Wpisy archiwalne w kategorii

Ponad 117 km

Dystans całkowity:11841.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:71
Średnio na aktywność:166.77 km
Więcej statystyk

Rajd przez Pomorze - cz. 2

Sobota, 12 stycznia 2013 · Komentarze(17)
Kategoria Ponad 117 km
1. Ból i flak

W Szczecinku budzik budzi mnie po 7. Jestem obolały, nie chce mi się jechać, nie chce mi się wstawać, najchętniej dalej bym spał. Ogarniam się jednak, ubieram, wymeldowuję z hoteliku i jadę. Jadę? Nie, nie jadę!

Zanim napisze, dlaczego nie jadę, wyjaśnię, jakie miałem plany. Chciałem dotrzeć na kołach w 2 dni ze Szczecina do Sztumu (to koło Malborka), gdzie mam rodzinę. Nocleg planowałem jakieś 40 km za Szczecinkiem, w miejscowości Rzeczenica. Awarie po drodze i mało sprzyjający wiatr sprawiły, że skończyło się na noclegu w Szczecinku i moje plany były mocno zagrożone. Może by się jednak udało ale...

Próbuję jechać i idzie ciężko. Szybko kumam, o co chodzi, tylne koło jest mocno sflaczałe, gdzieś tam jest malutka dziurka (a może nieszczelność przy wentylu, cholera wie) i pomału schodzi powietrze. No to idę z buta na stację benzynową, tracę 20 cennych minut. Dopompowuję, jadę.

2. Las, las, las... Biały Bór

Krajobraz jest wielce ciekawy. Las, las, las... No nie, czasem są pola...



i nawet wioski:



Szkoda, że nie mam zdjęć Szczecinka, ale problemy z ogumieniem sprawiły, że zamiast robić sesję fotograficzną, drałowałem z buta na CPN.

Dobra, wróćmy na trasę. Miałem jechać na Czarne, a potem na Rzeczenicę. Na Rzeczenicę pojechałem, ale mocno naokoło, przez Biały Bór. Najpierw odbiłem na Czarne, ale po 300 metrach telepania się w śniegu zrezygnowałem i wróciłem na jako tako odśnieżoną drogę główną.

W końcu wjeżdżam do gminy Biały Bór i... jadę dalej bez końca. Środkowopomorskie gminy z uwagi na małą gęstość zaludnienia mają monstrualne rozmiary, niejeden powiat by się nie powstydził. A oto próbka przydrożnego krajobrazu:



Biały Bór to miejsce w Polsce kultowe, swoiste zagłębie fotoradarowe. Raz podobno nawet rowerzystę cyknęli. Mi zdjęcia nie robią, bo jadę nie w tę stronę, co potrzeba. W Białym Borze jest potężny zjazd, można się rozpędzić i zrobić sobie fotkę. Ale ja jadę pod górę... W pewnej chwili stwierdzam, będąc już blisko końca podjazdu, że chrzanię to. Ostatnie metry robię z buta.

Znów wsiadam na rower, dojeżdżam do jakiegoś zajazdu na obrzeżach miasta, wcinam potężnych rozmiarów hamburgera (pysznego!), zapijam kawą i piwem. Jest dobrze.

3. Na Człuchów i Chojnice

Jazda jak jazda, nuda i monotonia, praktycznie cały czas las. A gdyby tak...



...pojechać na Wrocław? :)

Czasem są wioski i trafiam nawet na całkiem ładny kościół z tzw. muru pruskiego, w moich stronach rzecz niespotykana:



Najczęściej jednak widoki wyglądają tak:



Jest i wieś Rzeczenica, szału nie ma:



Pozdrawia mnie za to miejscowa "bikerka" w wieku emerytalnym telepiąca się przez wieś na starym rowerze :)

Wreszcie docieram do Człuchowa:



Na fotkę wybrałem jedno z ładniejszych miejsc, bo ogólnie miasto wygląda nieciekawie, w centrum pełno bloków, zabudowy historycznej niewiele. Widać, ze towarzysze radzieccy w 1945 r. Człuchowa nie oszczędzili.

Co jeszcze można powiedzieć o Człuchowie? Na pewno to, że tubylcy nie lubią sąsiednich Chojnic, wulgarne napisy na murach na temat sąsiadów zza miedzy świadczą o tym dobitnie :)

Do Chojnic też wkrótce docieram, umordowany nieco, bo jadę pod silny wiatr i ciągle zaliczam jakieś pagórki. W Chojnicach posilam się w miejscowym McDonaldsie (ach, te dyskretny urok śmieciowego żarcia...) i robię fotkę na jakiejś ulicy:



Tak, to mój rower leży. Źle go ustawiłem, a że był z jednej strony mocno obciążony (sakwa), to się glebnął :)

4. Na pociąg!

W Chojnicach stwierdzam, że skoro chcę być o ludzkiej porze w Sztumie, to na kołach się nie dotoczę. Może gdybym miał wiatr w plecy... Ale miałem w twarz. Postanowiłem pojechać zatem rowerem do stacji Rytel (aby zaliczyć gminę Czersk) i stamtąd pociągiem do Starogardu Gdańskiego, a stamtąd znowu na kołach do Sztumu. No to jadę.

Jadę, a czas leci, droga jest kiepska (z płyt betonowych, pomiędzy którymi straszą szczeliny), do odjazdu pociągu w Rytlu coraz bliżej. Dotaczam się do Rytla, tyle że stacja mieści się na jakimś zadupiu w oddaleniu od głównej drogi. Zanim sprawdziłem na mapie, jak do niej dojechać, widzę odbijającą w bok ulice Dworcową. Skoro Dworcowa, to chyba na dworzec, co nie? Skręcam. Pytam jeszcze jakiegoś tubylca i on potwierdza, że droga prowadzi na dworzec. Tyle, że droga jest cała zaśnieżona. No nic, jadę. Kończą się zabudowania, ciągnie się las, a dworca nie widać. Czas leci nieubłaganie. W końcu jest jakieś rozwidlenie dróg, oznaczeń żadnych nie ma, skręcam w złą stronę, wbijam się w jakieś śniegi, wreszcie widzę tory, znów łapię właściwy kierunek, bo dostrzegam w oddali stację, pędzę co sił dróżką wzdłuż torów przez zaspy i... Gleba. Tak to się musiało skończyć. Na pociąg spóźniam się kilka minut.



No trudno, za godzinę i 20 minut mam następny. Wchodzę do poczekalni. Wszystko zdewastowane i ponure, ale jest ławeczka. Wkrótce okazuje się, że nie jestem sam, bo w rogu siedzi sobie... bury kot. I tak czekam sobie ponad godzinę w towarzystwie kota. Nawet pogłaskać się dał, ale w końcu sobie poszedł. W części budynku dworca mieszkają normalnie ludzie, więc pewnie kot poszedł na podwieczorek :)

Wreszcie podjeżdża pociąg. Spodziewałem się starego gruchota, a tu proszę, pachnący nowością szynobus. Miłe zaskoczenie. W środku sporo ludzi - jak warunki podróżowania są dobre, to i podróżni się znajdują.

5. Tczew-Sztum

Z powodu opóźnienia odpuszczam sobie Starogard Gdański, wysiadam w Tczewie. Stamtąd jazda do Sztumu w zasadzie bez historii, poza tym że pod wiatr na sporym odcinku. Jest też kilka kilometrów nawierzchni kostki brukowej, taka mała tortura dla rowerzystów :)

O 21 docieram na miejsce. Tak jak chciałem. Wystarczy wrażeń na dziś.

I na koniec mapki:



Trenażer! Jedziemy ostro! Rajd przez Pomorze

Piątek, 11 stycznia 2013 · Komentarze(28)
Kategoria Ponad 117 km
No dobra, proszę się nie bać, pragnę wszystkich uspokoić, trenażer w tytule to tylko żart i podpucha, w rzeczywistości zamiast tego cudu techniki musiał mi wystarczyć zwykły rower :)

Dlaczego rajd przez Pomorze? Zawsze mnie jakoś fascynowała ta ziemia, bo:

- leży daleko od mojego domu :)

- jest zupełnie odmienna od tego, co widzę w swojej okolicy - gdy obserwowałem te tereny z okien autobusu/samochodu/pociągu, zwracała moją uwagę jedna wielka pustka aż po horyzont lub lasy ciągnące się kilometrami - to nie tak, jak u mnie na Mazowszu, gdzie co chwila jest jakaś wioska i widać chałupy, na Pomorzu Środkowym gęstość zaludnienia jest minimalna

A skoro mnie ta okolica fascynowała, no to wybrałem się tam na rower.

