwa, dowiedziałem się dopiero wtedy, gdy wjechałem do miasteczka Czyżew, co do którego wiedziałem, że leży już "za granicą".



W Czyżewie postanowiłem coś zjeść, zauważyłem bar, wchodzę i widzę miejscowych dresiarzy (ogólnie ten bar to mordownia raczej a nie porządny zajazd). Nie zrażam się, zamawiam hamburgera i piwko i tak sobie słucham tych dresiarzy, a dresiarze... zaciągają :) Myślałem, że taka typowo wschodnia wymowa to domena ludzi starszych, ale okazało się, że jednak nie.

4. Do Rzymu

Z Czyżewa najpierw jechałem na Zambrów, ale dostałem taki wiatr w twarz, że zawróciłem i postanowiłem przez Szepietowo dotrzeć do Wysokiego Mazowieckiego. Klimaty po drodze typowo polne, wokół nie było żywej duszy a często i domów nie było.



W końcu dojechałem do Wysokiego Mazowieckiego (przeciętne miasteczko powiatowe, szału nie ma), ale wcześniej zahaczyłem o miejscowość... Mystki-Rzym. Śliczny tam mają przystanek, prawda? :)



5. Łapy

Dalej poszło szybko, wjeżdżam do powiatu białostockiego i osiągam Łapy.



W sumie mogłem ciągnąć dalej na Białystok, ale nie chciałem wracać do Warszawy późną nocą, a w Łapach mogłem złapać wcześniejszy pociąg. Co też się stało. Ciekawostką jest, że dworzec w Łapach jest totalnie zdewastowany i zamknięty na głucho, a kasa biletowa jest... 200 metrów dalej na rynku. Zresztą niebrzydki ten rynek i samo miasteczko też jest OK.

6. Po Warszawie

Dojechawszy do Warszawy mam jeszcze siły, więc dokręcam jakieś 20 km. Wystarczy.

No to dystansik wyszedł nienajgorszy.

Tour de Ciechanów & Pasieki

Sobota, 17 marca 2012 · Komentarze(9)
Kategoria Ponad 117 km
Czy można być w trasie prawie 9 godzin, a potem przyjechać na pociąg zaledwie 2 minuty przed jego odjazdem? Można! Dwie minuty są ważne. Zawsze.

Ale zacznijmy od początku. Najpierw wyjaśnię, skąd jechałem, dokąd i dlaczego. A więc ruszyłem z Płocka z zamiarem przejechania przez Ciechanów i Maków Maz. i dotarcia do linii kolejowej Tłuszcz-Ostrołęka, którą nigdy w życiu nie jechałem, a którą bardzo chciałem się przejechać i przy okazji dotrzeć do Warszawy. No to po kolei:

1. Z Płocka o poranku

Z Płocka wyjeżdżam o 6:30, co jak dla mnie jest porą dosyć dziką, bo z reguły nie lubię zrywać się rano i rano wyjeżdżać. Ale trzeba było zdążyć na pociąg, więc cóż było robić...

Z Płocka turlam się na Staroźreby a potem na Drobin - ten sam Drobin, w którym porwano niejakiego Krzysztofa Olewnika. Mnie na szczęście nikt nie porwał. Trasa jak trasa - raczej płasko, dookoła same pola.



Na fotce widać tereny gdzieś przed Drobinem. W Drobinie krótki postój, wcinam hot doga na "cepeenie" i jadę na Raciąż, w Raciążu zatrzymuję się na chwilę i cykam fotkę.



Miasteczko jak miasteczko, ani szczególnie piękne ani masakrycznie brzydkie. Ogólnie ujdzie.

2. Do Spalinogrodu

Zanim dotarłem do Spalinogrodu (zaraz się dowiecie, co to takiego ten Spalinogród) robię krótki postój w barze za Raciążem, gdzie uzupełniam kalorie i mikroelementy :)



Piwa nie dopiłem, bo miałem ochotę na małe, a mieli tylko duże butelkowane. Dobrze, że nie dopiłem, bo dopijanie zajęłoby mi 3 minuty, a tymczasem nawet 2 minuty są ważne, ale do tego jeszcze dojdziemy.

Dalej toczę się przez Glinojeck w stronę Spalinogrodu, zaliczając za Glinojeckiem mały kryzys, co skutkowało krótkimi odpoczynkami. Wreszcie osiągam Spalinogród.

A Spalinogrodem ochrzciłem Ciechanów. Na ulicach pełno TIR-ów i osobówek toczących się we wszystkich możliwych kierunkach, a ulice przypominają ścieki komunikacyjne, zachęcając do podróży samochodem i skutecznie tępiąc inne formy transportu, zwłaszcza transport rowerowy. Nawet przez rynek poprowadzili ściek komunikacyjny z kilkoma pasami! Zdjęć zatem nie robię, bo nie będę dla jednej fotki przeciskał się przez kilka pasów z pędzącymi samochodami. Niech spadają ze swoimi spalinami.

3. O, czyżby powietrza brak?

Kilkanaście kilometrów za Ciechanowem stara śpiewka, czyli odkrywam braki powietrza w przednim kole. Tym razem jechać się da, tylko trzeba dopompowywać co jakiś czas, co też robię na mijanych kolejno stacjach benzynowych, tak dojeżdżam do Makowa Mazowieckiego, gdzie znajduję serwis rowerowy i funduję sobie nową dętkę plus oczyszczenie opony ze wszelakiego syfu. Oczywiście te przygody negatywnie rzutują na mój czas jazdy i godzę się z myślą, że nie zdążę na swój pociąg, a następny dopiero za kolejne 1,5 godziny. No to dupa.

Zdjęć Makowa nie robię, jestem zły, nie mam weny. Ale kiedyś sfocę, bo miasteczko wywarło na mnie pozytywne wrażenie, wyglądało na czyste i zadbane. A więc na osłodę fotka sprzed Makowa:



4. Umrę, ale na pociąg zdążę!

Za Makowem zgodnie z planem zaliczam gminę Szelków, robiąc tam małą pętelkę, potem dobijam do drogi na Różan. Tempo spokojne, no bo skoro i tak nie zdążę na pociąg... Nagle widzę tabliczkę "Różan 12 km". A myślałem, że jest co najmniej 18! Szybko przeliczam wszystko w głowie i dociera do mnie, że jak dam z siebie wszystko, to zdążę! To nic, że jestem odwodniony, głodny, zmęczony... To jest nieważne. Zawziąłem się. Umrę, a zdążę. Naciskam na pedały, wiatr pomaga, osiągam prędkość 28-30 km/h, szybko przetaczam się przez Różan i most na Narwi i dalej do linii kolejowej! Tu zaczynają się schody, bo droga trochę faluje, wiatr w plecy słabnie (długi odcinek leśny), ja ledwie żywy (piiić!!!), ale poniżej 25 km/h nie schodzę. No i zdążam! O 15:11 jestem na stacji Pasieki, pociąg już stoi, odjazd za 2 minuty.



5. Drzemka i pomyłka

W pociągu zasypiam, budzę się w Tłuszczu, wysiadam zaspany, na drugim peronie stoi jakiś inny pociąg, ja w tym stanie zaspania biegnę do niego i wsiadam, nie myśląc o tym, dokąd ten pociąg jedzie. A on rusza, ale w stronę... Małkinii. Nie Warszawy.

No to wysiadam kilka kilometrów za Tłuszczem, rowerem wracam do Tłuszcza i krążę trochę po miasteczku, czekając na pociąg właściwy. W końcu nadjeżdża, wsiadam i jadę, przy okazji ładując komórkę w... kabinie maszynisty :) Komórka mi zdechła, a że do kabiny maszynisty drzwi były otwarte, to zapytałem z głupia frant, czy ma gniazdko i mogę podładować komórkę. Gniazdko miał i pozwolił.

6. Koniec

Na koniec dnia dojeżdżam z Dworca Wileńskiego na Bielany. Wystarczy.

Zahaczając o Kujawy

Piątek, 16 marca 2012 · Komentarze(15)
Kategoria Ponad 117 km
Nigdy wcześniej nie byłem rowerem na Kujawach, lecz w piątek nadarzyła się okazja, aby to zmienić.

Dzień zacząłem od ok. 30 km, które przejechałem przed pracą oraz z pracy na Dworzec Zachodni. Tam było nerwowo, bo strasznie mało kas czynnych, kolejki duże i nie wiadomo było, czy zdążę na pociąg, choć przybyłem na dworzec z 15-minutowym wyprzedzeniem. Ostatecznie zdążyłem.

Wysiadłem we wschodniej Wielkopolsce na stacji Koło. Gdy jechałem przez lokalne wioski w stronę Kujaw, do moich nozdrzy dotarł zapach świeżo wykopanych ziemniaków. Cóż, Pyrlandia to Pyrlandia :) A wygląda ta Pyrlandia tak:



Wkrótce opuściłem ziemniaczaną krainę i wjechałem na Kujawy. Pierwszym napotkanym miasteczkiem była Izbica Kujawska. Cóż, szału nie ma, przeciętne zapyziałe miasteczko, jakich w Polsce pełno. A oto i fotka:



Z Izbicy przebijałem się przez kujawskie wioski w kierunku miasteczka Kowal. Jakieś 8 km przed Kowalem stało się. Guma w przednim kole. Ja naprawdę mam ostatnio pecha. Inna sprawa, że opona jest już zajeżdżona masakrycznie i na dniach w końcu ją wymienię. Na razie jednak miałem problem.

Szybko odpaliłem internet w komórce, znalazłem warsztat samochodowo-rowerowy i dogadałem się z właścicielem, że otworzy swój przybytek (już był zamknięty, bo już późno było) i naprawi mój sprzęt. I naprawił, ale wcześniej musiałem do tego całego Kowala iść z buta, ponad godzinę przez jakieś wioski w ciemnościach. Bywa.

Na sprawnym już rowerze pozwiedzałem trochę Kowal. Nawet całkiem ładne miasteczko, więc szkoda, że już ciemno było i nie mam zdjęć. Z Kowala ruszam w kierunku Gostynina, opuszczając w ten sposób Kujawy, dalej przez Nowy Duninów jadę do Płocka. Robi się zimno, pojawia się mgła, ogólnie jest nieprzyjemnie, znoszę to z pokorą. Grunt, że nie pada.

W Płocku kończę bieg mniej więcej o północy. Idę spać.

Tour de Grójec & Warka

Niedziela, 4 marca 2012 · Komentarze(18)
Kategoria Ponad 117 km
Tak się złożyło, że czas na większe jeżdżenie miałem w pierwszej części dnia, postanowiłem zatem wykorzystać go do maksimum. To nic, że byłem niewyspany, że bolała mnie głowa, że nie do końca wyleczyłem przeziębienie. Nie ma, że boli. O 7 rano wyruszyłem na trasę. Celem był Grójec, a potem wieś Chynów. Z czasem z Chynowa wyszła... Warka.

Jechało się średnio, tzn. był wiatr w plecy, ale moje samopoczucie nie było najlepsze, dopiero z czasem organizm wskoczył na właściwe obroty. Cóż, tak to jest z formą rowerową - czasem aż człowieka nosi i czuje, że może pędzić jak bolid, a czasem trzeba wydzierać każdy kilometr. Mnie jeszcze niedawno nosiło, wczoraj wydzierałem.

Trasa do Grójca nudna, cały czas szosą Warszawa-Kraków. W końcu wtaczam się do Grójca i muszę powiedzieć, że miasteczko zaskoczyło na plus. Jeśli ktoś zna warszawskie klimaty, to wie, że w Warszawie Grójec to symbol zapyziałości i zahukanej prowincji i jeszcze parę lat temu faktycznie miasteczko wyglądało nieciekawie, ale teraz sporo się tam dzieje, mnóstwo budynków już odnowiono i jeszcze trochę, a nie poznamy starego dobrego zapyziałego Grójca :)

Ponieważ już tradycyjnie spieszyłem się na pociąg, dużego focenia nie było, stąd tylko jedno zdjęcie z Grójca, jakaś szkoła. Ładna, co nie? :)



Z Grójca udaję się lokalnymi wiejskimi drogami do wsi Jasieniec. Pogoda ładna, tylko wiatr zaczyna dawać się we znaki bo zmieniłem kierunek. Widać też sporo włóczących się kotów, w końcu już marzec mamy przecież :)

Z Jasieńca miałem jechać na pociąg do Chynowa, ale zmieniam plany i jadę do Warki. Do Chynowa miałbym pod wiatr i było ryzyko, że nie zdążę. Do Warki była większa szansa, że jednak zdążę, poza tym gdybym nie zdążył, to za kolejne pół godziny miałem pospieszny. Ale ostatecznie pojechałem osobowym, do którego wszedłem 30 sekund przed jego odjazdem. Czyli już tradycyjnie na ostatnią chwilę :)

I to tyle podróży, dalsze kilometry robię już po Warszawie, dorzucając to i owo przez cały dzień. Aż się fajna sumka zebrała pod koniec dnia.

No cóż, zadowolony jestem :)