Wpisy archiwalne w kategorii

Ponad 117 km

Dystans całkowity:11841.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:71
Średnio na aktywność:166.77 km
Więcej statystyk

Tour de Treblinka i uciekające pociągi

Sobota, 25 lutego 2012 · Komentarze(6)
Kategoria Ponad 117 km
Na jeden pociąg spóźniłem się dwie minuty. Na drugi, na zupełnie innej stacji, zdążyłem w ostatniej sekundzie. A więc po kolei:

1. Na wschód!

Niestety z różnych przyczyn nie mogłem wczoraj poświęcić całego dnia na rowerowanie. Ale mogłem poświęcić pół dnia - zawsze coś :) Postanowiłem jechać gdzieś na wschód, bez żadnych konkretnych planów. Dlaczego na wschód? Żeby mieć wiatr w plecy. A powrót pociągiem.

Dotarłszy z Bielan do miasteczka Ząbki, postanowiłem jechać mniej więcej wzdłuż linii kolejowej Warszawa-Białystok do Łochowa, a potem "się zobaczy". Po mniej więcej 3 godzinach jazdy dotoczyłem się do rzeczonego Łochowa, gdzie w przydrożnym barze uzupełniłem zapas kalorii (za pomocą lokalnej odmiany hamburgera) i mikroelementów (za pomocą piwa). A potem... Zanim jednak przejdziemy do następnej części, wrzucam jedno zdjęcie zrobione gdzieś kilkanaście kilometrów przed Łochowem - zrobiłem tam mały postój i ta nazwa miejscowości mi się spodobała, więc ją uwieczniłem.



2. Pociąg mi uciekł :(

Siedząc w barze sprawdziłem rozkład jazdy i wyszło mi, że za godzinę mam pociąg do Warszawy. Ale tak od razu do pociągu? Tyle kilometrów przejechanych a tylko 2 nowe gminy po drodze zaliczone (cała reszta była zaliczona już wcześniej)? Nie no, bez sensu. Postanowiłem zatem zaliczyć jeszcze gminę Sadowne i do pociągu wsiąść tam, na stacyjne Sadowne Węgrowskie. Istniało jednak duże ryzyko, że na pociąg nie zdążę. Cóż, podjąłem je.

Jechało się tak sobie, bo wiatr średnio mi pomagał (wiał na południowy wschód, a ja jechałem na wschód ale północny), czas leciał, w pewnym momencie uwierzyłem jednak, że zdążę na styk. I może bym zdążył, gdyby nie to, że ostatni odcinek trasy na stację prowadził błotnistą rozmiękłą drogą. Tempo jazdy od razu siadło i stało się. Próbując wykopać się z błota, mogłem tylko z daleka obserwować, jak "mój" pociąg wjeżdża na stację i za chwilę z niej odjeżdża. Zabrakło dwóch minut.

3. No to jadę do Małkinii

Następny pociąg na zadupiastej stacji Sadowne Węgrowskie miał być dopiero za ponad 2 godziny. Stwierdziłem, że czekać na jakimś zadupiu tyle czasu to już w ogóle absurd i postanowiłem jechać dalej do Małkinii, gdzie zatrzymują się pospieszne. W międzyczasie znacznie się ochłodziło, wiatr wzmógł się i zacząłem naprawdę mocno żałować, że nie wziąłem czapki. Cóż, w Warszawie poczułem wiosnę, stąd brak czapki, ale wschód to jednak wschód :) W efekcie przewiało mi łepetynę, przyplątał się też krótki lecz intensywny deszcz, który przeczekałem na przystanku autobusowym w jakiejś wiosce, czytąjąc przy okazji różne życiowe "mądrości":



W końcu, pokonując po drodze kiepskiej z reguły jakości asfalty, doczłapałem się do samiutkiej Treblinki, ale żadnych obozów nie zwiedzałem, trafiłem za to na odcinek jezdni, który ostatni razy był remontowany prawdopodonie za Hitlera :(



Za widocznym na zdjęciu zakrętem pojawił się jednak nowy asfalt, a ja przekroczyłem most na Bugu i wtoczyłem się do Małkinii. Jechało się tragicznie, silny wiatr urywał łeb, a deszcz, który znów się uaktywnił, przemaczał ciuchy.

4. Z rowerem między peronami

W Małkinii dotoczyłem się do stacji i już miałem wejść do środka, gdy nagle zobaczyłem pospieszny do Warszawy wtaczający się na peron. Problem był tylko jeden - aby dostać się na właściwy peron, musiałem pokonać torowisko, jedyna legalna droga prowadziła przez kładkę. Czyli nie zdążę. Na szczęście perony były niskie, więc zeskoczyłem z rowerem na tory, przebiegłem nielegalnie przez torowisko i wskoczyłem na właściwy peron w momencie, gdy konduktor dawał sygnał do odjazdu. Mój głośny krzyk sprawił, że poczekali na mnie, wtarabaniłem się do środka i już mogłem jechać do Warszawy.

W sumie śmieszna sytuacja - jedzie człowiek ponad 120 km, pedałuje prawie 5,5 godz., a w ostatecznym rachunku decyduje kilka sekund. Jak widać nawet przy ponad pięciogodzinnej podróży każda sekunda okazuje się cenna :)

Dalej bez historii - wysiadam na Centralnym, podjeżdżam do metra Świętokrzyska (byłem z pewnych względów w dużym niedoczasie, stąd metro a nie rower) i niedługo jestem na Bielanach. I to wszystko.

Dzień całkiem udany i do tego z przygodami :)

Konin, Łowicz i nie tylko - 190 km

Sobota, 18 lutego 2012 · Komentarze(7)
Kategoria Ponad 117 km
Wszystkiemu winien jest portal zaliczgmine.pl. Z to z jego powodu zapuszczam się rowerem coraz dalej od domu, aby "zdobywać" kolejne tereny. Wczoraj wziąłem sobie na cel tereny na linii Konin-Łowicz. A więc po kolei:

1. Konin

Wychodzę z domu na warszawskich Bielanach, jadę na Dworzec Zachodni, tam wbijam się w pociąg do Konina. W Koninie miałem problem, bo trzeba było wystawić rower przez wąskie drzwiczki na niziutki i oblodzony peron (a między wagonem a peronem ziała oczywiście przepaść). Gramoliłem się powoli, kontrolując nawet najmniejszy ruch, ale się udało. Nie glebnąłem, szczęśliwie wysiadłem z pociągu, rower takowoż.

Zwiedzanie Konina sobie odpuściłem, aby nie tracić cennych minut. Na końcu relacji zobaczycie, że była to decyzja słuszna. Konin to w ogóle specyficzne miasto jest. Opuszczam mianowicie rejon dworca, mijam jakieś bloki, zaczynają się pola. I kiedy już mam wrażenie, że za chwilę miasto się skończy, nagle pojawiają się drogowskazy kierujące na... starówkę, ratusz itp. Wychodzi na to, że Konin to tak naprawdę dwa miasta - tu starówka, tam blokowiska, a po środku pola. Starówki nie zwiedzałem, stąd tylko jedno przypadkowe zdjęcie z nowej części Konina, jakaś ulica prowadząca w stronę dworca:



Ale do Konina jeszcze kiedyś wrócę i starówkę zwiedzę :)

2. Kolskie błądzenie

W Warszawie przy ul. Kolskiej znajduje się izba wytrzeźwień. Coś jest na rzeczy, bo w okolicach Koła błądziłem jak pijany :) Najpierw jednak dojechałem tam z Konina trasą Warszawa-Poznań, tzw. "starą dwójką". Jej rolę dziś przejęła autostrada, ale ruch był mimo wszystko w miarę spory. Jazda do Koła całkiem fajna, z wiatrem w plecy, było też trochę zjazdów i podjazdów, łagodnych raczej. No i była też przydrożna prostytutka gapiąca się na mnie, ale nie skorzystałem z jej usług, wszak przyjechałem tu na rower a nie w innych celach :)

Dojechawszy do Koła szybko zerkam na miasto (trochę zapyziałe, ale może brzydka pogoda wpłynęła na moje postrzeganie tej miejscowości) po czym chcę zboczyć z głównej drogi celem zwiedzenia położonych nieco na uboczu dwóch gmin. Niestety mylę drogę, robię kilka dodatkowych kilometrów i tracę kilkanaście minut. Potem jedzie się już fajnie, nawet na chwilę wychodzi słońce, do głównej drogi powracam w Kłodawie, gdzie robię krótki postój. Dalej główną drogą kieruje się do Krośniewic, opuszczając tym samym Wielkopolskę i wjeżdżając na Ziemię Łódzką.



3. Śnieżna masakra

Z Krośniewic jadę do wsi Łanięta całkiem fajną drogą wojewódzką. W Łaniętach odbijam w prawo w lokalną drogę do wsi Strzelce i wtedy się zaczyna... Droga jestr pokryta rozmiękłym śniegiem, jedzie się fatalnie, moje tempo spada na łeb, na szyję. Wioski po drodze też smutne, biedne, ogólnie niefajny krajobraz. Po 11 km docieram do tych Strzelec (a może Strzelców?), przecinam drogę Płock-Kutno i kieruję się dalej do gminnej wsi Oporów. Początkowo jedzie się dobrze, bo na drodze o dziwo nie ma śniegu, potem niestety znowu zaczyna się stara śpiewka. Do Oporowa dojeżdżam zmordowany, straciłem dużo czasu, a tu trzeba zdążyć na pociąg w Łowiczu.

Na zdjęciu jakieś skrzyżowanie dróg parę kilometrów przed Oporowem (powiat kutnowski):



4. Ile jest do k...y nędzy do Łowicza?!

W Oporowie kończą się moje męki, bo dojeżdżam do jakiejś "główniejszej" drogi, która jest odśnieżona. Przez miasteczko Żychlin docieram znów do głównej trasy Warszawa-Poznań i jadę na Łowicz. Szukam jakiejś tabliczki informującej mnie, ile ma kilometrów do Łowicza, a tabliczki nie ma. Mijają kolejne kilometry i wciąz nie wiem, ile mam do Łowicza, co budzi moją wściekłość, bo nie wiem, jakim tempem mam jechać, aby zdążyć na pociąg. Jestem już bardzo zmęczony, tymczasem nie wiem, czy mogę sobie pozwolić na parę minut odpoczynku czy raczej nie. Wściekłość moją potęguje fakt, że wiatr nieco zmienia kierunek i zamiast wiać mi w plecy wieje mi w twarz - lekko, ale jednak. W końcu dochodzę do wniosku, że prędzej zobaczę sam Łowicz, niż tabliczkę z kilometrami do niego. Czas pokazał, że... miałem rację.

Wiem, że pociąg mam coś koło w pół do ósmej, ale dokładnych minut nie pamiętam i nie mam nawet czasu tego sprawdzać, bo cenne minuty lecą, a Łowicza wciąż nie widać. W końcu wtaczam się do miasta i jadąc już po jego ulicach widzę o 19:28 pędzący w stronę Warszawy pociąg. "No to nie zdążyłem..." myślę sobie, jednak zdobywam się na ostatni zryw i szaleńczym tempem pędzę na stację w nadziei, że pociąg trochę tam postoi. Dojeżdżam, pędząc m.in. po strasznej kostce brukowej, a pociągu na stacji brak. No to pozamiatane... Wchodzę do budynku stacji, patrzę na rozkład jazdy i... Szok! Mam pociąg za 6 minut! Okazało się, że tamten pociąg to było jakieś pędzące InterCity. Za chwilę przyjeżdża mój "pośpiech" i za niecałą godzinę jestem w Warszawie. Jeszcze tylko 11 km z dworca do domu i koniec! 190 km. A ja zamiast odpocząć idę jeszcze na imprezę ostatkową :)

Oj, intensywny dzień.

Wycieczka do środka Polski

Niedziela, 12 lutego 2012 · Komentarze(15)
Kategoria Ponad 117 km
Z Płocka wyruszyłem rano z zamiarem zrobienia trasy Płock-Gostynin-Kutno-Piątek-Łowicz. I trasę istotnie zrobiłem, a było to tak:

1. Do Gostynina w górę i w dół

Wyruszywszy na trasę stwierdziłem, że jest mroźno. Bardzo mroźno. No trudno, takie życie. W Płocku przejechałem przez most na Wiśle i udałem się do Gostynina. Lekko nie było, bo jako chłopak z terenów płaskich jak deska przyzwyczajony jestem do wygodnej jazdy po płaskim, a tu co chwila musiałem pokonywać jakieś podjazdy. Dla ludzi jeżdżących po terenach górskich pewnie te podjaździki wydałyby się śmieszne, ale mi dawały nieco w kość. Szybko jednak zorientowałem się, o co w tym wszystkim chodzi i do Gostynina dojechałem w miarę bezboleśnie, robiąc krótki postój na widocznym na zdjęciu gostynińskim rynku. Sam Gostynin może troszeczkę zapyziały, ale bez tragedii, widziałem znacznie gorsze miejsca.



2. Masakra wiatrem i mrozem

Powiedzieć, że odcinek Gostynin-Kutno był kryzysowy to nic nie powiedzieć. Górki się co prawda skończyły, ale za to uaktywnił się lodowaty wiatr wiejący mi prosto w twarz. Tempo jazdy padło na łeb, na szyję i tak dotoczyłem się do Kutna totalnie umordowany, wlokąc się z prędkością rzędu 17 km/h. Oby jak najmniej takich odcinków!

W Kutnie kręcę się trochę po mieście (na zdjęciu widzicie kutnowski rynek), robię postój i ruszam dalej w kierunku miasteczka Piątek, gdzie znajduje się geograficzny środek Polski.



3. Na Piątek!

Początkowo jedzie się dobrze, bo kierunek jazdy nieco się zmienił i wiatr specjalnie nie dokucza. Niestety później droga zakręca i namolny wiatr w twarz powraca. Za to mróz zdecydowanie zelżał, intensywne słońce zrobiło swoje. Dobre i to.

Na zdjęciu widzicie środek Polski :) Gdy uda nam się wyzwolić Wilno, środek przesunie się pod Warszawę, a na razie trzeba się turlać na Ziemię Łęczycką.



4. Piątkowsko-łowicka poezja

Trasa Piątek-Łowicz to czyściutka poezja. Wreszcie mam wiatr w plecy i z 17 km/h robi się nagle 25 lub więcej. Tylko trasa jest nieco monotonna, bo dookoła same pola (wioski znajdują się jakiś kilometr od trasy, więc tylko chałupy widać z daleka), ale jedzie się fajnie i leciutko. Po trudnym początku wycieczki należała mi się w końcu jakaś nagroda :)

W końcu docieram do Łowicza (na zdjęciu jeden z dwóch łowickich rynków), tam posilam się, robię parę kilometrów i ładuję się do pociągu do Warszawy. Na liczniku 116 km.



5. Dom

Ostatnie 11 km robię, jadąc z Dworca Zachodniego do domu na Bielanach. Nic ciekawego.

I to koniec mojego niedzielnego rowerowania, dzień całkiem udany :)

154 km i podbój Ziemi Płockiej

Sobota, 11 lutego 2012 · Komentarze(11)
Kategoria Ponad 117 km
Jakiś czas temu okazało się, że po pierwsze mam do załatwienia pewną sprawę w Płocku a po drugie będę miał możliwość tam przenocować. No to co miałem zrobić? Wybór był prosty - pojechać rowerem! A że mrozy? Nie ma że boli, taka okazja mogła się prędko nie powtórzyć. Tak więc mrozy mrozami, a tu trzeba jechać. I tak wykręciłem wczoraj całe 154 km. A więc po kolei:

1. Guma i wulkanizacja czyli głupi ma zawsze szczęście

Zaczęło się fatalnie. Po 29 kilometrach przejechanych trasą gdańską rower nagle zwolnił, za to usłyszałem charakterystyczny i dobrze znany sobie dźwięk. Guma w przednim kole, stało się. A ja bez kluczy, bez pompki, bez zapasowej dętki, no bo po co?

Stało się to wszystko kilka kilometrów od Nowego Dworu Maz., więc postanowiłem pójść tam z buta w nadziei, że tam rozwiążą mój problem. W międzyczasie znalazłem w internecie 2 serwisy rowerowe w Nowym Dworze, lecz w jednym nikt nie odbierał telefonu, a w drugim oświadczyli, że dziś tylko przyjmują rowery, ale nic nie robią. No to dupa. I kiedy tak sobie szedłem do Nowego Dworu, nieco już zrezygnowany, zobaczyłem w jakiejś wiosce zakład wulkanizacyjny. Czynny. Dotąd zakłady wulkanizacyjne kojarzyły mi się z samochodami, ale okazało się, że i dętką rowerową się zajęli i tak po półgodzinnym przymusowym odpoczynku mogłem ruszać dalej. Ja to jednak mam więcej szczęścia niż rozumu.

A na zdjęciu widzicie mój wehikuł podczas przymusowego postoju u wulkanizatora.



2. Lajtowo przez pola Mazowsza

Odzyskawszy zdolność do jazdy, skierowałem się trasą gdańską aż do wsi Kroczewo, bo była tam jedna gmina do zaliczenia :) Następnie lokalnymi drogami dotarłem do głównej drogi Warszawa-Płock, mnkąc radośnie przez zaśnieżone pola Mazowsza. Ten odcinek był totalnie lajtowy, wiatr wiał w dobrą stronę, słonko świeciło, ogólnie elegancko. Ukoronowaniem odcinka był postój w przydrożnym zajeździe, gdzie posiliłem się schaboszczakiem i kufelkiem piwa :)

Zdjęcie przedstawia mazowieckie pola, wieś nieznana, powiat na 100% płoński.



3. Monotonia i mordęga

Gdy dotarłem do trasy Warszawa-Płock, zaczyły się schody. Po pierwsze częste podjazdy, po drugie absolutna wręcz monotonia. Ta droga ciągnęła się w nieskończoność i była całkowie nieciekawa, bo wszelkie wioski znajdowały się nieco na uboczu. Po drodze zajechałem jedynie do pobliskiego miasteczka Wyszogród, które jest tak interesujące, że można o nim powiedzieć tylko tyle że istnieje. I to wystarczy.

I tak mijał kilometr za kilometrem, aż doturlałem się w pobliże Płocka. Nie pojechałem jednak do miasta, lecz zaczałem zaliczać trzy okoliczne gminy, robiąc wokół Płocka sporą pętlę. I tu zaczęła się mordęga - a to drogi gruntowe, a to ganiające mnie psy... Najgorsze było jednak to, że zaszło słońce i gwałtownie obniżyła się temperatura. No mróz chwycił uczciwie po prostu i dosyć mocno wymarzły mi palce u nóg. Dopadł mnie też głód, ale trafiłem w jakiejś wiosce na sklep i wszamałem czekoladę. A miejscowe pijaczki to aż się przestraszyły na mój widok - upiór w pokrytej lodem kominiarce trafia się rzadko :)

Objechawszy sporym łukiem cały Płock wraz z ogromnymi terenami petrochemii (nocą widok nieziemski!) wtoczyłem się w końcu do miasta. Na liczniku 146 km.

Na zdjęciu drogowskaz na Wyszogród - choć nieciekawy, to i tak ciekawszy, niż samo miasto.



4. Spacerek

Po krótkim odpoczynku pojeździłem sobie jeszcze po Płocku, robiąc spacerowym tempem 8 km. Rezultat: 154 km na koniec dnia. Wystarczy.

Na zdjęciu płocki ratusz. Ogólnie ten Płock to całkiem ładne miasto jest, każdemu polecam.

Warszawa-Skierniewice-Sochaczew

Sobota, 5 listopada 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Ponad 117 km
Wreszcie jakaś porządna przejażdżka, 161 km.

Rano planuję dotrzeć do Skierniewic, stamtąd do Sochaczewa, a potem do Warszawy pociągiem. Wyruszam, kierując się z Bielan przez Bemowo, Groty i Babice na Piastów i Pruszków. Tu jedzie się ciężko, pod wiatr. Od Piastowa zmieniam kierunek i jest już w miarę z wiatrem. W Pruszkowie robię pierwszy postój na fast fooda :)

Z Pruszkowa jadę główną drogą na Skierniewice przez Grodzisk i Żyrardów. Grodzisk to ładne miasto, ale w sensie rozwiązań rowerowych porażka - najczęstszym znakiem drogowym w całym mieście jest... zakaz jazdy rowerem, rowerzyści wyganiani są na wąskie chodniki zwane szumnie "ciągiem pieszo-rowerowym". Olewam te znaki i jadę jezdnią, ale przy takim podejściu władz nie dziwi mnie, że miasto, niezbyt wielkie i zwarte, a przez to mające duży potencjał rowerowy, prawie całkowicie opanowane jest przez spaliniarstwo. Żeby było śmieszniej, przy wjeździe do miasta stoi tabliczka z napisem "czysta gmina". Lepiej by pasowało "śmierdząca gmina", "spalinowa gmina" itp., przynajmniej byłoby zgodne z prawdą.

Tyle o Grodzisku, dalej przez Żyrardów docieram do Skierniewic, na liczniku 80 km. Skierniewice zaskakują mnie zdecydowanie na plus. Spodziewałem się ujrzeć zapyziałe miasto (takie są np. Siedlce), a ujrzałem miasto bardzo łasdne, z fajnym i elegancko urządzonym rynkiem, reszta miasta też na plus - czysto, budynki w dobrym stanie, przyjemny park tuż koło centrum, wreszcie piękny i czyściutki w środku dworzec. Szacun!

Po Skierniewicach robię jakieś 20 km i przychodzi mi do głowy zmienić plany i jechać aż do Łodzi. Porzucam je jednak, bo wiatr zmienia kierunek i musiałbym nieźle się namęczyć, poza tym już zachodzi słońce. No i jeszcze potem powrót prawie 3 godziny pociągami... Więc w końcu jadę jednak na Sochaczew, gdzieś pod Bolimowem skręcam nie tam, gdzie trzeba, więc nadkładam drogi. W końcu dotaczam się do Sochaczewa, na liczniku 142 km, w mieście robię jeszcze kilka kilometrów w oczekiwaniu na pociąg. W końcu wbijam się do pociągu i odjeżdżam do Warszawy.

W Warszawie wysiadam na peryferyjnej stacji Gołąbki, stamtąd jadę kilkanaście kilometrów przez Jelonki i Bemowo na Bielany. I już jestem u siebie, zmęczony ale zadowolony :)

Całkiem fajny rowrowy dzień z tego wyszedł.

Siedlce i... Tłuszcz :) 178 km

Sobota, 10 września 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Ponad 117 km
Stwierdzam rano, że przejadę się do Siedlec. Dlaczego do Siedlec? Z prognozy pogody wynika, że będę miał wiaterek w plecy, a z Siedlec wrócę do Warszawy pociągiem. No to ruszam.

Na początek przedostaję się z Bielan na Bródno przez Most Grota. Most ten jest zdecydowanie najmniej przyjazny rowerzystom ze wszystkich warszawskich mostów, po wielu pasach przetaczają się z dużą prędkością masy samochodów, drogi rowerowej brak, w zasadzie to typowy most autostradowy, chociaż położony w mieście. Ale wiadomo, że szybciej i efektywniej się jedzie po otrzymaniu dużej dawki adrenaliny i jazda rowerem tym mostem tę adrenalinę pięknie podnosi :)

Z Bródna jadę na Ząbki i dalej miałem jechać przez Rembertów na Węgrów, ale stwierzam, że pojadę mocno na około. Jadę na Wołomin. Tam gigantyczny ruch samochodowy, pieszy i sporo rowerów. Szybko odkrywam przyczynę - dzień targowy :) Jakoś przebijam się koło targowiska i zmierzam w kierunku miasteczka o pięknej nazwie... Tłuszcz. Po ponad 50 km melduję się w Tłuszczu, tam robię przerwę na mały posiłek.

Z Tłuszcza odbijam w kierunku drogi na Węgrów. Mijam wioski o pięknych nazwach - Stryjki, Ołdaki, Kury. W jednej z wiosek, w Kurach chyba, trafiam na... Rondo Napoleona. Tak nazwano małe rondko u zbiegu lokalnych dróg. Mają fantazję :)

Z czasem kończy się asfalt, parę kilometrów pokonuję po polnych drogach, potem znów asfalt. Fajne klimaty, zwiedzam sobie położone z dala od głównych dróg mazowieckie wioski. W końcu docieram do głównej szosy Warszawa-Węgrów i jadę nią do samego Węgrowa, mijając po drodze trochę utrudnień (roboty i związany z nimi ruch wahadłowy). Zwiedzam sobie rowerowo Węgrów i robię przerwę na kolejny posiłek. W Węgrowie mam już ponad 100 km, chyba 108, o ile dobrze pamiętam.

Trasa z Węgrowa do Siedlec mało przyjemna - sporo długich podjazdów, a ja już nieźle zmęczony. Po jednym podjeździe, który wykończył mnie fizycznie i psychicznie aż muszę odpocząć. Ruszam i... dostaję niezłego kopa, tak jakby organizm sięgnął po rezerwy. Mocnym tempem docieram do Siedlec. 145 km. W Siedlcach jem porządny obiad, dobijam do 150 km, zwiedzając miasto (bez rewelacji - senne i nieco zaniedbane) i ładuję się w pociąg do Warszawy, nieźle zmordowany.

Po 1,5 godziny jestem w Warszawie i zastanawiam się, jak organizm zniesie dalszą jazdę. Okazuje się, że znosi świetnie - 1,5 godz. na regenerację w zupełności wystarczyło. Jadę z Dworca Śródmieście na Mokotów, zjeżdżam do Czerniakowskiej, dalej wzdłuż Wisły na Żoliborz, stamtąd przez Bielany na Bemowo, gdzie zaopatruję się w piwo :) I wreszcie do domu, zmęczony, ale zadowolony. 178 km, rekord przejechanych w ciągu dnia kilometrów. 200 już niedługo :)

Żyrardów i nie tylko - 174 km

Sobota, 3 września 2011 · Komentarze(4)
Kategoria Ponad 117 km
To był ten dzień, kiedy naprawdę chciało mi się jeździć. Praktycznie zero wiatru, dobra forma, wspaniała pogoda (słońce, ale nie za gorąco)... Więc pojechałem.

Wyruszyłem sobie z Bielan, jechałem przez Bemowo i Babice i po jakichś 18 km byłem już w Pruszkowie. Dalej pojechałem do Komorowa, gdzie trochę zabłądziłem i choć chciałem znaleźć się pod Brwinowem, to znalazłem się w... Nadarzynie koło trasy katowickiej. No nic, w Nadarzynie odbijam na Brwinów, stamtąd przez Milanówek docieram do Grodziska. Po Grodzisku trochę krążę, zwiedzając miasto. Wrażenie pozytywne, widać tam jakieś ożywienie (nie jest to typowe polskie zapyziałe miasto - może wskutek bliskości Warszawy?), fajny zwłaszcza mają deptak, a na nim tłumy ludzi. Tylko rowerów mało - na dystansach 2-4 km pokonywanych w Grodzisku (bo dalej tam się nie da) niepodzielnie króluje samochód. A potem u panów królują duże brzuchy a u pań wielkie tyłki :))

Z Grodziska docieram do Żyrardowa, robiąc sporo kilometrów po tym mieście, zwiedzam je w miarę dokładnie. Fajne klimaty, dużo zabudowań fabrycznych z czerwonej cegły i familoki, które kojarzą się ze Śląskiem. Kiedy byłem w Żyrardowie ponad 10 lat temu, miasto było zaniedbane i zapyziałe. Dziś wiele się zmieniło, mnóstwo nowych budynków, stare też odnowione, remontuje się ulice... Żyrardów mocno zmienił się na plus przez te lata.

W Żyrardowie postój na jedzenie (już 78 km na liczniku), z Żyrardowa jadę szosą na Skierniewice, po 10 km z róznych przyczyn zawracam do Żyrardowa, jadę na dworczec i wbijam się w pociąg do Warszawy. 3 km robię ślimaczym tempem po peronie dworca, czekając 20 min. na pociąg :) W pociągu niezłe klimaty - opóźnienie, postój w szczerym polu, kłótnie z nieprzyjemną konduktorką... Tak, polska kolej rządzi :) Ja wysiadam w Ursusie, na liczniku mam 102 km.

Z Ursusa jadę przez Babice na Bemowo, potem przez Koło na Muranów, potem na Bielany... Ogólnie krążę po Warszawie, docieram do domu, mając ponad 150 km na liczniku. Odpoczywam trochę, znów krążę po Bielanach, pod koniec dnia wypad na zakupy na Okopową (CH Klif). Wracam, 174 km. Kiedyś będzie 200, teraz mi się nie chciało, choć fizycznie byłem zdolny. Na 200 km jeszcze przyjdzie czas :)

156 km

Wtorek, 23 sierpnia 2011 · Komentarze(4)
Kategoria Ponad 117 km
No to pobiłem rekord życiowy kilometrów przejechanych wciągu dnia - ze 153 na 156 :) Najpierw ponad 20 km po Bielanach, Woli i Bemowie - tak na dobry początek. Potem trasą przez Wolę docieram do Śródmieścia, dalej przez Stegny na Ursynów, dojeżdżam do Powsina, krążę po Lesie Kabackim. Następnie przez centrum wracam na Bielany. Odoczywam, jadę przez Wólkę Węglową w stronę Łomianek, zapuszczam się prawie pod Czosnów, w pewnej chwili mam chyba bliżej do Nowego Dworu Maz., niż do domu na Bielanach. Zaweracam, wracam przez Łomianki do domu i mam coś ponad 130 km na liczniku. Potem jeszcze dokręcam brakujące kilometry, krążąc po Bielanach i Bemowie. 156 km, ufff... Tyłek boli jak cholera, tyłek to najsłabsze ogniwo. Może po prostu trzeba zmienić siodełko? Problem do przemyślenia.

Wiaaaatr i tłuści pruszkowscy kierowcy

Wtorek, 9 sierpnia 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Ponad 117 km
Wyszło jeszcze więcej kilometrów, niż w poniedziałek, do tego przez cały dzień taki wiaaatr, że pod koniec dnia ledwo żyłem. Sporo pozwiedzałem podwarszawskich miejscowości takich jak Pruszków (w samym Pruszkowie chyba ze 20 km łącznie zrobiłem), Piastów, Michałowice itp. Zauważyłem, że w Pruszkowie (ok. 50 tys. mieszkańców) kierowcy reagują na rowerzystów znacznie bardziej alergicznie niż w Warszawie - w sumie dziwne, bo sporo rowerów widziałem jeżdżących po miasteczku, zwykli ludzie sobie na nich jeżdżą i załatwiają swoje sprawy. Może kierowcy z Pruszkowa czują się przez to jacyś zagrożeni czy osaczeni, bo widzą, że okres bezwzględnej dominacji samochodów właśnie mija?

I jeszcze jedno - wszyscy kierowcy, którzy mieli do mnie jakieś ale i trąbili lub pyskowali, mieli jedną cechę wspólną - dużą nadwagę. Panowie i panie (tak, jedna pani też coś pyszczyła) - a może warto samemu wskoczyć na rowerek i pozbyć się tych 20-30 kg zbędnego tłuszczu? :))

153 km

Sobota, 9 lipca 2011 · Komentarze(2)
Kategoria Ponad 117 km
W sumie zaczęło się niewinnie - od wizyty u fryzjera. Podjechałem rowerkiem, ostrzygli mnie, pokrążyłem po Bielanach, na liczniku nędzne 6 czy 7 km. Później na zakupy do Decathlona na Ochocie i z powrotem, wracam na chwilę do domu i stwierdzam, że jeżdzę dalej - słońce, zero wiatru, trzeba korzystać. Odwiedzam Wólkę Węglową, potem znów Bielany, Bemowo, Żoliborz... Wracam do domu coś zjeść, już ok. 60 km zrobione. Jem, jadę dalej, tym razem kieruję się na Izabelin (to już poza Warszawą), potem Lipków, Babice, Groty, Bemowo i sporo krążenia po Bielanach. Jedzie się świetnie, jak na jakichś dopalaczach :) Znów do domu, na liczniku 96 km. Obiadek, wypad na zakupy, trochę jeżdżenia po Bielanach i mam prawie 110 km (107 czy 108, nie pamiętam dokładnie, nieistotne). Robię sobie przerwę i znów ruszam - Żoliborz, Krakowskie Przedmieście, Mokotów (tam sporo nabijam kilometrów, krążąc po lokalnych ulicach), znów Śródmieście, Wola, Bemowo, krążenie po Chomiczówce... Czas do domu, 153 km, rekord życiowy (chodzi o kilometry przejechane w ciągu dnia). Może dla wielu 153 km w ciągu dnia to śmieszny dystans, ale dla mnie, 33-letniego przeciętnego zjadacza chleba, pracującego za biurkiem i jeszcze do niedawna zmagającego się z 15-kilową nadwagą (na szczęście to już mam za sobą) to jednak jest jakiś powód do dumy.

Co ciekawe, nogi i tyłek spoko wytrzymały i jeszcze byłbym w stanie sporo przejechać, ale potwornie bolą mnie plecy od dziur w jezdni, krawężników, rowków odpływowych, ścieżek z kostki bauma (unikam jak ognia, ale czasem jadę tym szajsem)... Kiedyś dobiorę sobie długą trasę równiutkim asfaltem i pęknie 200 km :)

A teraz czas na browarek :)