W tym miejscu pragnę przeprosić moich BS-owych znajomych ze Szczecina i Stargardu, że nie zapowiedziałem swego przybycia, ale z różnych przyczyn do ostatniej chwili nie byłem pewien, czy wycieczka dojedzie do skutku, a poza tym w okolicach Szczecina i Stargardu byłem w piątek w godzinach mocno rannych, przecież nie będę zrywał ludzi z łóżka o nieludzkich porach, zwłaszcza jak mają iść do roboty :) W każdym razie latem lub nawet wiosną planuję znowu się wybrać w te rejony, będzie okazja poznać się w realu i wspólnie pojeździć.

Dobra, do rzeczy:

1. Nielegalny rower i złodziejka

Wycieczka zaczęła się od podróży nocnym pociągiem do Szczecina. Jadę na Centralny, kupuję bilet, babka w kasie mówi, że "na rower potrzebna jest rezerwacja, a system wskazuje brak miejsc". Nie wiem, o co biega z tą rezerwacją, przekonuję ją, żeby sprzedała mi zwykły bilet na przewóz roweru. Sprzedaje. Wsiadam do pociągu, jadę.

Przychodzi kanar, patrzy na mój bilet i śmiejąc się mówi do mnie nagle "A pan to ma chyba jakieś układy w kasie, że panu ten bilet na rower sprzedali!". I tłumaczy mi, że jeśli pociąg jest objęty całkowitą rezerwacją miejsc (a ten był) i nie ma wagonu dostosowanego do przewozu rowerów (a ten nie miał), to w myśl jakiegoś Bardzo Ważnego Regulaminu pociągiem tym nie można przewozić rowerów. Ot polska kolej :) Ale kanar problemu nie robi i mówi, że skoro już "jakimś cudem" sprzedali mi bilet na ten rower, to mogę sobie jechać. Chyba go ta cała sytuacja bawi i ma do Bardzo Ważnego Regulaminu dystans. Dobre i to :)

W przedziale oprócz mnie jest jeszcze jakaś studenta i kobieta koło 50-tki. Kobieta wygląda na normalną, jedzie po coś tam do Gorzowa (z przesiadką w Krzyżu), syn ją na dworzec odprowadził, coś tam sobie gadamy o tym i o owym, potem wszyscy śpimy, z czego ja w niewygodnej pozie - tyłek na siedzeniu przy drzwiach, a nogi na siedzeniu przeciwległym. Można i tak.

Kobita w Krzyżu wysiada, żegna się, robi się luźniej, można położyć się na całym rzędzie siedzeń i spać jak człowiek. Nagle wpadają do przedziału kanary, zapala się światło. Jeden z kanarów ma jakiś portfel w ręku i pyta, czy ktoś w przedziale ma na nazwisko tak i tak. Zgłasza się studentka. Okazało się, że jej portfel znalazł się w innym przedziale. Dokumenty były, karty też były, ale 70 zł zniknęło.

Portfel musiała buchnąć z torebki ta babka koło 50-tki, która jechała z nami w przedziale. Torebka stała tuż koło niej i musiała wylukać ten portfel w czasie kontroli biletów. Ktoś z zewnątrz musiałby mnie obudzić, żeby wejść do przedziału (miałem nogi rozciągnięte w poprzek), ja z przedziału nie wychodziłem, więc zostaje tylko ta kobita, która faktycznie co jakiś czas budziła mnie i gdzieś chodziła, kręcąc się po pociągu. No proszę, wyglądała na normalną, a tu złodziejka...

Dobrze, że mi nic nie ukradła, portfel miałem w kurtce, a kurtkę pod głową.

2. Browar, czekolada i eksplozja

Wysiadam tutaj:



Jadę przez spowity ciemnościami Szczecin, budynki robią się coraz brzydsze, coraz bardziej zaniedbane. Coś mi tu nie pasuje, bo skoro zbliżam się do centrum, to powinno być odwrotnie. W końcu dojeżdżam do... browaru. Tam orientuję się, że pomyliłem drogi i zamiast do centrum jadę na przedmieścia. Do centrum w końcu docieram, faktycznie jest już dużo ładniej :) Ale i tak niewiele widzę, bo jest ciemno. Jadę, jadę, jadę... Przy moście na Odrze do moich nozdrzy dochodzi zapach czekolady. Nie wiem, co się tam znajduje, może jakaś fabryka słodyczy?

Szczecin ciągnie się kilometrami, w końcu opuszczam miasto, jadę szeroką drogą wśród TIR-ów, już się powoli przejaśnia, ja jadę dziarsko, gdy nagle w miejscowości o pięknej nazwie Motaniec... Bum! To nie było przebicie, dętka po prostu eksplodowała.

3. Stargard - chińska opona i klej Super Glue

Zapasowej dętki nie mam, w końcu jestem fanatycznym wyznawcą zasady no risk no fun :) Co robić? Widzę z trasy jakieś zabudowania i małe centrum handlowe, więc konstatuję, że musi być tam jakiś przystanek. Idę w tamtą stronę, przystanek jest, za kilka minut podjeżdża stary rozklekotany busik. Ledwo tam rower zmieściłem. Kierowca był szczerze zdziwiony, że "rowerem w taką pogodę", ale widząc kapcia, nie miał większych oporów przed wpuszczeniem mnie do środka z rowerem.

Wysiadam w Stargardzie, gdzieś tutaj:



Odnajduję w internecie jakieś serwisy rowerowe, obdzwaniam. Jeden telefon odbiera jakaś starsza pani. Pytam o serwis i słyszę "Mąż nie żyje, nie ma żadnego serwisu". Ooops, ale zonk! Dzwonię dalej, gdzieś tam ktoś odbiera, mają czynne, ale na drugim końcu miasta. To nic, idę tam z buta, zwiedzając Stargard, tam zakładają mi nową dętkę i nową oponę (jakaś najtańsza chińska, ale tylko takie mieli na mój rozmiar), bo stara była koszmarnie zniszczona i to właśnie stan opony był przyczyną eksplozji.

Wyjeżdżam, a tu kolejna awaria, odpadła mi gumka przytrzymująca podstawkę licznika i licznik nędznie dynda sobie na kabelku, a ja nie mogę z niego korzystać, bo go nie widzę :) Jak tu przytwierdzić podstawkę do kierownicy? Widzę kiosk, pytam o klej, kupuję, przyklejam podstawkę do kierownicy (przy okazji łapy sobie trochę tym klejem uświniłem) i jadę dalej :) Jeszcze tylko jakaś fotka czegoś tam zabytkowego:



4. Na Chociwel

Na Chociwel jadę nieco naokoło, coby jedną gminę więcej zaliczyć. Ot taką dróżką jadę:



Słabo to idzie, wiatr wieje w twarz. W końcu dojeżdżam do głównej drogi na Chociwel, to tzw. Berlinka czyli autostrada, która według zamysłów Adolfa H. miała połączyć Berlin z Królewcem. Biedaczysko chyba w najczarniejszych snach nie przypuszczał, że zanim zdoła ukończyć autostradę, Królewiec stanie się Kaliningradem :)

Pas jest tylko jeden, ale wiadukty są szerokie, budowane już na dwa pasy. I tak sobie jadę (odbijając na chwilę nieco w bok do wioski Dzwonowo czy jakoś tak), aż dojeżdżam do Chociwla, gdzie koło jeziora...



...znajduję jakąś restauracyjkę. Szamię schabowego i popijam piwem.

5. Zaczyna się prawdziwe Pomorze!

Zaczyna się Pomorze w sensie ścisłym. Kończą się wioski, zaczyna się Wielka Pustka i ciągnące się lasy. Droga faluje coraz bardziej, powierzchnie płaskie ustępują miejsca ciągłym upierdliwym podjazdom. W dodatku zaczyna padać śnieg, a słońce zachodzi:





O, ktoś tu chyba z prędkością przesadził!

Droga staje się nużąca, podjazdy mnie męczą, śnieg wkurza, krajobraz jest mocno depresyjny (pustka staje się nie do zniesienia), w dodatku w tylnym kole stopniowo spada ciśnienie - jechać się da, ale wypadałoby dopompować. Tylko, że stacji benzynowych po drodze nie ma. W ogóle niczego nie ma. Alaska jakaś normalnie albo Syberia.

W końcu docieram umordowany do większej wioski Węgorzyno, gdzie robię małe zakupy i pamiątkowe zdjęcie z drogowskazem:



6. Drawsko - CPN i piwo z kawą

Trasa z Węgorzyna do Drawska to mordęga w sensie ścisłym. Wiatr raczej w twarz a nie w plecy (miał być w plecy, ale meteorolodzy dali ciała), pagórki coraz bardziej upierdliwe. W ogóle to miałem nie jechać na Drawsko, tylko na Łobez i Świdwin, a stamtąd na Szczecinek, ale z powodu strat czasowych (awaria ogumienia i jazda pod wiatr) postanowiłem trasę skrócić i na Szczecinek jechać przez Drawsko. W końcu jest to cholerne Drawsko, docieram tam ledwie żywy, ale widzę "CPN" firmy Orlen bodajże. Jest kompresor.

Stawiam rower koło kompresora i jakiejś terenówki (nie lubię terenówek, bo ich kierowcy z reguły są chamscy, ale tylko tam dało się zaparkować rower tak, aby napompować koło), zaczynam pompować i akurat wtedy dostaję Bardzo Ważny Telefon. Ciężko się gada i pompuje jednocześnie, a tu przychodzi jakiś buc od tej terenówki z hot dogiem wsadzonym w paszczę i mówi do mnie, przeżuwając tego hot doga, żebym odstawił rower, bo on wsiąść nie może. Wkurzam się, bo gadam przez telefon (bo muszę, a nie chcę), przeszkadza mi. Odłączam wąż i rzucam, końcówka węża uderza o samochód. Gość pluje się do mnie, gadając coś o lakierze, robię tylko groźną minę i dalej gadam przez telefon, aczkolwiek jeszcze jedno słowo i rzuciłbym się na niego z pięściami i z okrzykiem na ustach, że niech sobie ten swój lakier w d.... wsadzi. Mówcie co chcecie, może faktycznie jestem aspołecznym chuliganem, ale prawda jest taka, że po pierwsze wkurzają mnie goście modlący się do lakieru samochodowego, po drugie wkurzają mnie goście w terenówkach, po trzecie wkurzają mnie buce mówiące mało przyjemnym tonem i to z jedzeniem w ustach. Ten mnie wkurzył zatem do sześcianu. Ale nie, nie dostał w michę, zamiast tego kontynuowałem rozmowę telefoniczną i tylko patrzyłem mu prosto w oczy z miną sugerującą jego natychmiastowy odjazd. Odjechał, w jednym ręku trzymając kierownicę, a w drugiej hot doga. W końcu skończyłem Bardzo Ważną Rozmowę i w spokoju dopompowałem koło.

Wjeżdżam do centrum Drawska, zdjęć nie ma, bo już jest ciemno. W jakiejś knajpie ogrzewam się trochę, zjadam dobre spaghetti, piję piwo i kawę. Mieszanka piwa z kawą zawsze działa na mnie ożywczo.

A wycieczkę do Drawska polecam każdemu, kto chce zobaczyć oryginalne poniemieckie miasto. Drawsko wyzwalały oddziały polskie, dlatego miasta nie puszczono z dymem, jak to mieli w zwyczaju towarzysze radzieccy, przedwojenna zabudowa ocalała. Drawsko wyzwolono 4 marca, jest nawet stosowna ulica o tej nazwie.

7. Śnieżyca

Z Drawska jadę na Złocieniec, tempo dobre. Do czasu, bo zaczyna się śnieżyca, z czarnego asfaltu robi się breja, zaczyna się masakra. Przejeżdżam przez Złocieniec, nocą przy padającym śniegu wygląda pięknie. Jadę dalej na Czaplinek, jestem coraz bardziej zmęczony, pada cały czas. Za Czaplinkiem tablica "Szczecinek 42 km" - cholernie daleko. Mam dość, jadę wolno, robię coraz częstsze przystanki, drogę przez ciemną pustynię urozmaicam sobie liczeniem słupków kilometrowych, załatwiam też przez telefon nocleg w Szczecinku.

8. Umieranie przed Szczecinkiem

Zdarzyło się to jakieś 20 km przed Szczecinkiem. Warunki na drodze fatalne, jadę przez mokrą breję, w butach mokro, podjazd za podjazdem. Nagle... Nagle zamiast asfaltu pojawia się nawierzchnia z kostki brukowej. No niech to szlag! Turlam się pod górę po tym czymś, w końcu muszę się zatrzymać. Kręci mi się w głowie, zapominam jak się nazywam. Dochodzę jakoś do siebie, jadę dalej. Górka, górka, górka... Umordowany wjeżdżam w końcu do Szczecinka, a mój rower tańczy na śniegu. Jeszcze tylko zakupy w Żabce i jadę do schroniska w Szczecinku, jest 22. Myślicie, że to koniec przygód? Nie!

9. Policja

Zatrzymuje mnie pieszy patrol policji, gdy jadę ulicą przez breję.

P: Czy wie pan, że nie wolno panu jechać jezdnią?
Ja: Nie wiem.
P: Czy wie pan, że tu jest ścieżka rowerowa? (pokazując na jakiś przysypany chodnik)
Ja: (wkurzony) Nie wiem!


Bo nie wiedziałem. Jak już się bawią w jakieś pseudo-ścieżki (tam był chodnik będący tzw. ciągiem pieszo-rowerowym), to niech to oznaczą tak, żebym to widział, jadąc rowerem. Jak ja niby miałem tam wjechać, skoro nie widziałem, gdzie się to coś zaczyna? Pewnie zaczynało się gdzieś na środku jakiegoś chodnika, jak to w Polsce.

I dalej:

P: Jadąc rowerem po jezdni, powoduje pan zagrożenie.
Ja: Jakie znowu zagrożenie, rozjadę kogoś tym rowerem czy co? Zabiję kogoś?
P: Pan jechał środkiem, a nie możliwie blisko krawędzi jezdni. (faktycznie jechałem metr od krawężnika)
Ja: (pokazując na samochody) Pan zobaczy, te samochody też nie jadą możliwie blisko krawędzi jezdni, tylko jadą środkiem, niech pan je zatrzyma!
P: (zdezorientowany) Zima to nie jest pogoda na jazdę rowerem.
Ja: Nie, zima to nie jest pogoda na jazdę samochodem! Rower to zimą nikogo nie zabije, a samochód owszem!
P: Chce pan dostać mandat?
Ja: Nie chcę.
P: To proszę jechać ścieżką rowerową. Takie są przepisy.
Ja: Ja nie jeżdżę, żeby przestrzegać przepisów, tylko jeżdżę, żeby przeżyć. Według przepisów, to powinienem jeździć ścieżką rowerową ze słupem stojącym na środku, ale ja się nie chcę zabić.


W końcu odchodzę, prowadzę rower z buta, nie będę jechał pseudościeżką. Nagle słyszę:

P: W taką pogodę to niebezpiecznie jechać rowerem. Polecam prowadzić rower,
Ja: To zatrzymaj pan te samochody i powiedz pan kierowcom, żeby pchali samochody, zamiast jechać. Będzie bezpieczniej!


No i gadaj tu z betonem.

W końcu docieram do swojej noclegowni, ogarniam się, wcinam kolację i idę spać. Ale mordęga.

Na koniec mapka:



Mapa wskazuje jakiś kosmiczny dystans 222 km, bo coś pomyliłem i zaznaczyło się jakieś dziwne "kółeczko" na północ od Stargardu, którego nie robiłem (z miejscowości Poczernin pojechałem od razu do "Berlinki" bez żadnych pętli i pętelek), ale już mi się nie chce nowej mapy rysować :)

7 gmin czyli mazowiecko-podlaskie zadupia

Sobota, 29 grudnia 2012 · Komentarze(12)
Kategoria Ponad 117 km
Ostatnią sobotę tego roku postanowiłem poświęcić na małe zaliczanie gmin. Do sprawy podszedłem totalnie lajtowo, w pociąg wbiłem się nie o 6 i nawet nie o 7 lecz dopiero o 9:31. Nie jeździłem też po jakichś odległych terenach, raczej "uzupełniałem dziury" w moich dotychczasowych zdobyczach. Tak czy siak 7 gmin do kolekcji wpadło.

Po kolei:

1. Z wywrotką na Dworzec Śródmieście

Wyrąbałem się szybko, kilkaset metrów od domu. Szczegóły gleby i utarczek ze strażą wiejską opisałem w poprzedniej notce, więc powtarzać się nie będę :) Dojechałem do Dworca Śródmieście i mając 12 km dziennego przebiegu wsiadłem w pociąg do Siedlec. Wysiadłem w Mrozach, jakieś kilkadziesiąt kilometrów na wschód od Warszawy. W Mrozach jak to w Mrozach, lekki mróz :)

2. Łatanie dziur w "ugminnieniu"

W Mrozach robią małe zakupy, po czym ruszam na Kałuszyn i dalej w stronę Węgrowa, łatając po drodze dwie gminne "dziury" - Grębków i Wierzbno. Słyszeliście w ogóle o takich dziurach? Spoko, ja też nie, dopóki nie wkręciłem się w zaliczanie gmin. Dzięki temu odkrywam coraz to nowe zadupia :)

Oto i Grębków, powiat węgrowski:



Widząc takie obrazki, zawsze tłumaczę sobie, że na wycieczkę do Paryża czy Wenecji to każdy głupi potrafi pojechać (choć niekoniecznie rowerem), a do Grębkowa już nie :)

Jedzie się elegancko z wyjątkiem odcinków leśnych, gdzie króluje lód. Tu przed Wierzbnem jest jeszcze ulgowo, bo są wyjeżdżone pasy asfaltu...



...ale czasem jest sam lód i wtedy trzeba cholernie uważać. Ogólnie, oprócz odcinków leśnych, jest super - eleganckie asfalty i wiatr w plecy, czasem nawet wyjrzy słońce.

2. Liw i Węgrów

W Liwie mijam zameczek (stoi nieco z boku, więc nie podjeżdżam focić, oblodzona boczna uliczka nie zachęca) i podziwiam drewniane chałupy. Niektóre się sypią, w innych cały czas mieszkają ludzie.



Ogólnie kilkadziesiąt kilometrów na wschód od Warszawy rozpoczyna się strefa drewnianych chałup. I tak będzie aż do ruskiej granicy.

Wkrótce wtaczam się do Węgrowa, gdzie gminy nie zaliczam, bo zaliczyłem ponad rok temu (Liw zresztą też), robię za to pamiątkową fotkę na rynku:



Miasteczko jak miasteczko, odnowiony rynek, poza tym nic ciekawego.

3. Nad Bug

Z Węgrowa odbijam na północ, zaliczając kolejne 3 gminy. Krajobraz? Jedno wielkie płaskie pole, czyli coś, co wielu nudzi. Mnie nie, ja to kocham :)



We wsi gminnej Ceranów robię postój przed sklepem. Cykam też fotkę i uśmiecham się na myśl, jaką wściekłość wywołam nudną fotką i nudnym opisem mazowiecko-podlaskich wiosek u miłośników arcyciekawych wpisów o szturmowaniu rowerem alpejskich przełęczy lub profesjonalistów skrupulatnie zliczających puls, kadencję i kalorie :)



W końcu dojeżdżam nad Bug:



Tutaj w latach 1939-41 przebiegała granica między niemiecką i sowiecką strefą okupacyjną. Z ziem zrabowanych przez Sowietów udało się później z łaski Stalina odzyskać jedynie Białystok - inne polskie miasta takie jak Wilno, Grodno, Brześć czy Lwów pozostają pod obcą okupacją do dziś. Wojenne rany wciąż się nie zabliźniły...

4. Widać, że to wschód :)

Za Bugiem widać, że to wschód, bo jest chłodniej, jest więcej śniegu i lodu. W efekcie w jednym z lasków zaliczam glebę. Drugą tego dnia, niegroźną.

A oto i widoczek na jakimś wywiejewie przy wyjeździe z jakiegoś lasku:



To jest wschód i nie ma, że boli :)

Na otwartych bezleśnych przestrzeniach śniegu jednak jest znacznie mniej. W końcu dotaczam się w woj.białostockie (nazwane nie wiadomo dlaczego "podlaskim"):



Już w ciemnościach dojeżdżam do Czyżewa, kieruję się na całkiem ładnie odnowioną stację. Do odjazdu pociągu mam jeszcze ponad pół godziny, więc robię jeszcze kilka kilometrów po Czyżewie i okolicach, robię też zakupy, po czym idę na pociąg, który... okazuje się być opóźniony o 35 min. Polska kolej znów nie zawiodła :) Czekam więc pokornie i cierpliwie na stacji, w końcu pociąg nadjeżdża, wsiadam, wcinam prażynki i piję piwo :)

5. Warszawa

10 km z dworca do domu z przerwą na sklep. Fascynujące, co nie? :)

I na koniec mapka:



Pozdrowienia dla wszystkich miłośników polskich zadupi!

Tour de Olsztyn czyli 205 km na mrozie

Sobota, 8 grudnia 2012 · Komentarze(18)
Kategoria Ponad 117 km
Tego chciałem. Chciałem zaliczyć trochę gmin i kolejne miasto wojewódzkie. Były Kielce, był Lublin, Bydgoszcz razem z Toruniem, Poznań był, Łódź... Nie było Olsztyna. No to trzeba było braki nadrobić :)

1. Tour de Legionowo i skakanie po peronach

Najazd na Olsztyn postanowiłem rozpocząć od Ciechanowa, jako że gminy między Warszawą a Ciechanowem miałem już zaliczone. Do Ciechanowa pojechałem pociągiem... Nie, nie z Warszawy, z Legionowa. Ode mnie z domu na dworzec w Legionowie jest zaledwie 17 km, to co miałem nie skorzystać? Wyruszyłem po 6 w ciemnościach, dopiero w samym Legionowie zaczęło się pomału przejaśniać.



Nie wiedziałem, na którym peronie się ustawić. W kasie informacji brak (był tylko rozkład KM, ja jechałem TLK), w przejściach na perony też brak. Pytam jakiegoś faceta, wskazuje mi peron i mówi, że on też na ten pociąg. Na peronie trochę osób, podjeżdża skład KM, jakaś SKM-ka... W końcu wtacza się z impetem "mój" pociąg, ale... na sąsiedni peron! Trzeba skakać przez tory.

Potem facet (ten, co mi wskazał peron) tłumaczył mi, że pociąg podjechał nie tu, gdzie podjeżdżał zwykle. Coś musiało być na rzeczy, bo przez tory skakało jeszcze kilka osób. Z rowerem jedynie ja :) Zeskok z peronu z ciężkim rowerem w rękach, dałem radę, ustałem, bieg z rowerem przez tory, wrzucenie roweru na wysoki peron (tak, wysokie są w Legionowie), wdrapanie się samemu na peron, bieg... Uff, zdążyłem. Polska kolej znów zafundowała mi dodatkowe atrakcje w cenie biletu :)

2. Jazda z poślizgiem

Dojeżdżam do Ciechanowa, ruszam, jadę lokalnymi drogami po pięknej szklance. Jeden fałszywy ruch i leżę, mam tego świadomość. W pewnej chwili postanawiam się zatrzymać na chwilę, odruchowo chyba musiałem nacisnąć m.in. przedni hamulec i... Piękny poślizg i gleba oczywiście :) Niegroźna na szczęście. Glebnąłem tutaj:



A tu kolejny zimowy pejzaż, tu już nie glebnąłem:



3. Przez Północne Mazowsze

Mazowsze jak Mazowsze, płasko :) Jadę już główniejszymi drogami, są odśnieżone, jedzie się przyjemnie, wiatr nie dokucza. Najpierw mijam Przasnysz, takie typowe prowincjonalne miasteczko, jakich w Polsce pełno:



Podobno mój rowerek Kross pochodzi z Przasnysza. A więc właśnie wrócił do domu :)

Dalej jadę sobie przez skute mrozem słabo zaludnione tereny...



...aż docieram w woj.warmińsko-mazurskie:



Nie podobają mi się te "regionalne" nazwy województw, co to my Niemcy jesteśmy? Powinno być warszawskie, olsztyńskie, katowickie, poznańskie itd. Ogólnie jestem zwolennikiem ustroju unitarnego i zacierania granic między regionami, ale to temat na szerszą dyskusję. Kiedyś będzie o tym notka na blogu.

3. Kryzys pod Wielbarkiem i... kuchenne rewolucje

Wjechawszy w woj.olsztyńskie (no dobra, warmińsko-mazurskie, aczkolwiek piszę to niechętnie) mijam ostatnią historycznie mazowiecką wieś Janowo (chociaż obecnie w woj.warmińsko-mazurskim), przejeżdżam jakąś rzeczkę (do 1945 roku graniczną) i zaczynają się Mazury ze swoimi poniemieckimi domkami:



Fajnie się jedzie przez wioski, tylko doskwiera głód i stopniowe odwodnienie. Latem to wszystko jest proste - bierze się zapas żarcia i picia i spożywa po drodze. Na mrozie sensu wielkiego to nie ma - jedzenie zamarza na kość, napoje tak samo. A więc miałem w torbie rogala z czekoladą, którego nawet nie tknąłem (już poprzedni, zjedzony 2 godziny wcześniej, był bardzo niesmaczny z powodu dużego wychłodzenia) oraz napój energetyczny, zimny jak cholera. W końcu dojeżdżam do jakiejś główniejszej drogi, do Wielbarka według tabliczki 12 km, a po obu stronach...



Las, las i las. Fatalna sprawa. Monotonia krajobrazu dobija, jechać mi się nie chce, robię przystanki, w końcu otwieram zmarznięty napój energetyczny, piję drobniutkimi łykami, pomaga. Czuję przypływ energii, dojeżdżam do Wielbarka, rozglądam się za jakąś gastronomią.

Tuż za Wielbarkiem przy drodze na Szczytno jest! Widzę zajazd o wdzięcznej nazwie "Leśniczanka", wchodzę. Zamawiam schabowego z ziemniakami, grzane piwo na rozgrzewkę i wodę mineralną. Spodziewałem się nędznej butelczyny 0,2 l, jak to w knajpach bywa, a tu miłe zaskoczenie, przynieśli cały litrowy dzbanek. I tak problem odwodnienia został rozwiązany :)

Najadałem się, jadę dalej. Za chwilę widzę szyld z informacją, że lokal jest "po kuchennych rewolucjach". Nie jestem fanem pani Gessler, ale muszę przyznać, że efekt jest - jedzenie smaczne, ceny przystępne, fajny wystrój, miła obsługa... Tak, zawitam jeszcze kiedyś do tej "Leśniczanki", Wam też polecam.

4. Na Olsztyn!

Po wyjściu z knajpy następuje ten jedyny moment, kiedy jest mi zimno, długie siedzenie w rozgrzanym pomieszczeniu zrobiło swoje. Zaciskam zęby, wytrzymuję, szybko się rozgrzewam i po paru minutach jest już OK, a wręcz na tyle ciepło, że czasem nawet... zdejmuję rękawiczki. Syberyjska krew znowu we mnie buzuje :)

Trasa do Olsztyna robi się nieciekawa - droga wojewódzka z dużym ruchem i żadnych krajobrazów nie widać, bo robi się ciemno. Trudno się mówi, kiedyś zawitam na te tereny za dnia i sobie dokładnie obejrzę :)

Tylko Szczytna żal. Żal, że przejechałem je w ciemności i nie mam zdjęć. Bo miasto bardzo ładne, utrzymujące idealne proporcje między poniemieckimi kamienicami a polską zabudową powojenną, którą też bardzo lubię, serio. Gdyby tam były same wypieszczone kamieniczki, to nie byłoby to. Mówię poważnie, każde miasto na ziemiach polskich powinno moim zdaniem wyglądać jak miasto polskie a nie żadne inne. Nie wstydźmy się wzniesionych za komuny bloków, to też element naszej historii i naszego dziedzictwa. Zresztą te w Szczytnie były ładnie odnowione. I dlatego Szczytno mi się spodobało - ma idealne proporcje między dawnym niemieckim porządkiem i współczesnym polskim duchem :)

Do Szczytna jest płasko, za Szczytnem zaczyna się trochę pagórków i tak już zostanie do samego Olsztyna. Nie lubię podjazdów, ale te górki pokonuje mi się łatwo, bo... jest ciemno i ich nie widzę :) Dzięki temu nie rozklejam się, tylko po prostu kręcę i biorę je jeden za drugim.

Jadąc, oddaję się rozmyślaniom, że podążam trasą, którą podążała Armia Czerwona w styczniu 1945 r., kiedy to po przełamaniu obrony niemieckiej pod Przasnyszem wlała się w zimowej scenerii szeroką ławą na Warmię i Mazury. I bardzo dobrze, ludność niemiecka (dla zmyłki zwana czasem mazurską) dała drapaka i na zrekultywowanej glebie (gdzie rekultywacja polegała na usunięciu ludności, która swego czasu wybrała Niemcy) mogła znów zakwitnąć polskość :)

Wiem, nie brzmi to dobrze (a już na pewno nie brzmi to poprawnie politycznie), ale nie posługujmy się obecną perspektywą czasową, tylko perspektywą z tamtych lat. Nie z roku 2012 a z roku 1945, gdy Polska dopiero co straciła kilka milionów obywateli, a Warszawa dopiero dogasała. I wtedy stanie się jasne, dlaczego z tymi, którzy mogli swego czasu wybrać Polskę a wybrali Niemcy, nikt się w 1945 r. nie pieścił. Nie ma, że boli.

5. Olsztyńska dworcowa prohibicja

Wjazd do Olsztyna jest fatalny. Niby jest tabliczka z nazwą miasta, a tu dalej ciemno, głucho, górki, zakręty, droga robi się dziurawa... Ale za 2 km zaczyna się normalne miasto, pojawiają się szerokie ulice i to, co kocham, czyli blokowiska. I w takiej scenerii dojeżdżam na dworzec, jadąc przez fajne polskie miasto. Poniemieckie skorupy widziałem dopiero z okien pociągu.

Na dworzec docieram o 18:43 (według dworcowego zegara), pociąg odjeżdża za kilkanaście minut. Zdążam jeszcze zjeść hamburgera w jakimś barze, chcę też kupić piwo na drogę, a tu się dowiaduję, że na dworcu jest... prohibicja. I nigdzie piwa nie kupię. Życie chłoszcze :)

Jeszcze tylko pamiątkowa fotka z dworca, aby nikt się nie czepiał, że ściemniam, jako że czepialstwo zrobiło się ostatnio modne na BS:



6. Warszawa

Z Olsztyna dojeżdżam pociągiem na Centralny z zaledwie 15-minuotwym opóźnieniem, jak na polską kolej to świetny wynik :) Brakuje mi kilku kilometrów do "dwusetki", ale podczas 9-kilometrowej podróży z Centralnego na Bielany rozwiązuję i ten problem.

Ufff, najechałem się...

A na koniec mapka:

Wielkopolsko-kujawska masakra wiatrem w twarz

Sobota, 17 listopada 2012 · Komentarze(15)
Kategoria Ponad 117 km
Trasę z Poznania do Torunia miałem zaplanowaną już od jakiegoś czasu z uwagi na zapewniony nocleg tzw. rodzinny w Toruniu. Dlatego właśnie musiałem jechać z Poznania do Torunia a nie odwrotnie :) A przydałoby się odwrotnie, bo znów miałem pecha z pogodą, jakieś 85% trasy pokonałem pod wiatr. Dlatego wyszła mi żałosna średnia nieco ponad 19 km/h, no ale grunt, że dojechałem.

1. Poznań

Do Poznania dotarłem porannym pociągiem, co wymagało ode mnie zerwania się z łóżka o 4:15. Cóż, czasem trzeba.

W Poznaniu, spowitym mgłą, zaliczam centrum...





...oglądam sobie rynek...





...po czym kieruję się na Swarzędz. Centrum poznania całkiem ładne, ale poza centrum miasto robi się nieco bezkształtne, tak jak prawie wszystkie polskie miasta. "Urbanistyka" PRL-u i radosna twórczość polskiego lumpenkapitalizmu zrobiły swoje. Ale powtórzę, centrum na plus. Tylko wokół dworca kolejowego jedna wielka rozpierducha, coś burzą, coś budują, ciekawe co się z tego wykluje.

2. Gniezno

Na Gniezno ruszyłem nieco naokoło, żeby zebrać dodatkowe gminy do kolekcji. Mozolnie, pod wiatr. Gdzieś pod Pobiedziskami... nagle wyszło słónce!



W Pobiedziskach (całkiem przyzwoite miasteczko) cykam jakąś fotkę...



...po czym kieruję się główną drogą na Gniezno. Z czasem wraca się mgiełka, najpierw lekka...



...potem już solidna:





Słońce podczas tej wycieczki już nie wyjdzie.

Jadąc pod wiatr, docieram w końcu do Gniezna (centrum zasadniczo ładne, choć są też obszary zaniedbania)...





...w Gnieźnie posilam się i odbijam na północ.

3. Chwilowo bez wiatru

Trasa z Gniezna w stronę Janowca Wlkpl. to chwila wytchnienia, bo zdecydowanie zmieniam kierunek i jadę z wiatrem. Towarzyszące mi wcześniej prędości ok. 18 km/h zmieniają się nagle w 25-27 km/h (a czasem szybciej). Ale to trwa krótko, bo później znów trzeba jechać na wschód... Jeszcze fotka, wieś Ośno, pierwsza napotkana w "kuj-pomie":



4. Włoskie klimaty

Krążąc po kujawsko-pomorskich gminach (naprawdę ładne tereny!), trafiam na włoskie klimaty :)





Są też drogowskazy na Biskupin (ten Biskupin), ale nie zwiedzam, w przydką pogodę i przy nadchodzących ciemnościach i tak niewiele bym zobaczył.

5. Mordęga

Prawdziwa mordęga zaczyna się od Żnina, gdy nieodwołalnie ruszam na wschód. Wiatr w twarz dokucza coraz mocniej. I tak będzie przez ponad 70 km. Jeszcze tylko uzupełniam mikroelementy w jakiejś mordowni w pobliskim Barcinie (szkoda, że nie mam zdjęć miasta, bo ładnie się prezentowało, ale ciemno już było)...



...po czym dalej toczę się z zawrotnymi prędkościami, czasem ok. 15 km/h. Wieje coraz mocniej. Chwila wytchnienia następuje dopiero za Gniewkowem, gdy droga wjeżdża w las i nieco zmienia kierunek. W końcu dotaczam się do Torunia zmachany.

Ufff...

Czy naprawdę nie mogło wiać w drugą stronę?!

W deszczu przez Lubelszczyznę czyli od baru do baru

Sobota, 27 października 2012 · Komentarze(13)
Kategoria Ponad 117 km
Plany były ambitne. W sobotę miałem przemieścić się z Lublina aż za Sandomierz, w niedzielę uderzać na Kraków. Ale też warunki pogodowe miały być inne. W sobotę pod Lublinem miał być śnieg, w niedzielę między Sandomierzem a Krakowem miało być słonecznie. Miało...

Od razu mówię - planów nie zrealizowałem, ponadto okrutnie zmokłem i zmarzłem, sprzęt też nawalał. A mimo to jestem zadowolony. Dlaczego? Zaraz się dowiecie. Ale po kolei...

Jadę na Centralny, ładuję się w poranny pociąg do Lublina, wysiadam. Śniegu, co to miał padać, brak, jest temperatura zdecydowanie dodatnia, leje deszcz. Mimo to ruszam, bo co robić? Jadę, przedmieścia Lublina wyglądają tak:





Jest paskudnie. Ponadto notuję jeszcze w Lublinie pierwszą awarię, pęka linka od przedniego hamulca. Dobrze, że od przedniego a nie tylnego, zawsze to jakiś plus. Wytrzymała biedaczka 33 tys. km, nadszedł jej czas. Leje. No nic, staram się jakoś zmotywować do jazdy, wmawiam sobie, że skoro jadę rowerem w taką pogodę, to jestem hardkorem, debeściakiem itp. :) Oczywiście szybko staję się mokry. W butach mokro, spodnie mokre, nawet sweter pod kurtką zaczyna nasiąkać... Dużo mojej winy, nie przygotowałem się na taki deszcz. To nic, że nie zapowiadali, rowerzysta musi być przewidujący. To pierwszy plus wycieczki, mam nauczkę.

Gdzieś po 40 km mam dość, marzę o ogrzaniu się w jakiejś gospodzie. Co gorsza zaczyna szwankować licznik. Musiało drania zalać, co jakiś czas gubi impulsy. Trzeba się zatrzymać, przetrzeć styki, wtedy chodzi dalej. I tak co chwila. Denerwuje mnie to, ale dokładność pomiaru jest dla mnie kluczowa, już tak mam. Więc staję i przecieram. W końcu docieram do większej wsi Chodel, ujechawszy 50 km. Licznik przestaje działać. Ale to nic, w Chodlu odkrywam lokal o pięknej nazwie Gold Bar. Wchodzę.

Jem kiełbachę, piję grzane piwo, jest dobrze.



Po godzinie ubieram się, chcę jechać dalej, choć pada. Ale licznik nadal nie działa. Wyjmowanie baterii i ponowne wkładanie nic nie daje. No to nie jadę, wracam do baru.

W barze zajmuję strategiczne miejsce przy kominku. Suszę się, suszę też licznik. Odkrywam kolejny plus wycieczki - ludzie. Normalni zwykli lokalsi w różnym wieku, ale gadając z nimi odkrywam, że wycieczki to też ludzie, a nie tylko tłuczenie kilometrów i zaliczanie kolejnych gmin. Fajnie się z tymi ludźmi gada. Siedzę przy tym kominku i jest mi dobrze. Wypijam jeszcze dwa grzańce. Co jakiś czas wyglądam za okno. Leje.

W barze przesiedziałem od 12:30 do 17. O 17 wyglądam za okno i... nie pada! Żegnam się z lokalsami, ruszam. Jeszcze tylko sprawdzam licznik ogrzany przy kominku. Działa! Ruszam w suchych ciuchach. Ściemnia się.



Nie pada i to jest najważniejsze. Motywacja ostro w górę. Jest już kompletnie ciemno, mijam kolejne miejscowości. Szkoda, że w ciemnościach, nie będzie zdjęć. Bo np. taki Urzędów ładnie wyglądał i byłoby co focić.

A po godzinie... Niestety stało się. Najpierw nieśmiało, potem coraz mocniej... Znów pada. Leje. Wkrótce znów jestem mokry. We wsi Gościeradów wchodzę przemoczony do jakiejś lokalnej knajpy, nie ma kominka, jest czyjeś przyjęcie urodzinowe, nie ma już tej atmosfery Gold Baru. ale jest grzejnik i jest grzane piwo. Czekam, aż przestanie lać, a mogę czekać długo. Wypijam trzy grzane piwa, przecież na trzeźwo nie da się jechać w takich warunkach.

Siedzę tam 1,5 godziny, przestaje padać (cud!), ruszam. Mijam Annopol, przekraczam Wisłę, jadę na Zawichost. Wieje cholernie, ja mokry (przy tym grzejniku niewiele przeschłem), w Zawichoście szukam schroniska, co to miało tam być (innych miejsc noclegowych nie ma), bo do Sandomierza już tego dnia nie dojadę, jest już prawie 23, już mi się nie chcę. Schronisko okazuje się zamknięte, bo działa tylko w wakacje, w budynku szkoły. Obok jest jakiś bieda-dom mieszkalny, taki jednopiętrowy bloczek. Drzwi otwarte. Wchodzę. Na klatce ciemno, zimno, nie ma światła. Myślę, co robić dalej. Nie narzekam, tłumaczę sobie, że żołnierze w okopach obu wojen światowych mieli gorzej - często bardziej morko, zimniej i jeszcze strzelali do nich. Do mnie nikt nie strzela. Poza tym lubię przygody. No to mam przygodę. Chciałem, to mam. Więc w jakiś sposób jestem zadowolony.

Na klatce pełno gratów, ludzie zrobili sobie tam składzik. Jest między innymi jakiś fotel biurowy. Siadam, nakrywam się mokrą kurtką, zasypiam...

O tym, co było dalej, już w kolejnym odcinku :)

Jest Licheń - jest impreza! 190 km

Sobota, 20 października 2012 · Komentarze(31)
Kategoria Ponad 117 km
Wreszcie pojeździłem sobie w sobotę całkiem porządnie. Początkowo miałem robić trasę z Poznania do Torunia, bo w Toruniu miałem zapewniony nocleg (spotkanie rodzinne), ale później sprawa noclegu z różnych względów się rypła. Ale że już się napaliłem na wyprawę w tamte tereny (pogranicze Wielkopolski i Kujaw), to wsiadłem w poranny pociąg i pojechałem na zachód. Wysiadłem w Słupcy (jakieś 70 km na wschód od Poznania) i ruszyłem. Ale po kolei...

1. Pobudka - 4:20

Poranne wstawianie to nie jest to, co lubię, ale czasem trzeba. Zerwałem się o 4:20, szybko ogarnąłem i ruszyłem na Dworzec Centralny. O 5:25 siedziałem już w pociągu i... nie mogłem już spać. Większość podróżnych smacznie drzemała, a ja w ramach umilania sobie czasu przeszedłem się od przedziału do przedziału, obserwując, w jakich to przeróżnych ciekawych pozach można spać w pociągu :)

2. Nuda wśród pól i wiatraków

Wysiadam w Słupcy, ruszam na wschód, w stronę Konina. Poranna mgła, na niebie słońce, poza tym... nuda. Pola, pola, potem miasteczko Golina, szału nie ma:



Potem znów pola i co jakiś czas wiatraki. W Wielkopolsce Wschodniej wiatraki są chyba "trendy".



No i jeszcze fotka z rowerem, żeby później nikt nie pytał, gdzie jest rower :)



3. Łuk triumfalny!

Nuda skończyła się nagle. Wjechałem do miasteczka Ślesin, które też wydało mi się nieciekawe, ale tylko na pierwszy rzut oka. Bo oto nagle...



Później wyczytałem w sieci, że tubylcy ustawili to coś na cześć Napoleona, który swojego czasu zawitał do miasteczka. Łuk Triumfalny w okolicach Konina - kto by się spodziewał.

4. Jest Licheń - jest impreza!

Ten obiekt chciałem zobaczyć zawsze, bo zastanawiało mnie, jak może wyglądać gigantyczna świątynia położona gdzieś na wsi wśród pól. No i w końcu zobaczyłem. 100% satysfakcji.



5. Wjeżdżam na Kujawy

Ostatnie mijane przeze mnie miasteczko w Wielkopolsce to Sompolno. Całkiem przyjemne, zadbane, fajny ryneczek, ogólnie wywarło na mnie pozytywne wrażenie.



A potem już wjeżdżam w kujawsko-pomorskie. Pierwsza wioska w "kuj-pomie" wygląda tak:





Fascynujące, co nie?

Ale w kujawsko-pomorskim fascynujące jest co innego - gigantyczna liczba kotów. Na Mazowszu czy Lubelszczyźnie jest tego chyba ze 3 razy mniej. W "kuj-pomie" koty są wszędzie, ilekroć tam wjadę, nigdy nie jestem zawiedziony. Bo koty rządzą :)

6. Radziejów

Pogoda ładna, ale jesień już w pełni, kilka kilometrów przed Radziejowem krajobraz wygląda tak:



Wjeżdżam do miasta, które jest totalnie senne, leniwe, nie dzieje się tam dosłownie nic. Nawet podsypiający na jednej z posesji kot wydaje się w tej scenerii bardziej leniwy, niż wszystkie inne leniwe koty z innych miast i wsi. Centrum Radziejowa położone jest na wzgórzu, więc zaliczam mały podjazd, by trafić na senny rynek:



Zdjęcia całościowego rynku nie mam, bo rynek jest zarośnięty drzewami, stoi też tam wielki pomnik jakichś czynów zbrojnych czy zrywów patriotycznych. Czyli klasyka.

7. Wiatr

Jazda z Radziejowa do Włocławka to mordęga. Cały czas pod wiatr, który miał mieć nieco inny kierunek, ale takich czasów w Polsce dożyliśmy, że nawet prognoza pogody okazuje się oszukana :) No w każdym razie toczę się przez kujawskie pola z zawrotną prędkością ok. 18 km/h. Dopiero przed Włocławkiem trasa lekko zmienia kierunek, więc mogę nieco przyspieszyć. A przyspieszyć trzeba, bo jest ryzyko, że nie zdążę na pociąg we Włocławku. A następny dopiero za 2,5 godz.

8. Polska kolej rządzi!

Na pociąg zdążam, dojeżdżam do stacji Włocławek o 17:06, a pociąg ma być o 17:20. Ale to i tak za późno, bo miałem straszną ochotę na hamburgera i piwko w jednym z przydworcowych barów, a tu dupa, nie zdążę zjeść i wypić. Przez ten cholerny wiatr... Dojeżdżając do stacji po cichu marzę o tym, że może pociąg się spóźni i będę mógł zjeść, bo jestem głodny jak cholera. Wchodzę do budynku dworca, idę do kasy, kupuję bilet, a pani w kasie mówi mi, że pociąg... ma co najmniej 15 min. opóźnienia! Kocham polską kolej, kocham!

Zadowolony idę pojeść i popić, potem na peron...



...i w końcu wsiadam do pociągu, któremu opóźnienie wzrosło do pół godziny.

Mam pusty przedział, podsypiam, łapią mnie potężne skurcze w łydkach. Trzeba pić więcej wody i izotoników, a mniej piwa i energetyków, mam nauczkę :)

9. Do domu

Na koniec fascynująca jazda z Dworca Zachodniego na Bielany. Ale wreszcie z wiatrem w plecy! Tego mi brakowało przez całą wyprawę...

Na koniec mapka:

Bydgoszcz-Brodnica-Mława - dłuuuga wycieczka

Sobota, 15 września 2012 · Komentarze(18)
Kategoria Ponad 117 km
Taaa, sobotnie wycieczka była długa. Nie tylko ze względu na dystans ale też ze względu na dłuuugą jazdę pociągami. Ot taka wyprawa rowerowo-kolejowa :) Dobra, idźmy po kolei.

1. Miał być Toruń - jest Bydgoszcz

Zrywam się baardzo rano, o 4:30. Ogarniam się i jadę na Centralny, na pociąg do Torunia. A tu zaskoczenie - pociąg właśnie odjechał. Okazało się, że gapa ze mnie - wbiłem sobie do głowy, że mam wstać o 4:30, podczas gdy o 4:30 to ja powinienem był wyjść z domu na pociąg. No i co teraz robić? Tak się napaliłem na zwiedzanie kujawsko-pomorskiego a tu dupa :(

Zerkam na rozkład jazdy i widzę, że za pół godziny mam pociąg do Bydgoszczy. No dobra, to niech będzie Bydgoszcz zamiast Torunia. Krążę trochę rowerem wokół Centralnego, idę na peron, wsiadam do pociągu, jadę.

2. Tutaj kibice Piasta Gliwice

Na Dworcu Zachodnim do pociągu wsiadają kibice - ekipka Piasta Gliwice jadąca na mecz do Gdańska, same młode chłopaki. Kibice jak to kibice - troszczą się o wesołą atmosferę w pociągu, trochę krzyków, jakieś śmiechy, generalnie spać ludziskom nie dają :) Od razu przypominają się dawne czasy i moje wyjazdy z Legią okraszone różnymi przygodami, w końcu młodzież musi się wyszumieć :) Podziwiam tych gości z Piasta - tłukli się przez całą Polskę, ze Śląska aż nad morze, chyba o północy musieli wyjść z domu a może i wcześniej, a mecz dopiero po 15. No i wrócić trzeba jeszcze. Potem w trasie sprawdziłem wynik - Piast wygrał na wyjeździe 2:1, strzelając zwycięskiego gola w ostatnich minutach. Ucieszyłem się, bo choć Piast Gliwice ani mnie grzeje ani ziębi, to jednak za to tłuczenie się przez całą Polskę należała się chłopakom jakaś nagroda. A nie ma dla kibica większej nagrody, niż zwycięstwo swoje drużyny. Zwłaszcza na wyjeździe.

3. Bydgoszcz

Wysiadam w Bydgoszczy, ruszam, cykam dwie fotki: dworzec i przydworcowa ulica:





Okolice dworca są pełne zabytkowych kamienic, niestety wszystko jest zaniedbane, a wśród lokali usługowych mnóstwo jest lombardów. Widać biedę...

Bogactwo widać dalej, pod Bydgoszczą, niezłe wille ludzie tam sobie pobudowali.

A pod Bydgoszcz docieram ostrym podjazdem. Wcześniej pomyliłem drogi - miałem jechać z centrum Bydgoszczy od razu do Fordonu, a tak trafiłem do podbydgoskiej gminy Osielsko. No cóż, dodatkowa gmina zaliczona. Do Fordonu docieram zatem naokoło.

4. Przez pola Ziemi Chełmińskiej

W Fordonie przekraczam Wisłę, wjeżdżam na Ziemię Chełmińską. Mijam dużo starych budynków w pruskim stylu:



Dla mieszkańców zachodniej czy północnej Polski to pewnie żadna atrakcja, ale na Mazowszu tego nie ma, więc zawsze to jakaś odmiana. A krajobrazy jak to krajobrazy, typowo polskie :)





Pogoda jest OK, słońca niewiele, ale za to wiaterek w plecy. W jakiejś wiosce mijam trasę Toruń-Gdańsk (starą trasę, nie autostradę) i przydrożnym barze konsumuję smażoną kiełbachę, popijając mikroelementami w postaci piwa. W końcu trzeba mieć siły na dalszą jazdę :)

A, jeszcze o jednym elemencie krajobrazu wspomnę. Linie kolejowe. Stare, w większości nieczynne, zarośnięte. Szkoda :(

5. Wąbrzeźno, Brodnica

Pierwsze większe miasto po drodze to Wąbrzeźno:





Jest w nim jakiś urok, jest też sporo zaniedbania. Rynek jakoś wygląda, poza rynkiem kamienice na ogół się sypią. No cóż, w Warszawie na Pradze też się sypią, więc czemu nie miałyby się sypać w Wąbrzeźnie?

Jazda powoli staje się nużąca, swoje robi pogoda (chmury) i głód, kiełbasa przestała działać :) W jakimś przydrożnym sklepie ratuję się czekoladą, dotaczam się do Brodnicy i z daleka widzę... złote łuki McDonaldsa. Tego to się w Brodnicy nie spodziewałem. Ale jest. Więc szamię dwa chhesburgery. Wiem, że niezdrowo, ale raz na jakiś czas lubię zjeść śmieciowe żarcie :)

Gdy tylko wchodzę do McDonaldsa, zaczyna lać. Gdy kończę jeść, przestaje padać. Grunt to się dobrze wstrzelić :)

Posiliwszy się, zwiedzam Brodnicę. Całkiem ładne miasto. I zadbane.





6. Lidzbark

Lidzbarki są dwa - Warmiński i Welski. Jadę do tego drugiego. Najpierw jest ponuro i groźnie, chmury wiszą nad głową...



...potem wychodzi słońce i już jest przyjemnie :)





Z Brodnicy do Lidzbarka najpierw jedzie się przez pola, potem zaczyna się las. W chmurach wygląda na tajemniczy i groźny, w słońcu robi się łagodny i przytulny. Wreszcie Lidzbark:







Zawsze mi się ten Lidzbark podobał, więc cieszyłem się, że wreszcie mam sposobność zwiedzić go rowerem. Ot takie fajne urokliwe miasteczko wśród lasów.

7. Widzę ciemność

Z Lidzbarka kieruję się na Mławę. Naokoło, bo pociąg mam dopiero po 23, a w Lidzbarku jestem przed 19. Trzeba pozaliczać trochę gmin. W międzyczasie robi się ciemno, co przyjmuję z radością, bo przełamuje to pewną monotonię, jazda po ciemku ma w sobie jakąś magię. Po raz kolejny stykam się też z problemem braku normalnych dróg łączących dwie sąsiednie gminy - z gminy Kuczbork do gminy Szreńsk jadę jakąś polną piaszczysto-błotnistą drogą, w dodatku niewiele widząc (tyle, ile mi lampka rowerowa oświetli). Ale trwa to jakieś 10 minut, potem znów asfalt. Nie jest źle. W Szreńsku postój, jem jakąś kiełbachę nabytą w spożywczaku, trochę sera, popijam małą puszką Żywca.

8. Kontrola policyjna - grunt to zimna krew :)

Ze Szreńska jadę już na Mławę. Jadę, jadę, a tu... Przy drodze stoi policja. Z braku samochodów zatrzymują mnie. I tak się zastanawiam, czy organizm przepalił już małego Żywca czy jeszcze nie. 40 minut minęło od spożycia.

No to się zatrzymuję, a policjant do mnie, że coś podejrzanie szybko jadę. Ja mu na to, że spieszę się na pociąg do Mławy i to dlatego (faktycznie specjalnie się nie spieszyłem). Pyta mnie, skąd jadę. Ja na to, że z Bydgoszczy i że już ponad 200 km przejechałem. Nawet na liczniku mu pokazuję, a on sobie podświetla i gapi się na licznik, pewnie przy okazji chciał ode mnie alkohol wyczuć :)

Policjant z podziwem wyraża się o mojej trasie, a ja pytam, czy mogę już jechać, bo bardzo się na pociąg spieszę. Puszczają mnie. Uff... Grunt to nie panikować :)

9. Mława

W Mławie trochę jeżdżę po mieście, robię zakupy i jadę na dworzec. Godzinę czekam na pociąg, w końcu jest. Do Zakopanego aż. W Warszawie jestem po 1, w domu przed 2.

Ufff, zmęczyłem się trochę:)

Toruń, Włocławek i... skrzywiona korba

Sobota, 8 września 2012 · Komentarze(8)
Kategoria Ponad 117 km
Moja sobotnia wycieczka zaczęła się nienajlepiej. Od skrzywionej korby w rowerze.

Gdy było jeszcze ciemno, doturlałem się na Dworzec Centralny i ruszyłem pociągiem w stronę Torunia, w Kutnie miałem przesiadkę. A peron w Kutnie jest masakrycznie niski. Jeśli dodamy do tego wąskie drzwi w wagonie kolejowym, jest jasne, że wysiadka z rowerem nie jest łatwa. Niemniej jednak dotychczas mi się udawało, w sobotę się nie udało. Może byłem bardziej zaspany? No w każdym razie przy wysiadaniu potknąłem się, rower upadł na peron, a ja na rower. Co prawda szczególnie ciężki nie jestem, mam całe 75 kg (mojemu koledze z pracy, który ma zbliżony wzrost, ale wszędzie jeździ samochodem, ustępuję 25 kilo), ale ciężar mojego ciała wystarczył, aby skrzywić prawą korbę.

No nic, jechać się dało. Na początku trochę niewygodnie, z czasem nauczyłem się prawidłowo układać stopę na odchylonym nieco pedale. Tragedii zatem nie było.

Wysiadłem w Toruniu i ruszam. Oto panorama Torunia:



Samego miasta nie zwiedzałem, bo robiłem to już wielokrotnie (choć nie rowerem) i znam je jak własną kieszeń. Zamiast tego ruszyłem na Chełmżę:



Klimaty ogólnie zupełnie inne, niż na Mazowszu czy Podlasiu, zabudowa w stylu pruskim. Ot inny zabór mieli. Podobnie Kowalewo Pomorskie:



W rzeczonym Kowalewie kiedyś się moja babcia urodziła i wychowała :)

Do Golubia-Dobrzynia jedzie się OK, trasa płaska, wiaterek pomaga. W Golubiu cykam zamek z poczucia obowiązku, bo nie wypada być w Golubiu i zamku nie cyknąć :)



Za Golubiem zaczynają się schody. Teren staje się pagórkowaty, wiatr przeszkadza (zmieniłem kierunek), dostaję nieco w kość. No to... trzeba się posilić :)



Kocham GS-y! :)

Zmagając się z pagórkami i wiatrem dotaczam się do Lipna. Miasto jak miasto, szału nie ma...



Jeszcze tylko postój w szczerym polu, bo wiatr dał mi w kość całkiem mocno...



...i już osiągam Włocławek. A przed Włocławkiem piękny długi zjazd aż do Wisły. W drugą stronę robić tej trasy nie będę, bo piękny długi zjazd zmieniłby się w masakrycznie upierdliwy podjazd.

We Włocławku cykam fotę w jakimś przypadkowym miejscu...



...i kieruję się na dworzec. Brzydki.



Sam Włocławek ma ciekawy klimacik lekko podupadłego miasta przemysłowego, taki lekko szemrany. Ja akurat takie klimaty lubię, dla mnie OK.

Na dworcu we Włocławku dyskutuję sobie jeszcze z kibicami GKS-u Katowice, którzy jechali na mecz do Bydgoszczy (we Włocławku ich pociąg miał postój), po czym odjeżdżam do Warszawy.

Wycieczka OK, tylko ta korba...

Tour de Radzyń

Sobota, 1 września 2012 · Komentarze(9)
Kategoria Ponad 117 km
Wrzesień zacząłem od rowerowego zwiedzania północnej części Lubelszczyzny.

Wstaję przed 6, udaję się na dworzec, wsiadam w pociąg, wysiadam w Siedlcach. Przez pół drogi pociągiem zagaduje mnie jakaś babcia i tak sobie rozmawiamy o naszym pięknym kraju, zwłaszcza o meandrach polskiej polityki :)

Wysiadam w Siedlcach, ruszam drogą na Terespol, potem odbijam na drogi lokalne. Wiatr nie pomaga i nie przeszkadza. Czyli może być. W jakiejś wiosce cykam fotę:



A oto jakaś inna wioska i inne rozdroże. Krzyż na rozdrożu to podstawa :)



Trasa ogólnie płaska jak stół, miłośnicy górek muszą udać się w inne rejony kraju.

Wioski w porządku, zadbane, ale trudno dopatrzeć się lokalnej specyfiki. Ot Polska taka jak wszędzie. Może tylko mieszkańcy nieco zaciągają.

W końcu osiągam Radzyń Podlaski.



Miasto może być. Nie za piękne, ale też nie jakieś brzydkie, widać w nim jakieś życie.

Za Radzyniem odbijam nieco z głównej trasy na Lublin, coby zaliczać gminy. Łapie mnie deszczyk. Miało nie padać, ale meteorolodzy już klasycznie się pomylili :)

A oto typowy obrazek dla okolicznych wiosek - drewniana chałupa i przylegający do niej murowany dom. Sporo było w okolicy takich konfiguracji.



W końcu wracam na główną drogę i wjeżdżam do Kocka. Miasteczko nieciekawe, zapyziałe, smutne i bez życia.



Za to za Kockiem...



Tak, tego mi było potrzeba :)

A później zaczyna się dramat. Bo w Polsce jest tak, że jak się buduje lokalne drogi, to często tylko w obrębie jednej gminy, a połączeń międzygminnych brak. Ot takie "rozbicie dzielnicowe" w wydaniu lokalnym. Przerabiałem już to nie raz - na drodze z jednej gminy do drugiej nagle kończył się asfalt i trzeba było się przebijać przez jakieś piachy, w dodatku "na azymut", no bo przecież na polnych dróżkach drogowskazków nie ma. A ja ubzdurałem sobie, że z gminy Firlej wpadnę do sąsiedniej gminy Ostrówek.

No to jadę, bo w Firleju tubylcy zapewniali, że przejechać się da. I na początek nawet jest obiecująco...



Ale niestety na jednej "krzyżówce" tubylców zabrakło, nie miałem kogo spytać o drogę, oznaczeń było brak, więc... przejechałem 7 km nie w tę stronę, co trzeba. A trzeba było jeszcze wrócić i tak straciłem jakieś 45 cennych minut. W końcu trafiam na miejscowych, którzy kierują mnie na nędzną polną dróżkę, która ma jakoby prowadzić w kierunku Ostrówka. I faktycznie prowadzi, jakoś sie przebijam i w końcu docieram do szosy na terenie gminy Ostrówek.

Nie łaska w końcu połączyć obie gminy asfaltem? Zwłaszcza, że niewiele tego asfaltu brakuje, jakieś 2 km.

No nic, żarty się skończyły, bo po tym błądzeniu zaistniało ryzyko, że spóźnię się na ostatni pociąg do Warszawy. Naciskam pedały, znów pada deszcz, jadę swoje, robię tylko jedno zdjęcie...



...i pruję na Lublin. Nawet Lubartowa nie focę, chociaż to niebrzydkie miasto. Liczy się czas.

Przed Lubartowem zaliczam mały kryzys, ale puszka napoju energetycznego stawia mnie na nogi i do Lublina toczę się dobrym tempem. Cały czas płasko, dopiero kilkanaście kilometrów przed Lublinem zaczynają sie górki. Wtaczam się do miasta i docieram na dworzec 20 minut przed odjazdem pociągu. Bilet muszę kupić u kanara (płacąc dodatkowy haracz 10 zł za wypisanie), bo w hali dworcowej dłuuuuga kolejka podróżnych i radośnie otwarta zaledwie jedna kasa. Brawo kolej!

Zapchanym pociągiem dojeżdżam do Warszawy. I tyle, chyba wystarczy :)

I już tradycyjnie na koniec mapka: