Tour de Radzyń
Wstaję przed 6, udaję się na dworzec, wsiadam w pociąg, wysiadam w Siedlcach. Przez pół drogi pociągiem zagaduje mnie jakaś babcia i tak sobie rozmawiamy o naszym pięknym kraju, zwłaszcza o meandrach polskiej polityki :)
Wysiadam w Siedlcach, ruszam drogą na Terespol, potem odbijam na drogi lokalne. Wiatr nie pomaga i nie przeszkadza. Czyli może być. W jakiejś wiosce cykam fotę:
A oto jakaś inna wioska i inne rozdroże. Krzyż na rozdrożu to podstawa :)
Trasa ogólnie płaska jak stół, miłośnicy górek muszą udać się w inne rejony kraju.
Wioski w porządku, zadbane, ale trudno dopatrzeć się lokalnej specyfiki. Ot Polska taka jak wszędzie. Może tylko mieszkańcy nieco zaciągają.
W końcu osiągam Radzyń Podlaski.
Miasto może być. Nie za piękne, ale też nie jakieś brzydkie, widać w nim jakieś życie.
Za Radzyniem odbijam nieco z głównej trasy na Lublin, coby zaliczać gminy. Łapie mnie deszczyk. Miało nie padać, ale meteorolodzy już klasycznie się pomylili :)
A oto typowy obrazek dla okolicznych wiosek - drewniana chałupa i przylegający do niej murowany dom. Sporo było w okolicy takich konfiguracji.
W końcu wracam na główną drogę i wjeżdżam do Kocka. Miasteczko nieciekawe, zapyziałe, smutne i bez życia.
Za to za Kockiem...
Tak, tego mi było potrzeba :)
A później zaczyna się dramat. Bo w Polsce jest tak, że jak się buduje lokalne drogi, to często tylko w obrębie jednej gminy, a połączeń międzygminnych brak. Ot takie "rozbicie dzielnicowe" w wydaniu lokalnym. Przerabiałem już to nie raz - na drodze z jednej gminy do drugiej nagle kończył się asfalt i trzeba było się przebijać przez jakieś piachy, w dodatku "na azymut", no bo przecież na polnych dróżkach drogowskazków nie ma. A ja ubzdurałem sobie, że z gminy Firlej wpadnę do sąsiedniej gminy Ostrówek.
No to jadę, bo w Firleju tubylcy zapewniali, że przejechać się da. I na początek nawet jest obiecująco...
Ale niestety na jednej "krzyżówce" tubylców zabrakło, nie miałem kogo spytać o drogę, oznaczeń było brak, więc... przejechałem 7 km nie w tę stronę, co trzeba. A trzeba było jeszcze wrócić i tak straciłem jakieś 45 cennych minut. W końcu trafiam na miejscowych, którzy kierują mnie na nędzną polną dróżkę, która ma jakoby prowadzić w kierunku Ostrówka. I faktycznie prowadzi, jakoś sie przebijam i w końcu docieram do szosy na terenie gminy Ostrówek.
Nie łaska w końcu połączyć obie gminy asfaltem? Zwłaszcza, że niewiele tego asfaltu brakuje, jakieś 2 km.
No nic, żarty się skończyły, bo po tym błądzeniu zaistniało ryzyko, że spóźnię się na ostatni pociąg do Warszawy. Naciskam pedały, znów pada deszcz, jadę swoje, robię tylko jedno zdjęcie...
...i pruję na Lublin. Nawet Lubartowa nie focę, chociaż to niebrzydkie miasto. Liczy się czas.
Przed Lubartowem zaliczam mały kryzys, ale puszka napoju energetycznego stawia mnie na nogi i do Lublina toczę się dobrym tempem. Cały czas płasko, dopiero kilkanaście kilometrów przed Lublinem zaczynają sie górki. Wtaczam się do miasta i docieram na dworzec 20 minut przed odjazdem pociągu. Bilet muszę kupić u kanara (płacąc dodatkowy haracz 10 zł za wypisanie), bo w hali dworcowej dłuuuuga kolejka podróżnych i radośnie otwarta zaledwie jedna kasa. Brawo kolej!
Zapchanym pociągiem dojeżdżam do Warszawy. I tyle, chyba wystarczy :)
I już tradycyjnie na koniec mapka: