Wpisy archiwalne w kategorii

Ponad 117 km

Dystans całkowity:11841.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:71
Średnio na aktywność:166.77 km
Więcej statystyk

8 cholernych gmin

Sobota, 25 sierpnia 2012 · Komentarze(2)
Kategoria Ponad 117 km
W zasadzie to od początku wszystko szło nie tak, jak miało iść. Ale z perspektywy czasu oceniam, że sobotnia przejażdżka to jednak był sukces :)

No dobra, ale po kolei. Celem wycieczki było zaliczenie 8 gmin w rejonie Pułtuska. Cel zrealizowałem. Ale poza tym... Prognoza pogody mówiła, że ma nie padać. Wstałem o 5:45, padało. Lało wręcz. Zrezygnowałem zatem z podróży rowerem z Bielan do stacji Warszawa Choszczówka (tam planowałem wsiąść do pociągu), zamiast tego doturlałem się tylko do metra i stamtąd podjechałem na Dworzec Gdański. O dziwo przestało padać. Patrzę na rozkład jazdy, jest godzina 6:51, a tu pociąg odjechał 0 6:48. A że na stacji Choszczówka miał być dopiero o 7:24, to obliczyłem, że rowerem zdążę i zacząłem gonić pociąg. Bezdeszczowo na szczęście.

Jakoś mi jednak nie pasowało, że z Gdańskiego do Choszczówki pociąg jedzie tak długo. Odpalam internet i okazało się, że... Teraz proszę się nie śmiać - okazało się, że na Dworcu Gdańskim zerknąłem na tablicę przyjazdów :) I o 6:48 żaden pociąg w kierunku Ciechanowa nie odjechał, on stamtąd przyjechał. Mój pociąg miał odjechać kilkanaście minut później. Zdolny jestem, co nie? :)

Skończyło się tym, że dojechałem na stacyjkę Warszawa Żerań, a po jakichś 10 minutach przyjechał mój pociąg. No to jadę. Do Gąsocina. To taka wiocha między Nasielskiem i Ciechanowem.

Już pisałem, że wszystko szło nie tak. Bo miało nie padać, a tu znów zaczęło lać. Wychodzę w tym Gąsocinie, pada. Na szczęście deszcz zmalał na tyle, że dało się jechać. No to jadę. Na Pułtusk. W deszczu, ale niewielkim. Szło wytrzymać. Ale i tak miało nie padać, miało być słońce. Meteorolodzy na pal!

No dobra, docieram do Pułtuska. Przestaje padać. Robię pamiątkową fotę.



Miasto ogólnie ładne, ale nie zwiedzam, bo już kiedyś zwiedzałem (nierowerowo), więc się nie powtarzam :)

Jadę dalej, zaliczam kolejne gminy...



W Rząśniku skręcam na południe, potem obieram kierunek zachodni i jak się oddaliłem od linii ciechanowskiej, tak teraz w jej kierunku wracam. I zaczyna się masakra.

Bo znów poszło nie tak. Miał być wiatr z zachodu na wschód, ale niewielki. Tak zapowiadali. Czyli zakładałem, że będę jechał jakieś 50 km pod wiatr, ale to miał być wiaterek. A było wietrzysko. No to jechałem przez pola i wioski pod ten wiatr w poczuciu beznadziei, a całą wycieczkę traktowałem jako kompletną klapę. Bo przecież wszystko było nie tak.

I nawet zdjęć specjalnie nie robiłem, bo nastroju nie miałem. Jedynie między Serockiem a Nasielskiem sfociłem jakąś wioskę o wdzięcznej nazwie Błędostowo:





Legia pany! :)

W końcu umordowany docieram do Nasielska, jadąc pod wiatr na miękkich przełożeniach, co zdarza mi się raz na ruski rok. Jeszcze szybkie zakupy w spożywczaku i wsiadam do pociągu, gdzie wcinam dziarsko prażynki i żółty ser, popijając wszystko browarkiem. Browarka wcześniej grzecznie przelałem do butelki po napoju izotonicznym, żeby się nikt nie czepiał :)

I tak dotarłem do Warszawy, gdzie potem zrobiłem jeszcze trochę kilometrów i wyszło łącznie 141 km pod koniec dnia.

Wszystko szło nie tak. Miało być słońce - był deszcz. Mia być wiaterek - było wietrzysko. Ale z perspektywy czasu ta wycieczka to jednak był sukces. Zaliczone 8 min? Zaliczone. Zdążyłem na pociąg? Zdążyłem.

No więc czego więcej potrzeba :)

Na koniec mapa:

Tour de Czeremcha

Sobota, 4 sierpnia 2012 · Komentarze(7)
Kategoria Ponad 117 km
Wraz z sobotnią podróżą do Czeremchy stały się dwie rzeczy ważne. Po pierwsze przekroczyłem granicę 300 zaliczonych gmin. Po drugie zaliczyłem dwie gminy przylegające bezpośrednio do granicy państwa. Czyli na pewnym odcinku osiągnąłem jakiś kres, dalej na wschód już nie da rady zaliczać. No chyba, że wyzwolimy polskie tereny na wschodzie, przynajmniej te wokół Grodna i Brześcia, ale w najbliższych latach na to się nie zanosi.

Co do samej wycieczki... Zerwałem się o 5:40, ogarnąłem się, pojechałem na stację Warszawa Stadion, stamtąd zatłoczonym pociągiem do Siedlec. Te poranne pociągi mają swój klimacik, w powietrzu dominuje zapach przetrawionego alkoholu, a połowę pasażerów stanowią skacowani mężczyźni w wieku późnoprodukcyjnym. Choć co do ich zdolności produkcyjnych to ja jestem sceptyczny :)

No to doturlałem się pociągiem do stacji Siedlce Zachodnie, stamtąd ruszam na Sokołów Podlaski. Ciężko, pod wiatr. Niezbyt silny, ale jednak. W drodze do Sokołowa podziwiam meandry polskiego nazewnictwa:



Sam Sokołów zapyziały i rozjechany przez spaliniarstwo. Nie wrócę tam, bo nie ma po co. Zaliczyłem i tyle.



A to już jakaś wioska za Sokołowem, na pograniczu gmin Sabnie i Sterdyń:



W odróżnieniu od zapyziałego Sokołowa wioski są całkiem przyjemne. Takie trochę zaściankowe, a tubylcy zaciągają ze wschodnim akcentem. Asfalty raczej gładkie.

Oto i kolejna wioska, jakiś Młodożew:



Wreszcie stało się, przekraczam Bug.



Pierwsze miasto po drodze to Drohiczyn. Pięknie położone nad Bugiem i pełne uroku. Tam akurat wrócę.





W Drohiczynie posilam się całkiem smacznymi pierogami...



...po czym modyfikuję trasę przejazdu. Miałem jechać do Siemiatycz i stamtąd wracać do Siedlec po południowej stronie Bugu. Ale ja nie lubię wracać, wolę jechać przed siebie. Odpalam internet, sprawdzam pociągi odjeżdżające z Czeremchy (taka wioska pod samą białoruską granicą), sprawdzam odległość Drohiczyn-Czeremcha i okazuję się, że zdążę na pociąg "na lajcie". No to jadę.

Tu zaczyna się mordęga. Wychodzi słońce, zaczyna się skwar, wiatr nie pomaga, nadbużańskie pagórki dają nieco w kość. Trudno, nie ma że boli. Dojeżdżam do Siemiatycz...





...i jadę dalej. W odróżnieniu od zapyziałego Sokołowa Siemiatycze są całkiem ogarniętym i zadbanym miastem, choć niektóre widoki kojarzą się z Białorusią :)



Tak, chodzi o ten obiekt po prawej stronie zdjęcia :)

Z Siemiatycz kieruję się na Kleszczele, a potem na Czeremchę. Ciężko, w upale, raczej pod wiatr niż z wiatrem. Oto podlaski krajobraz, hen za tymi drzewami rządzi już groźny Łukaszenko ze srogim obliczem :)



Granica coraz bliżej...



...a tu porządna ścieżka rowerowa. Chyba ktoś się chciał przed Białorusinami pochwalić :)



Dobra, jest Czeremcha:



Jest i stacja i autobus szynowy czekający na odjazd.





Stacja to głęboki PRL, a autobus szynowy to też niezła machina - produkcji niemieckiej, ale pamiętający chyba czasy wczesnego Adenauera. Ale nieźle bydlę pomykało, czasem 90 km/h (kabina maszynisty była otwarta i miałem podgląd na licznik). Ciekawe klimaty panowały też przy sklepie z alkoholem w pobliżu stacji - paru podchmielonych starszych panów spożywało kolejne piwa, mówiąc jakimś polsko-białorusko-ukraińskim narzeczem, więc zrozumieć ich było trudno. Za to przekleństw używali czysto polskich. Jak widać polonizacja terenów wschodnich zaczyna się od słów używanych w polszczyźnie najczęściej :)

No i to tyle, dalej powrót autobusem szynowym do Siedlec i pociągiem do Warszawy. Zadowolony jestem.

I jeszcze mapka:

Objazd Ziemi Łódzkiej

Niedziela, 22 lipca 2012 · Komentarze(13)
Kategoria Ponad 117 km
Drugie pół niedzieli miałem zajęte nierowerowo. Pierwsze pół poświęciłem na objazd Ziemi Łódzkiej.

A więc zrywam się o 5:30, ogarniam się, jadę na Dworzec Centralny, stamtąd pociągiem teleportuję się na stację Łódź Widzew. Wysiadam, ruszam, podziwiam bloki.



Dalej jadę w kierunku centrum, mijając po drodze stadion Widzewa. Tragedia i ruina. Klub z tradycjami i rzeszą kibiców, a taki dziadowski stadion. Szkoda, zasługują na więcej. I mówię to ja, warszawiak i kibic Legii.

Ulice w Łodzi bywają monstrualnie szerokie:



W końcu osiągam centrum, mijam rzędy zrujnowanych kamienic i facetów pijących wino w bramach, wreszcie spotykam rowerzystów :)



Dalej kieruję się na Zgierz, po drodze jeszcze jedna łódzka fotka z bliżej nieznanego mi miejsca:



W końcu osiągam Zgierz, zdjęć nie robię, bo nic ciekawego do focenia tam nie ma :)

Pod Strykowem podziwiam autostradę...



...a w samym Strykowie trochę błądzę, więc tłukę kilka dodatkowych kilometrów po miasteczku. W końcu wyrywam się z miasteczka, zwiedzam jakieś wioski...



...a potem miasteczko Głowno. Smętne, nieciekawe.



Dalej to już rajd przez wioski między Głownem i Łowiczem (zaliczam kolejne gminy), potem mijam Łowicz, osiągam stację Bednary, tam kończę bieg. Podłowickie wioski fajne - zadbane, raczej bogate. Podobało mi się. A oto stacja Bednary:



I to tyle, dalsze kilometry robię już w Warszawie. Dzień udany, 9 gmin wpadło do kolekcji.

Tour de Ryki & Kotuń

Niedziela, 1 lipca 2012 · Komentarze(10)
Kategoria Ponad 117 km
Niedziela była dniem, w którym w końcu wyrwałem się z Warszawy. Zaplanowałem sobie trasę z Dęblina w okolice Siedlec, przez wioski na pograniczu województw mazowieckiego i lubelskiego.

I tu od razu jako patriota lokalny wtrącę, że powiaty Rycki i Łukowski, co to formalnie należą już do woj.lubelskiego, powinny być w trybie pilnym włączone do mazowieckiego. Dlaczego? Bo tak! W imię mazowieckiej ekspansji :)

No dobra, a teraz wróćmy do wycieczki. Niech będzie w punktach, bo tak łatwiej.

1. Polska kolej rządzi!

Na wysokości zadania stanęła jak zwykle polska kolej, więc pociąg, który miał mnie zawieść do Dęblina, wjechał na dworzec z 45-minutowym opóźnieniem. W ten sposób zrobiłem nieco więcej kilometrów po Warszawie, bo nie chciało mi się stać jak kołek na Centralnym, więc krążąc rowerem po Śródmieściu i Pradze przemieściłem się na Wschodni. W końcu dodarłem do Dęblina. Ale nie ma to jak opóźnienie na starcie...

2. Przystanek Ryki i krążenie po wioskach

Miasto Ryki, położone 10 km za Dęblinem, na kolana mnie nie powaliło. Taka tam lekko zapyziała dziura. No nie, tragicznie nie było, ale perłą turystyczną bym tego nie nazwał.



Za Rykami chciałem skierować się do gminnej wsi Kłoczew, ale pomyliłem drogę, więc co prawda w końcu do tego Kłoczewa dotarłem, ale co pokrążyłem po wioskach, to moje :)

3. Żelechów

Za Kłoczewem (w którym nic ciekawego nie było), przyszła kolej na Żelechów, małe pożydowskie miasteczko na pograniczu województw. Ot taka dziura zabita dechami :)





Po Żelechowie trochę krążę, szukając właściwej drogi, w końcu znajduję.

4. Cel: Stoczek Łukowski

Jazda z Żelechowa do Stoczka Łukowskiego była czystą przyjemnością - w miarę płasko, wiaterek raczej w plecy, dobre asfalty... No owszem, było jakieś 35 stopni ciepła, ale prognozę pogody znałem przed wyjazdem, więc wiedziałem, na co się piszę. Tuż przed Stoczkiem podziwiam wiadukt kolejowy na linii Skierniewice-Łuków. Pociągi osobowe już chyba nią nie jeżdżą, za to towarowe śmigają, aż miło.



4. Piwo i... hamburgier

W Stoczku Łukowskim dostrzegam bar piwny, a że chce mi się jeść i pić, to szybko kieruję się właśnie tam. Pytam dziewczynę za ladą, co mają do jedzenia, a ona na to, że jest pizza, jest hot-dog i... hamburgier :) Dotąd wcinałem jedynie hamburgery, więc fakt istnienia hamburgiera przyjąłem z radością, zawsze to jakaś odmiana :) Zamówiłem zatem hamburgiera i zimne piwko, oczywiście celem uzupełnienia mikroelementów :)



Piwo w upał to poezja!

5. Kierowcy TIR-ów na szczęście nie ucierpieli

Wypijając browarka i wsiadając potem na rower, stałem się w myśl polskiego prawa przestępcą. Jest bowiem rzeczą znaną i oczywista, że rowerzyści po piwie sieją śmierć na polskich drogach, a zderzenie roweru z TIR-em powoduje, że z TIR-a zostaje jedynie kupa żelastwa, a z jego kierowcy krwawa miazga.

Tymczasem żaden TIR się nie pojawił, więc nie miałem okazji staranować swoim rowerem TIR-a i zetrzeć go w proch.

I tak sobie jechałem w kierunku Siedlec, zaliczając gminy Wodynie i Skórzec, w Skórcu (chyba tak to się odmienia?) skręciłem w boczną drogę, zwiedzając jakieś zadupia, np. takie:



6. Stacja Kotuń - koniec trasy

We wsi Nowaki, widocznej wyżej na zdjęciu, skończył się asfalt. Ale nie było źle, droga była całkiem utwardzona, z prędkością ok. 20 km/h można było jechać.



Potem pojawił się spękany beton, wreszcie wrócił asfalt. Docieram do Kotunia, obalam Redds'a na peronie stacji (miałem smaka na coś owocowego), dyskutuję sobie o życiu z tubylcem, w końcu wisadam do pociągu. Koniec. A oto stacja Kotuń:



A to mapka wycieczki:



Dalsze kilometry robię już w Warszawie, nad którą w międzyczasie szalała ulewa, ale na szczęście byłem wtedy w pociągu. Fajnym, klimatyzowanym. Gdy wysiałem, już nie padało.

I to tyle. Nie było źle :)

Najazd na Mazury, mławska ulewa i narodowa stypa

Sobota, 16 czerwca 2012 · Komentarze(9)
Kategoria Ponad 117 km
Oj, obfitowała sobota w wydarzenia. Moim celem podróży było Północne Mazowsze i południowy skrawek Mazur. Ale po kolei...

1. Pobudka, jazda na stację, pociąg do Gąsocina

Trasę "właściwą" zacząłem od Gąsocina (to taka wioska kilkadziesiąt kilometrów na północ od Warszawy), gdyż tereny pomiędzy Warszawą a rzeczonym Gąsocinem miałem już "pozaliczane". Najpierw musiałem się jednak do tego Gąsocina dostać. Zerwałem się z łóżka z bólem o 6 rano, ogarnąłem się, wsiadłem na rower i pomknąłem z Bielan na stację Warszawa Choszczówka. Czasu było dużo, więc jechałem nieco naokoło, wyszło 14 km. Potem wbiłem się w pociąg (całkiem zapełniony, aż się zdziwiłem) i za godzinę byłem w Gąsocinie. No to w drogę!

2. Ciężko

Skłamałbym, gdybym powiedział, że byłem w optymalnej formie. Nie byłem, po prostu trafił się wolny dzień, no to ruszyłem, korzystając z okazji. A więc jechało się tak sobie. Bez tragedii, ale do rewelacji daleko. Po drodze podziwiałem mazowieckie wioski...



...monotonne krajobrazy (to akurat nie wada, płaskie tereny Mazowsza lubię)...



...oraz przydrożne reklamy. Tradycja to rzecz ważna, także w temacie nagrobków :)



2. Rosjanie i Maryśka

Koło Glinojecka, na parkingu przy skrzyżowaniu trasy Warszawa-Gdańsk i drogi Płock-Ciechanów, natknąłem się na dwa autokary Rosjan, którzy z obwodu kaliningradzkiego zmierzali do Warszawy na mecz. Po meczu Rosja-Grecja chyba im miny nieco zrzedły... Nam Polakom też.

A ja ruszyłem trasą gdańską do Strzegowa, tam znów skręciłem na drogi lokalne. Zastanawiałem się nawet, czy nie skoczyć na chwilę do Maryśki, ale w końcu pojechałem prosto :)



3. Upał i błądzenie

Upał dawał się coraz bardziej we znaki, a ja dwa razy zabłądziłem na jakichś wiejskich terenach w gminach Siemiątkowo i Radzanów, robiąc w ten sposób kilka zbędnych kilometrów. Cóż, oznakowanie dróg czasem pozostawiało wiele do życzenia... Na szczęście trafiali się tubylcy, którzy naprowadzali mnie na właściwy kierunek :)

A tak wygląda gminna wieś Siemiątkowo:



Ot taka polska prowincja, szału nie ma, ale tragedii też nie, schludne to nawet i zadbane. Ogólnie tereny Północnego Mazowsza nie wyglądały źle, bieda raczej ludziom w oczy nie zagląda. Asfalty całkiem dobre, gładkie.

A krajobraz jak to krajobraz...



4. Na Działdowo!

Z większych miejscowości najpierw minąłem bez zatrzymania Żuromin (fotek nie mam, bo nic ciekawego do fotografowania tam nie było), potem skierowałem się drogą na Mławę, by następnie odbić na Działdowo. Żegnaj Mazowsze, witajcie Mazury!



Upał mnie wymęczył, wiatr nie pomagał, do Działdowa dotoczyłem się wymęczony. Jedyna myśl, jaka mi przyświecała, to taka, aby dotrzeć do działdowskiego rynku, bo miałem nadzieję, że jest tam jakaś knajpa. A oto i rynek, całkiem niczego sobie:



Ogólnie Działdowo to niebrzydkie miasto z przyjemną staróweczką. Knajpa też była, pizzeria konkretnie. Odpocząłem sobie w Działdowie prawie godzinkę, szamiąc pizzę i popijając zimnym piwkiem. Czysta przyjemność.

I jeszcze działdowska uliczka - kibice Legii są wszędzie :)



5. Załamanie pogody i umieranie w Kozłowie

Wyruszywszy z Działdowa w stronę Nidzicy, nie zaopatrzyłem się niestety w płyny, a wszystkie zapasy wypiłem. Ogólnie często jeżdżę "na odwodnieniu", jak to nazywam, ale czasem łatwo przegiąć, zwłaszcza w upał. W efekcie przed gminną wsią Kozłowo zacząłem cierpieć. W sklepie w Kozłowie, już ledwie żywy, rzuciłem się na napoje. Uff... W międzyczasie niebo zaszło chmurami, spadł lekki deszcz. Jazda do Nidzicy ciężka, wiatr zmienił kierunek z północnego na południowy. Krajobrazy monotonne, tereny raczej biedne i słabo zaludnione. Mazowsze wyglądało lepiej.

W końcu docieram do Nidzicy.



6. Mławska ulewa

Gdy dotarłem do Nidzicy, zastanawiałem się, co robić dalej. Do pociągu miałem jeszcze 1,5 godziny, a że wróciły mi siły witalne, to stwierdziłem, że pojadę do Mławy, wykorzystując zmianę kierunku wiatru i do pociągu wsiądę tam. No to ruszam. Jechałem trasą gdańską, tylko na chwilę z niej zbaczając i krążąc po jakichś wioskach. Raz nawet zabrakło asfaltu, ale tragedii nie było.



Przed Mławą zaczyna padać. Najpierw nie jest źle, delikatny deszcz orzeźwia a nie przeszkadza. Potem tuż przed samym miastem zaczyna się ulewa. W najgorszym możliwym momencie, bo nie mam się zupełnie gdzie schować. W rezultacie za chwilę jestem przemoczony całkowicie, totalnie.

Co gorsza na deszczu zaczyna szwankować licznik. Parę razy przestaje mierzyć prędkość i dystans, muszę się zatrzymywać i przecierać styki. Bo licznik jest najważniejszy :)

W końcu docieram do stacji w Mławie kompletnie mokry, ubranie przylega do ciała, w butach chlupocze. Okazuje się też, że do stacji... nie ma przejścia. Zwykle jest tak, że jak budynek stacji jest po jednej stronie torów, a po drugiej stronie jest jezdnia, zabudowania itp., to jakieś przejście jest - czasem kładka, czasem przejście podziemne, czasem w poziomie torów, cokolwiek. A tam... nic! No to przechodzę z tym rowerem na przełaj przez tory i wdrapuję się na peron, bo co mam robić? Stacja zapyziała, zamknięta na głucho, w dodatku leży na zadupiu, ponad 3 km od centrum miasta. Bez sensu.

W międzyczasie przestaje padać, a że do odjazdu pociągu trochę jeszcze czasu mam, postanawiam pojechać do centrum miasta do bankomatu, bo w portfelu kasy mało. I tak robię dodatkowe 7 km. Centrum miasta nawet nienajgorsze, ale nie miałem czasu na zdjęcia, trzeba było szybko wracać, by zdążyć na pociąg. Zdążam.

7. Pociąg - syf na maksa

Co tu gadać, syf i malaria. Dużo pociągami jeżdżę, raz są lepsze, raz gorsze, ale zawsze jakiś tam minimalny poziom przyzwoitości jest. W sobotę nie było. Wagony brudne, śmierdzące, pootwierane szafki z jakimiś kablami i przełącznikami. Porażka. I za podróż takim czymś do Warszawy (plus przewóz roweru) liczą sobie 45 złotych i 10 groszy. No trzeba mieć tupet, trzeba...

8. Stypa narodowa

Gdy dojeżdżam do Warszawy, nasi zaczynają grać z Czechami. Pierwszą połowę śledzę przez internet i z opisów wynika, że nie jest źle. Drugą połowę oglądam w knajpie na Powiślu, dojechawszy tam z Dworca Wschodniego i... jest źle. Przegrywamy.

Jadę do domu przez ciemną Warszawę, grzmi i kropi, a ja mijam setki smutnych ludzi w biało-czerwonych koszulkach i szalikach.

Stypę czas zacząć.

Co za dzień... Ale dzienny kilometraż fajny wyszedł :)

A, mapka jeszcze:

Tour de Łuków & Siedlce

Czwartek, 7 czerwca 2012 · Komentarze(7)
Kategoria Ponad 117 km
No OK, nie była to jakaś megatrasa, ale trochę kilometrów przejechałem.

Jazdę zaczynam od przejażdżki z domu na Dworzec Centralny, stamtąd pociągiem teleportuję się do Pilawy, po czym ruszam na Łuków. Granicę województwa osiągam całkiem szybko.



Jedzie się fajnie, z leciutkim wiatrem w plecy. Pierwsze miasto po drodze to Stoczek Łukowski. A w zasadzie małe senne miasteczko, w którym nic się nie dzieje.



A teraz przejdźmy do kwestii dróg na tzw. ścianie wschodniej. Otóż przeciętna wiejska droga łącząca jakieś zadupia w okolicach Łukowa (woj.lubelskie) wygląda tak:



Cóż, wszyscy ci, którzy myśleli, że na wschodzie Polski drogi są gruntowe, a tubylcy jeżdżą po nich zaprzęgami konnymi, muszą poczuć się zawiedzeni. Drogi są asfaltowe, jeżdżą po nich samochody i traktory, No i rowery czasem :) No i domy - drewnianych jest mało, przeważają duże i murowane, takie jak w całej Polsce. Ogólnie przedstawiany w mediach obraz wschodniej Polski jest daleki od rzeczywistości. Przyczyny? Nie znam. Może takie, że Jedynie Słuszna Partia Rządząca ma w tych rejonach znacznie mniejsze poparcie, niż na zachodzie kraju? Kto to wie... W każdym razie nie ma tam bidy z nędzą, jest zupełnie normalnie i na poziomie.

Gdyby ktoś jednak chciał poszukiwać tam drewnianych chałup, to trochę znajdzie. Niektóre nawet są przyszykowane na Euro :)



Dobra, jedziemy dalej. Najpierw przystanek kilka kilometrów przed Łukowem i akcenty kibicowskie...



...a potem stacja w Łukowie. Ładna jest. W środku też schludnie i czysto.



O samym Łukowie powiedzieć coś ciężko - ani brzydki, ani ładny. W każdym razie raczej zielony i zadbany. Perełka turystyczna to nie jest, ale ogólne wrażenie lekko na plus.

A dalej to już jadę na Siedlce nieco okrężną trasą, w Siedlcach wsiadam do pociągu i to tyle. Następne kilometry robię już w Warszawie.

Na koniec mapka:

Tour de Lublin

Sobota, 26 maja 2012 · Komentarze(10)
Kategoria Ponad 117 km
Sobotni poranek był bolesny - musiałem wstać o 5:15, spałem ok. 5 godzin, poprzedniego dnia śmignąłem 173 km. Jakoś dałem radę, ogarnąłem się, wskoczyłem na rower i pomknąłem dziarsko na Dworzec Zachodni, aby zdążyć na pociąg do Warki. Zdążyłem.

W Warce byłem umówiony z Bikerem1990, mieliśmy w planach jazdę na południe. Początkowo zakładaliśmy podróż w Góry Świętokrzyskie, ale zmodyfikowaliśmy plany i ruszyliśmy na Lublin trasą przez Kozienice i Dęblin.

Jechało się przyjemnie, słońce nie grzało za mocno, wiatr raczej pomagał. Gdzieś za Kozienicami musieliśmy jednak ustąpić miejsca całej armii blaszaków...



W końcu przekraczamy Wisłę i przez Dęblin docieramy do Puław. Tam okazuje się, że Biker1990 musi być wcześniej w domu, więc jedziemy na dworzec, tam się żegnamy i już samotnie jadę na Lublin. Zastanawiałem się nad trasą przez Kazimierz i Nałęczów, ale ostatecznie wybrałem drogę główną:



Mało przyjemna, ale zgarnąłem gminy leżące po drodze i już mam to odfajkowane, na Kazimierz przyjdzie czas.

Przed Lublinem załapuję się na deszcz (na szczęście niezbyt intensywny), pojawiają się też pagórki (wcześniej praktycznie cały czas było płasko). W końcu...



Robię karnie zdjęcie z rowerem, aby potem nikt nie pisał "gdzie jest rower" :)

W Lublinie zaliczam zjazdy i podjazdy, w końcu wtaczam się do centrum. Na początku szału nie ma...



...potem jednak jest już pięknie.





Posiliwszy się, krążę jeszcze godzinę po Lublinie, przejeżdżając m.in. przez dzielnicę o nazwie... Dziesiąta. Trzeciej, Ósmej czy Jedenastej nie widziałem, tylko ta Dziesiąta pojawiła się nie wiadomo z jakiej paki.

W końcu docieram na dworzec (ładny i zadbany), wsiadam do pociągu, wypijam kupionego w przydworcowym sklepie browarka i idę spać :) Warunki snu komfortowe, mam cały przedział dla siebie, tylko na stacjach się budzę (a raczej jestem budzony komunikatami o zbliżaniu się do stacji) i pilnuję, czy nikt mi roweru nie wynosi :)

Wysiadam na Dworcu Wschodnim...



...zwiedzam przyległe tereny Pragi...



...po czym robię jeszcze sporo kilometrów po Warszawie, po wyjściu z pociągu zrobiłem ich 40, coby do 200 km dokręcić :) Nawet lekko więcej wyszło, konkretnie 203.

I już, wystarczy tego dobrego :)

Na koniec mapka:

Tour de Rawa & Skierniewice

Piątek, 25 maja 2012 · Komentarze(7)
Kategoria Ponad 117 km
No wreszcie sobie porządnie pojeździłem!

W piątek rano wyruszam z Bielan i przebiwszy się przez Warszawę śmigam "siódemką" (czyli szosą na Kraków) w stronę Tarczyna, jadąc w towarzystwie sporej liczby samochodów. Jedzie się fajnie, wiatr w plecy. Za Tarczynem odbijam na drogi lokalne i tu jest naprawdę przyjemnie - wokół lasy i sady, ruch samochodów znikomy. Czasem trafiają się nawet jakieś stare Maluchy. Tylko asfalt mógłby być lepszy :) Zaliczając po drodze gminy Pniewy i Błędów (powiat grójecki), osiągam w końcu woj.łódzkie.



Dalej mknę przez zapyziałe miasteczko Biała Rawska (zdjęć nie robię, bo jestem w niezłym gazie i nie chcę przerywać jazdy) i szybko docieram do Rawy Mazowieckiej. Nie wjeżdżam jednak do samego centrum miasta, bo droga prowadzi mnie nieco bokiem. Zwiedzać Rawy nie ma co, bo sprawdzenie przez internet rozkładu jazdy pociągów na trasie Skierniewice-Warszawa nie pozostawia złudzeń - albo mocniej nacisnę na pedały, albo spędzę dodatkową godzinę w Skierniewicach.

Problem jest taki, że muszę trzymać dobre tempo, jadąc pod wiatr i pokonując liczne pagórki. Daję jednak radę, w Skierniewicach mam kilka minut zapasu, więc mogę zrobić dwie pamiątkowe foty:





Już to kiedyś pisałem, ale powtórzę - całkiem ładne miasto z tych Skierniewic. A dworzec odpicowany jest nie tylko z zewnątrz, w środku równiez. Brawo Skierniewice!

Bilet kupują już u kanara, bo pociąg za chwilę odjeżdża, a w kasie kolejka, teleportuję się do Ursusa, a stamtąd rowerem na Bielany. I to tyle przejażdżki, całkiem fajnej moim zdaniem.

Wieczorem, załatwiając różne sprawy i jeżdżąc też trochę dla przyjemności, robię jeszcze 33 km. I tak wyszło łącznie 173 km tego dnia. Nieźle, zadowolony jestem.

Na koniec mapka eskapady do Skierniewic:

Podbój Ziemi Garwolińskiej i kolejarz-bandyta

Niedziela, 20 maja 2012 · Komentarze(8)
Kategoria Ponad 117 km
Na początku dnia robię jakieś kilometry po Otwocku (ponad 7), udaję się na dworzec...



...po czym pociągiem docieram do Łaskarzewa. Kierownik pociągu to jakiś bandyta. Najpierw tak spieszyło mu się do odjazdu (a pociąg nie miał opóźnienia!), że strasznie się awanturował, gdy drzwi przytrzasnęły jakiegoś starszego faceta ładującego się do środka z rowerem. Najpierw rozdarł się na tego gościa, agresywny był strasznie, a potem na mnie, gdy stanąłem w jego obronie, prawie się pobiliśmy, skończyło się jedynie na małym starciu bark w bark, bo próbował w swoim zacietrzewieniu mnie przepchnąć. Pięści w ruch jednak nie poszły. Ale to jeszcze nic. Bo najlepsze było w Łaskarzewie. Wysiadam z pociągu, na peronie stoi jakaś rodzinka z dziećmi. Ja wysiadłem, no to oni wchodzą. Część rodziny (chyba nawet dzieciaki) są już w środku, część na zewnątrz, a pociąg rusza, bo gamoń dał sygnał do odjazdu! Drę się, stojąc już na peronie, aby ktoś w środku zaciągnął hamulec, ale chyba nikt nie słyszał. Na szczęście maszynista zorientował się w sytuacji i zatrzymał skład. O wypadek było nietrudno. Skąd się biorą tacy "ludzie"???

To tyle przygód kolejowych. W Łaskarzewie, małym sennym miasteczku, trochę krążę i cykam fotkę:



Kolejny przystanek to Garwolin:



Dalej z Garwolina do Kołbieli toczę się średnio fajną szosą lubelską. Na plus szerokie pobocze i gładki asfalt, na minus duży ruch. W Kołbieli odbijam na Celestynów i dalej toczę się aż do Otwocka. A oto mapka:



Coś tam jeszcze kręcę w Otwocku, a wieczorem robię coś ok. 45 km,, jadąc z Otwocka do domu na Bielany okrężną drogą (zahaczyłem aż o Tarchomin i Most Północny).

Potem dokładam jeszcze na raty 8 km po Bielanach i tak wyszło 128 km pod koniec dnia. Może być.

Miałem się rozpisywać, ale i tak mało kogo to obchodzi

Sobota, 19 maja 2012 · Komentarze(4)
Kategoria Ponad 117 km
Miałem się rozpisywać, opisując ostatnią sobotę, ale i tak mało kogo to obchodzi. Czasem tak jest, że człowiek traci zapał.

Więc będzie krótko. Zrobiłem w sobotę 150 km. 30 km po okolicy, potem ok. 35 km jazdy z Bielan przez Pragę i Rembertów do Woli Grzybowskiej (niekoniecznie w linii prostej, bo w linii prostej wychodzi niecałe 30 km), jazda pociągiem do Mińska Maz...



...i dalej ta traska:



Trasa miała mieć nieco inny przebieg, być dłuższa, zahaczyć o Stoczek Łukowski i Garwolin. Stało się inaczej, gdy dostałem pewien telefon, przejeżdżając akurat przez wiejskie rondo we wsi Kuflew. Zmieniłem trasę, pojechałem na Otwock. Nieważne dlaczego, i tak mało kogo to obchodzi.

Na koniec dnia robię jeszcze 10 km po Otwocku. Wystarczy.