Wpisy archiwalne w kategorii

Ponad 117 km

Dystans całkowity:11841.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:71
Średnio na aktywność:166.77 km
Więcej statystyk

Tour de Ostrołęka - trenażer!

Czwartek, 2 maja 2013 · Komentarze(11)
Kategoria Ponad 117 km
Trenażer! Jedziemy ostro!

Dobra, żartuję, rower oczywiście :)

Mam dzień wolny, jadę na pociąg na Wileński, ruszam. Cel: Ostrołęka. Niby blisko Warszawy, jakieś 110 a może 120 km, a jeszcze mnie tam rowerem nie było. Trzeba nadrobić :)

Wbijam się w pociąg Kolei Mazowieckich (przewóz rowerów za darmo - szacun!), przesiadka w Tłuszczu (piękna nazwa, zawsze mnie urzekała swoim wdziękiem i lekkością)...



...i wysiadam na jakimś zadupiu, Przetycz to się chyba nazywało. Kręcę przez pola i lasy (głównie jednak pola), krajobraz mniej więcej taki:





Mamy tych przewyższeń na Mazowszu, co nie? :)

Pogoda może być, pochmurno, ale nie pada. Luzik. Zaliczam kolejne gminy, ot np. Czerwin:





Nie wiem, jak to jest z prawdą z TV Trwam, ale przyznam się uczciwie, że bardziej byłbym skłonny wierzyć im, niż TVN-owi i Wyborczej. Serio.

Po jakichś 50 km jazdy osiągam w końcu Ostrołękę. Przedmieścia brzydkie...



...centrum zaś ma potencjał, ale za bardzo jest rozjeżdżone przez samochody, brakuje typowej strefy pieszej.





Największą atrakcją Ostrołęki, sądząc po liczbie zwiedzających, wydaje się być McDrive :)

Za Ostrołęką odbijam na Ciechanów i tutaj cały czas, aż do końca, będzie totalna monotonia jazdy i krajobrazu. Czasem las...



...czasem smętne pole, przy którym ktoś się zabił...



...czasem wioska (tu wieś gminna Płoniawy):



Kilometry lecą i nie zmienia się nic. Jazda się dłuży, monotonia dołuje, pojawia się też pytanie, czy zdążę do Ciechanowa na pociąg. Jeszcze krótki przystanek na odpoczynek gdzieś przed Ciechanowem...



...i zdążam. 10 min. przed odjazdem pociągu melduję się na dworcu, jadąc m.in. przez dzielnicę zbudowaną przez Niemców w czasie okupacji, zupełnie jakbym w jakimś Olsztynie był a nie na Mazowszu. Niemcy chcieli zrobić z Ciechanowa niemieckie miasto, nastawiali typowo niemieckich domów, w 1945 r. pogoniono im kota, domy zostały. Sfocę innym razem, bo czasu nie było.

W Ciechanowie zaczyna padać, zdążyłem tuż przed ulewą. Leje i leje, a ja w pociągu. Wysiadam na stacji Warszawa Płudy i już nie pada. Ja to jednak mam farta :)

Fajny dzień wyszedł.

Tour de Nowy Sącz

Sobota, 27 kwietnia 2013 · Komentarze(32)
Kategoria Ponad 117 km
Pojawiły się jakieś nowe "aktywności" do wyboru na BS-ie, niektóre totalnie za przeproszeniem z dupy (Sztuki walki? Wrotkarstwo? To dlaczego dłubania w nosie i szydełkowania nie ma?), a nie pojawił się trenażer. Co to jest? Kurczę, aż mi się tej relacji pisać nie chce, bo to normalnie jakaś kpina jest.

Ale do rzeczy. Wstaję o 1 w nocy, całe 2,5 godziny spałem. Nie, nie po to, aby uprawiać wrotkarstwo czy inne aktywności z dupy wytrzaśnięte (to znaczy może te aktywności są fajne, tylko co mają wspólnego z portalem rowerowym?), tylko po to, aby pojechać na Centralny i stamtąd łapać pociąg do Częstochowy. Wsiadam, biletu na rower nie mam, bo pociąg z rezerwacją miejsc, bilet kupuję u kanara, nie robi problemów. Jadę, trochę przysypiam, wysiadam w Częstochowie.

Na dworcu w Częstochowie nie uprawiam wrotkarstwa i sztuk walki, szydełkowania też nie (adminie, dodaj szydełkowanie na BS-ie, jak szaleć, to szaleć!), tylko chcę kupić bilet do Sosnowca. Podejmuję 3 próby.

Próba pierwsza - kasa biletowa. Okazuje się, że sprzedają tylko na TLK. Próba druga - biletomat. Zepsuty. To znaczy kasę pobrał, a biletu nie wydrukował, ograbiając w ten sposób jakichś podróżnych. Podróżni kombinują, jak odzyskać kasę, a ja idę do pociągu. Próba trzecia - u konduktorki. Proszę o bilet, ona na to, że później. No to siedzę i czekam, aż konduktorka wróci. Nie wraca. W końcu wysiadam w Sosnowcu i wychodzi, że jechałem na gapę. Cóż, 3 razy próbowałem zapłacić, ale nie dano mi szansy :)

Dworzec w Sosnowcu z rana:



Przy dworcu czeka Limit i Maciek (nie ma konta na BS-ie), ruszamy na Ziemię Sądecką.

Tu postój w jakimś przypadkowym miejscu w Jaworznie i moi towarzysze:



Jedziemy na wschód, mały postój w Chrzanowie...





...i w końcu zaczynają się pagórki - najpierw ostry zjazd do jakiejś wioski, a nieco dalej... Podjazd 12% tuż przed Alwernią. Podjeżdżam i okazuje się, że nie jest źle - nawet będąc tzw. nizinnym turystą (z takim określeniem, być może nieco pogardliwym, spotkałem się na BS-ie), można dać radę :) Czekam na górze, za jakiś czas dojeżdżają koledzy (mieli trudniej, bo rowery znacznie mocniej obciążone ładunkiem, jechali na 8 dni), mały odpoczynek:



Dalej jest łatwo, w miarę płasko, prujemy ostro, dojeżdżamy do Wisły (rzeki, nie miasta), przeprawiamy się promem. Wisła niezbyt imponująca, w Warszawie jest nieco szersza :)



Wkrótce jesteśmy w Skawinie, tam dłuższy postój na rynku, humory dopisują, a zza chmur wychodzi słońce.



A za Skawiną... Zaczynają się górki. I tak zostanie już do końca.







Na trasie postój na obiad, gdzieś pod Dobczycami. Udko z kurczaka i browarek dodają energii na dalsze kilometry i podjazdy :)

Zaczynam nawet te górki lubić. Jak człowiek tak dyma z mozołem pod górę, to się zastanawia czasem, jaki to ma sens, ale widoki z góry oraz zjazdy z prędkością ponad 50 km/h są najlepszą nagrodą za włożony wysiłek. Chyba o to w tym wszystkim chodzi.

Przy okazji zaliczam sporo gmin, to kolejna nagroda :)

Mijamy Tymbark (ten od soków), w Limanowej fotka pamiątkowa z drogowskazem, tu jeszcze mojego roweru nie było:



Kręcimy dalej na Nowy Sącz. Początkowo masakra, cały czas pod górę...



...ale potem jest pięknie - genialne widoki (droga biegnie szczytem grzbietu górskiego, po obu stronach doliny), a potem długi ostry zjazd do samego Nowego Sącza.

Miasta nie focę, bo jest już ciemno, innym razem sfocę. W Nowym Sączu zakupy i turlamy się jeszcze ponad 20 km na Grybów. Tam kończymy bieg. Jeszcze tylko kupujemy browary w sklepie, drogę wskazali mi alkoholizujący się na rynku kibice Sandecji Nowy Sącz :) Docieramy na kwaterę, odpoczywamy, 2 piwka uzupełniają mikroelementy. Jest pięknie. Wyszło równo 200 km tego dnia.

Ciąg dalszy nastąpi :)

My w Warszawie jesteśmy szorstcy i surowi

Sobota, 20 kwietnia 2013 · Komentarze(15)
Kategoria Ponad 117 km
Tak, zdecydowanie jesteśmy szorstcy i surowi.

Jeśli wejdziemy na blogi ludzi z innych stron Polski, np. z takiego Szczecina czy Wrocławia i spojrzymy na zamieszczone tam zdjęcia, ujrzymy kwiatuszki, drzewka, zwierzątka i inne tego typu pacynki. Jeśli zaś wejdziemy na blogi ludzi z Warszawy, ujrzymy surowość życia i nagi realizm - domy ładniejsze i brzydsze, bloki, drogi, przydrożne reklamy... Tak się nad tym wczoraj zastanawiałem i uzmysłowiłem sobie, że my w Warszawie jesteśmy szorstcy, surowi, nie bujamy w obłokach, twardo stąpamy po ziemi. Nie wiem, skąd to wynika. Może to historia tego miejsca uczyniła nas takimi? Może to klimat miejsc, w których "Hitler i Stalin zrobili, co swoje", tak na nas wpłynął? A może warszawska pogoda, gdzie zima trwa pół roku? Nie wiem. Ale wiem jedno - Warszawa to nie bajka, kwiatuszki i takie tam. Warszawa to twarde życie i codzienne problemy, które bierzemy na klatę.

W końcu to tutaj Niemcom strzelano w łeb, gdy w Krakowie w tym samym czasie pito kawę na rynku. Kiedyś Niemcy w czasie wojny mawiali, że jeśli ktoś chce pojechać na piwo, jedzie do Pragi, jeśli ktoś chce pojechać na dziwki, jedzie do Amsterdamu, a jeśli ktoś chce popełnić samobójstwo, jedzie do Warszawy. Ot specyficzne miasto...

A pomyślałem o tym wszystkim, gdy na warszawskiej Woli popełniłem te oto foty:





100% realizmu i surowości i nie ma, że boli.

A tu dla odmiany Śródmieście Południowe i kawałek Warszawy przedwojennej - Hitler i Stalin nie zdołali wszystkiego spieprzyć, więc coś zostało:



Tutaj widoczki z tego samego punktu na pograniczu Śródmieścia i Mokotowa tylko w dwie różne strony. Na 1.zdjęciu widać Mokotów, na 2.zdjęciu Śródmieście:





A tu już troszeczkę w głębi Mokotowa:



A teraz przenieśmy się w okolice stadionu Legii. Najpierw tereny zielone (zrobiłem ukłon w stronę miłośników szczecińsko-wrocławskiego stylu fotograficznego)...



...potem knajpa w pobliżu naszego stadionu i klimaty kibicowskie...



...i na koniec całkiem ładne miejsce na Dolnym Mokotowie:



Ogólnie ujeździłem się wczoraj jak dziki osioł, kręciłem na raty przez cały dzień. Dlaczego? Bo tak. Bo to lubię, a i pogoda rozpieszczała. Prawie 6,5 godziny na rowerze i tylko po Warszawie - bo niby czemu nie?

A poza tym chciałem się wbić do kwietniowego TOP10. Bo ja tu jeszcze jestem.

Tour de Powiat Garwoliński

Sobota, 6 kwietnia 2013 · Komentarze(24)
Kategoria Ponad 117 km
W zasadzie to były do tej wycieczki same przeciwwskazania. Pogoda brzydka, w powietrzu wilgoć, a ja podziębiony i bez formy. Ale że akurat "okienko czasowe" miałem na taką przejażdżkę, no to trzeba było korzystać :)

1. Wesoły pociąg

Jazda do Garwolina porannym pociągiem Kolei Mazowieckich to było ciekawe przeżycie same w sobie. Cały przedział służbowy zapchany kolejowymi robotnikami wracającymi z "nocki", cześki z nich straszne :) Browary, papieroski, rubaszne żarty, taki był ogólny klimat, nawet pasowałem do tego towarzystwa ze swoim brudnym rowerem i wyświechtaną kurtką, więc szybko znaleźliśmy wspólny język :) Tylko browara nie miałem, więc oni łoili z puszek browce, a ja napój energetyczny. Dla każdego coś miłego :)

Wysiadam pod Garwolinem. Zastanawiam się, czy odwiedzić Kryśkę...



...ale nie odwiedzam w końcu, kieruję się w prawo.

2. Panorama Maciejowicka

Z garwolińskiej stacji (położonej de facto już poza miastem) kieruję się w stronę Wisły, zaliczam gminę Wilga, a potem drogą nadwiślańską (fatalny stan!) jadę na Maciejowice. Klimaty mniej więcej takie:



Kiepsko się jedzie, przy przeziębieniu organizm pracuje średnio wydajnie, ale trudno. Dojeżdżam do Maciejowic, zaliczam kolejną gminę. W 1794 r. te same Maciejowice zaliczył niejaki Tadeusz Kościuszko, ale nie wspominał potem tego zaliczenia zbyt dobrze :)

W Maciejowicach, takim zapyziałym miasteczku (w zasadzie to nawet praw miejskich nie mają) postój i dwie fotki:





Drugie zdjęcie zatytułowałem "Panorama Maciejowicka" - skoro jest Panorama Racławicka, to i Maciejowicka dla równowagi powinna być :)

3. Nędza

Kiedy opuszczam trasę nadwiślańską i wjeżdżam na lokalne drogi gminne, robi się nędznie. Dziura na dziurze, śnieg, woda...



Kluczę po jakiś wioskach, wiatr daje się we znaki, mam wyraźny kryzys. Normalnie taka przejażdżka to byłaby bułka z masłem, ale przeziębienie robi swoje.

Im bliżej Garwolina, tym asfalty robią się lepsze, zwiedzam jakieś przysiółki i pola...





...dojeżdżając w końcu do szosy lubelskiej:



Przy trasie lubelskiej tradycyjny postój na lokalną odmianę hamburgera i browarka :) Małego tym razem, smaka nie miałem.

4. Na pociąg!

Jadę trasą lubelską na Garwolin, krążę jeszcze po jakichś okolicznych wsiach, po czym pędzę na pociąg Kolei Mazowieckich na podgarwolińską stację. W Garwolinie błądzę, w efekcie stało się jasne, że nie zdążę. No to pędzę do Pilawy, tam mam TLK. Czas mnie goni, wiatr przeszkadza, ale jadę twardo. W końcu dojeżdżam do dworca w Pilawie...



...kilka minut przed odjazdem pociągu. Pozostaje tylko kupić bilet. Tylko...

5. Motywowanie kasjerki i wagon rowerowy

Chyba już wszyscy wiedzą, jaki burdel wprowadzono w pociągach TLK - bilet na rower można formalnie kupić tylko wtedy, gdy pociąg ma wagon rowerowy. Ot takie "ułatwienie" dla rowerowych pasjonatów. No to proszę kasjerkę grzecznie o bilet na rower, a ta mi na to, że nie może mi sprzedać, bo "nie widzi wagonu rowerowego w systemie". Ja potrzebuję tego biletu, bo fakt wniesienia opłaty za przewóz roweru to dodatkowe punkty w ewentualnych negocjacjach z kanarem, a ponieważ tzw. techniki motywacyjne mam nieźle obcykane, toteż szybko motywuję kasjerkę do sprzedaży biletu na rower. Biorę bilety, płacę, pędzę na peron (mój pociąg już stoi), a tam... wagon rowerowy! No to teraz zobaczcie, jaki burdel jest na kolei - nawet jak pociąg ma o dziwo wagon rowerowy, to "nie widać go w systemie". W ten sposób problem z nabyciem biletu występuje nie tylko wtedy, gdy pociąg nie ma wagonu rowerowego, ale także wtedy, gdy wagon rowerowy jest! Czysty absurd...

6. Warszawa

Jazda pociągiem do Warszawy, potem ze Śródmieścia rowerem do domu, nic ciekawego, ot kolejne 9 km :)

I tyle, na koniec mapka:

Tour de Białystok

Sobota, 23 marca 2013 · Komentarze(17)
Kategoria Ponad 117 km
Powiedzmy uczciwie - piszę, bo muszę odfajkować wpis. Bo tak na serio to mi się nie chce niczego pisać i mam swoje powody. Ale skoro zrobiłem dłuższą wycieczkę, to wypada coś skrobnąć. Więc się zmuszę.

1. Polska kolej

Umówiony byłem z Wilkiem w Sokółce, ale do tej Sokółki trzeba było jakoś dojechać. Jadę na Centralny, bo o 7:24 mam pociąg. Tyle, że pociąg nie przyjeżdża, za to pojawiają się komunikaty o coraz większym opóźnieniu "z przyczyn technicznych". W końcu tuż przed 9 ruszam, tylko 1,5 godziny opóźnienia, luzik.

O spotkaniu w Sokółce w umówionym czasie oczywiście nie ma mowy, zmieniamy nieco plany - wysiadam w Czarnej Białostockiej, jadę na Białystok, potem na Supraśl, tam mamy się spotkać.

Jeszcze tylko fotka dworcu w Białymstoku z okna pociągu:



2. Na Supraśl!

Droga z Czarnej Białostockiej do Białegostoku to pełen luz, wiatr w plecy.



Szybko osiągam miasto, ale omijam ścisłe centrum i robię fotkę w miejscu niekoniecznie najładniejszym:



W ogóle strasznie rozkopany ten Białystok, budują tam na potęgę, niestety głównie drogi. Na tramwaj jeszcze poczekają :)

Wyjeżdżam z miasta i toczę się już drogą na Supraśl, pod lodowaty wiatr (zmieniłem kierunek). Droga jak droga...



Ale gmina zaliczona :) W końcu spotykam Wilka, który jedzie od strony Krynek, zawracam i szybkim tempem osiągamy Białystok.

3. Białystok

Przejeżdżamy przez miasto, robimy też pamiątkowe fotki w centrum, przyjemne całkiem to centrum:





Białystok da się lubić :) Jeśli ktoś oczekiwał jakiejś szczególnej "wschodniości", to musi się zawieść, jest to normalne polskie miasto. Tylko cerkwi można trochę znaleźć, jest w Białymstoku pewna liczba Polaków prawosławnych. No i trochę reklam cyrylicą jest, to ukłon dla gości zza wschodniej granicy przyjeżdżających tu w celach handlowych.

4. Na Szepietowo

Z Białegostoku robimy kilkadziesiąt kilometrów w kierunku Szepietowa, kolekcjonując gminy po drodze. Ogólnie wiatr w plecy, tylko przed Łapami na chwilę zmieniamy kierunek, tocząc się pod silny lodowaty wicher. Dajemy radę. Parę krajobrazów po drodze - droga gdzieś na zadupiu...



...oraz Narew w Surażu:







Przed Szepietowem pojawiają się problemy - na drogi nawiało śnieg, śnieg się nadtopił w ciągu dnia (ostre słońce), po zachodzie słońca wszystko zaczęło zamarzać. W efekcie po drodze zaliczam bolesną glebę. Żeby zaliczać gleby na lodzie pod koniec marca? Kto to słyszał... Pojawiają się też problemy z oświetleniem roweru, coś tam w kablu się poluzowało. Cóż, nie zawsze życie rowerzysty jest usłane różami.

W końcu dojeżdżamy do Szepietowa i czekamy na pociąg w klimatycznej poczekalni :)



5. Koniec

Tym razem pociąg się nie spóźnił. Bez przygód docieram do domu.

Wpis odfajkowany, na koniec mapa:



Wystarczy.

Śląsk, Zagłębie, Częstochowa

Niedziela, 17 marca 2013 · Komentarze(34)
Kategoria Ponad 117 km
W Warszawie i okolicach wszystko jest proste - wszędzie rządzi Legia. No nie, jest jeszcze strefa kibiców Polonii, czyli jakieś 700 metrów w promieniu od ich stadionu. A tak to nudy, Legia i Legia. Za to na Śląsku i w Zagłębiu jest naprawdę ciekawie, a jeśli ktoś orientuje się w kibicowskich klimatach, to może się zorientować po napisach na murach, gdzie się mniej więcej znajduje.

Tak więc w sobotę zaliczałem tereny opanowane przez kibiców Zagłębia Sosnowiec (Będzin, Czeladź), otarłem się o Ruch i Górnika (Piekary Śląskie), potem był Ruch Radzionków, Polonia Bytom, Górnik Zabrze, w końcu zanocowałem na terenach Piasta Gliwice. Wesoło tam mają :)

1. Gliwice i okolice

W niedzielę rano wyruszam z Gliwic. W Gliwicach, przynajmniej tak wynika z "inskrypcji" sprayem, rządzi miejscowy Piast, gdzieś tam pojawiają się też ślady kibicowania Górnikowi z sąsiedniego Zabrza. Ale zanim definitywnie wyjadę z Gliwic, udaję się najpierw na zwiedzanie miasta. I muszę powiedzieć, że mi się podoba, miasto (choć przecież nie takie duże) ma w sobie wszelkie elementy wielkomiejskości:







To akurat dziedzictwo niemieckie w tym pozytywnym aspekcie :)

Krążę trochę po Gliwicach, jem śniadanie "na CPN-ie", wyruszam z miasta. Ciężko się jedzie, pod górkę i pod wiatr. Przejeżdżam przez wioskę Przyszowice, gdzie rządzi już Górnik Zabrze i odbijam na Makoszowy, gdzie czekają na mnie Amiga i Djk71. Krótkie powitanie i ruszamy na Rudę Śląską.

2. Ruda Śląska, Świętochłowice

Ruda Śląska to miasto nietypowe, stanowi w zasadzie zlepek rozrzuconych i nieco oddalonych od siebie mniejszych miasteczek. Jak mówią koledzy, z którymi jechałem, jest to podobno najbardziej śląskie ze śląskich miast, tu wciąż można usłyszeć miejscowy śląski dialekt (a może język? - ja się nie znam, niech to językoznawcy rozstrzygną). Tu granica z Zabrzem:



A jak tereny blisko Zabrza, to rządzi Górnik.

Ruda daje się we znaki, trzeba trochę podjeżdżać pod górę, ale za to widok śląskich klimatów rekompensuje mi te niedogodności:



Mijamy dzielnicę Czarny Las (tu jeszcze rządzi Górnik), w końcu osiągamy Nowy Bytom (tu rządzi już Ruch, choć są też jakieś ślady kibicowania Górnikowi), gdzie robi się całkiem wielkomiejsko:







Pokrążywszy trochę po Rudzie, odbijamy na Świętochłowice, śląskich klimatów ciąg dalszy:



Świętochłowice to miasto przyklejone do Chorzowa, więc siłą rzeczy rządzi Ruch.

3. Chorzów, Siemianowice

Centrum Chorzowa podoba mi się, takie całkiem wielkomiejskie:



Były też ładniejsze fragmenty (bo ten jest trochę zapyziały) i w sumie szkoda, że nie sfociłem. Ale ogólne wrażenie na plus.

Dojeżdżamy w okolice Stadionu Śląskiego (niekończąca się budowa...), tam czeka na nas Limit.



Krążymy jeszcze po parku w Chorzowie, zahaczając m.in. o planetarium...



...po czym robimy rundkę po Siemianowicach Śląskich (fajny zjazd, potem powrót pod górkę, coś za coś) i tam żegnam się z Amigą i Djk71, dalej wjeżdżam z Limitem do Katowic. A, w Siemianowicach rządzi Ruch Chorzów.

4. Katowice

Centrum Katowic mi się podoba, takie swojskie, typowo polskie :)



Choć miejscowi pewnie mnie zganią, że nie jest to centrum historyczne :)

Przebijając się katowickimi ulicami, pedałujemy z Limitem na Mysłowice, cały czas pod silny wiatr. Masakra... W Katowicach, sądząc po napisach na murach, rządzi GKS Katowice :) Podobno są tez dzielnice opanowane przez kibiców Ruchu, ale akurat przez nie nie przejeżdżałem.

5. Mysłowice

W Mysłowicach (rządzi GKS, są też ślady kibiców Ruchu) jest wesoło. Najpierw kręcimy pod silny wiatr, potem prawie zaliczamy czołówkę z tramwajem, prując dziarsko po torowisku :) Na szczęście miejscowe tramwaje jeżdżą z tak żałosną prędkością, że czasu na ewakuację mieliśmy mnóstwo.

A centrum miasta wygląda tak:





W Mysłowicach zatrzymujemy się na mały posiłek, po czym nasyceni przekraczamy granicę, opuszczamy Śląsk, wjeżdżamy do Zagłębia. Paszportów znów nikt nie sprawdza :)

6. Sosnowiec, Dąbrowa Górnicza

Przez Sosnowiec przejeżdżamy sprawnie, omijając centrum miasta i podziwiając niekończące się blokowiska. Dojeżdżamy do Dąbrowy, a tam klimaty architektoniczne jak z Korei Północnej :)



Ogólnie miasto wygląda na całkiem ogarnięte, nieogarnięta jest niestety miejscowa stacja kolejowa, ale to już tereny PKP, więc co zrobić? Na stacji żegnam się z Limitem, odjeżdżam. Jeszcze tylko pamiątkowa fotka:



Ale nie tym pociągiem jechałem. Jechałem "tradycyjnymi" wagonami wypożyczonymi lub kupionymi od kolei czeskich, bo wszystkie napisy w środku były po czesku, a z zewnątrz stało jak był "Ceske Drahy".

A, w Sosnowcu i Dąbrowie rządzi Zagłębie Sosnowiec.

A tutaj mapka z przejażdżki po Śląsku i Zagłębiu:



7. Zawiercie-Częstochowa

To jeszcze nie koniec mojej trasy. Wysiadam w Zawierciu z zamiarem jazdy na Częstochowę. Za Zawierciem zaliczam gminę Włodkowice. Lekko nie ma, telepię się pod długi podjazd. Ale gmina zaliczona. Dalej jadę na Myszków, pogoda cały czas dopisuje:



Jazda w stronę Częstochowy to totalny lajcik, wiaterek w plecy, robi się w końcu w miarę płasko. Mały postój w knajpie na żurek i browarek, kręcę dalej, Częstochowa coraz bliżej:





Pod miastem trochę krążę bocznymi szosami, wrzucając do kolekcji kolejne gminy.

W końcu jest miasto. Zdjęć nie robię, jest już ciemno, sfocę innym razem :) Centrum wygląda OK, przedmieścia niestety nie. Bywa.

Jeszcze tylko podróż pociągiem ponad 3 godziny na stojąco (w niedzielę wieczór dali łaskawie 4 wagony w pociągu do Warszawy, brawo!) i jestem u siebie.

No i mapka:



I tyle, wystarczy :)

Tour de Śląsk

Sobota, 16 marca 2013 · Komentarze(51)
Kategoria Ponad 117 km
Daruję sobie wstępniak, dlaczego pojechałem tam, gdzie pojechałem, kiedy wpadłem na pomysł itp. Przejdę od razu do konkretów.

1. Włoszczowa

Sobota, zrywam się o 4:30, o 5:40 ruszam z Dworca Zachodniego, 2 godziny później wysiadam na słynnym peronie we Włoszczowie:



Ja wysiadam, za to wsiada policja wezwana przez kanara do spacyfikowania młodzieńców, którzy wdawali się w jakieś awantury z kanarem i wyglądali na bedących pod wpływem narkotyków.

Zostawiam zatem pociąg i narkonamów za sobą, jeszcze tylko fotki na ryneczku we Włoszczowie...





...i ruszam na południowy zachód.

2. Pozytywna energia :)

Toczę się po gładkim asfalcie, wkrótce osiągam granicę województw. Kończy się kieleckie (formalnie świętokrzyskie), zaczyna katowickie (formalnie śląskie). Zaczynają się też dziury w jezdni, a za pierwszymi dziurami pojawia się tabliczka z napisem "Śląskie - pozytywna energia". Pozostaje wyrazić nadzieję, że nagły przypływ pozytywnej energii pozwoli katowickim włodarzom doprowadzić swój odcinek drogi do standardów kieleckich :)

Toczę się na Siewierz, gdzie umówiony byłem z Limitem. Najpierw pamiątkowa fotka z drogowskazem...



...a oto i Szczekociny - do Siewierza coraz bliżej :)



W Szczekocinach jest całkiejm fajny rynek, ale focenie odpuszczam, bo na tylnym kole siedzi mi TIR, więc nie ryzykuję nagłego zatrzymania.

3. Górki!

Za Szczekoncinami zaczynają się górki. Najpierw nieśmiało, potem coraz bardziej konkretnie, ogólnie krajobraz mi się podoba.





Przed Zawieciem dostaję mocno w kość, ale w końcu pokonuję te pagórki i jak się dalej okaże, najgorsze już za mną. Przez Zawiercie przetaczam się szybko, nie focę (miasto raczej nieciekawe, takie typowo poprzemysłowe), jeszcze tylko kolejne miasteczko Poręba (też szału nie ma) i jest Siewierz.

4. Siewierz

Jest Siewierz, jest i Limit.





Obiad w knajpie i ruszamy dalej, jeszcze tylko zahaczamy o lokalny zamek. Całkiem ładny ten Siewierz.

5. Zagłębie

Gmina Psary...



...to w zasadzie początek Zagłębia Dąbrowskiego. Trochę górek, trochę upierdliwych podjazdów, nie jest tak płasko, jak na Mazowszu. Wkrótce zaliczam Będzin...





...i jedziemy dalej z Limitem na Czeladź. Sam Będzin to oprócz zamku także blokowiska (jak to w Polsce), najdłuższe chyba rondo w Polsce oraz tory tramwajowe, po których tramwaje telepią się tak, jakby miały zaraz wypaść z szyn. Remont wskazany. Za to Czeladź sprawia całkiem fajne wrażenie :)





Wkrótce Śląsk.

6. Śląsk

Kończy się Czeladź, kończy się Zagłębie, dojeżdżamy do granicy:



Paszportów na szczęście nikt nie sprawdza :)

Później granicę przekraczamy jeszcze nie raz. Wracamy na chwilę do Zagłębia - Wojkowice i Bobrowniki...



...i znów Śląsk, tym razem Piekary Śląskie. Raz za razem zaliczamy jakieś górki, całkiem konkretny podjazd jest między Piekarami i Radzionkowem, na przełożeniu 1-1 daję radę :) Szybko przetaczamy się przez Radzionków i dojeżdżamy do rynku w Bytomiu:



Podoba mi się centrum Bytomia, takie wielkomiejskie, mnóstwo ciekawych kamienic, w stanie niestety różnym, ale ogólnie nie jest źle.

W Bytomiu się żegnamy, Limit wraca do domu na wschód, ja odpoczywam w jakiejś galerii handlowej położonej w samym centrum Bytomia, po czym jadę na Gliwice, gdzie mam zamówiony nocleg.

6. Zabrze, Gliwice

Jest już ciemno, droga między Bytomiem i Zabrzem wygląda ponuro, najpierw słabiutkie oświetlenie, potem oświetlenia w ogóle brak, w międzyczasie zaliczam potężną dziurę, ale koło wytrzymuje. Dalej jazda w zasadzie bez historii, Zabrza niewiele widzę, bo jest ciemno, jest trochę ciekawsazych gmachów w centrum, za to boczne ulice wyglądają mrocznie.

Wkrótce Gliwice, tam kończę. O zwiedzaniu Gliwic będzie w kolejnym wpisie.

I na koniec mapka:



Się ujechałem :)

Tour de Podlasie czyli ZaliczGlebe.pl

Sobota, 9 lutego 2013 · Komentarze(25)
Kategoria Ponad 117 km
Ta wycieczka to było przekraczanie granic. Przekroczyłem granicę 40 tys. km na BS, przekroczyłem granicę 500 zaliczonych gmin i przekroczyłem granicę... 10 gleb podczas jednej wycieczki :)

Zamysł był taki, aby wyruszyć rowerem z Siedlec, pozaliczać trochę gmin na wschód od miasta i do Siedlec wrócić. Ot taka pętelka miała wyjść. Z powodu złych warunków na drogach lokalnych wyszło nieco inaczej.

1. Start

Start jak start, jadę z Bielan na Dworzec Śródmieście (zdążyłem 2 minuty przed odjazdem pociągu, ufff...), wsiadam w pociąg, wysiadam w Siedlcach, ruszam w trasę.

2. Gleba za glebą, gmina Paprotnia zaliczona w bólach

Na portalu ZaliczGmine.pl nie okupuję pierwszych miejsc, ale gdyby powołać do życia portal ZaliczGlebe.pl, mógłbym być tam potentatem.

A zaczęło się niewinnie, bo droga lokalna z Siedlec do Paprotni wyglądała tak:



Zmylił mnie ten widok, te piękne pasy asfaltu, miałem nadzieję, że tak będzie już zawsze.

Wkrótce jednak zaczęły się schody. Na asfaltowych pasach pojawiły się oblodzenia, coraz więcej i więcej. W końcu... Stało się. W tym miejscu...



...glebnąłem, rower uciekł mi dosłownie spod tyłka, a ja upadłem na dupsko, obijając je porządnie.

Z czasem droga zmieniła się w prawdziwe lodowisko, tutaj znów się wypierniczyłem:



I nie była to bynajmniej ostatnia gleba. Miałem już dość, chciałem wrócić do Siedlec, żeby spróbować szczęścia na drogach wojewódzkich, ale wrócić nie było jak, najbliższy PKS miał łaskawie nadjechać za ponad 3 godziny. No to jechałem dalej, a miejscami szedłem, bo był goły lód. Tyłek obtłukłem bodajże 3 razy, raz walnąłem potężnie nogą o wspornik kierownicy, drugi raz też w kierownicę, co poskutkowało oderwaniem od kierownicy podstawki licznika. Co gorsza trochę wyrwał się przewód łączący podstawkę z czujnikiem, licznik wciąż chodził (dyndając smętnie na kablu), ale do czasu.

Gleb zaliczyłem jednym słowem mnóstwo, w końcu dojechałem do Paprotni i do skrętu na Mordy. Miałem z Paprotni jechać zupełnie gdzie indziej, ale odbiłem na te Mordy, bo tam przebiega droga wojewódzka, więc miałem nadzieję, że chociaż tam będzie odśnieżone. A oto i rozstaje dróg w Paprotni:





Tak, chciałem, żeby tzw. Pani Bozia nade mną czuwała :)

Na Mordy jadę z duszą na ramieniu i zabójczą prędkością 8-12 km/h. Jadąc, pocieszam się, że nie cały jestem potłuczony, bo np. kolana mam całe. Jednak szybko i to nadrabiam, prawe kolano obijam porządnie i to dwukrotnie.

3. Mordy - zbawienie!

Jeszcze tylko mały postój na jakiejś śnieżno-lodowej pustyni...



...i są Mordy! Odśnieżona droga! Zbawienie...



Wjeżdżam na drogę wojewódzką Siedlce-Terespol, ruszam na Łosice.

4. Nudna jazda do Białej Podlaskiej

Co tu mówić, nudno było. Ale po "ciekawych" glebach przyjąłem tę nudę z radością. Droga wyglądała tak:



W Łosicach postój w lokalnej mordowni, posilam się hamburgerem i małym browarkiem.

A tu pamiątkowa fotka z drogowskazem w jakiejś wiosce:



Jeśli ktoś nie zna tych terenów, to od razu mówię: wybijcie sobie z głowy teksty o "Polsce B", które padają w mediach. Media mają to do siebie, że zawsze będą przedstawiać w negatywnym świetle te rejony kraju, gdzie ludzie mniej ochoczo głosują na Jedynie Słuszną Partię i chodzą częściej do kościoła niż do lansiarskich klubów. Ale to są bzdury z tą "Polską B" - tubylcy mieszkają w normalnych murowanych domach a nie drewnianych chatach (parę na krzyż się jeszcze znajdzie, ale niewiele już tego jest), po drogach jeżdżą normalne samochody a nie furmanki (no i rowery jeżdżą), a po polach nowoczesne traktory. Tak to wygląda, ogólnie całkiem porządnie, nie pozwólcie mediom robić papkę z Waszych mózgów :)

A tu granica województw:



W końcu dojeżdżam do Białej Podlaskiej, a tam...

5. Biała Podlaska i licznik

W Białej Podlaskiej zaczyna nawalać licznik. Kabel wyrwał się z podstawki, na początku jeszcze łączy, ale gubi impulsy, potem koniec. Co robić? Najpierw robię zdjęcie :)



To rynek w Białej Podlaskiej. A ja odpalam internet w komórce, znajduję czynny sklep ze sprzętem rowerowym i kupuję nowy licznik (o którym pisałem w poprzedniej notce), po czym ruszam na Międzyrzec Podlaski.

6. Międzyrzec Podlaski

Droga na Międzyrzec to nic specjalnego, cały czas trasą Warszawa-Terespol wśród TIR-ów, ale bezpiecznie, bo pobocze było szerokie i odśnieżone. Dojeżdżam do Międzyrzeca, mapa wycieczki wygląda tak:



A potem robię jeszcze kilkanaście kilometrów po Międzyrzecu, bo mam sporo czasu do odjazdu pociągu do Warszawy. Chciałem złapać jakiś PKS do Siedlec, ale okazało się, że żadne PKS-y już tu nie jeżdżą, tylko busiki. Ale nawet nie musiałem się zastanawiać, czy pozwolą mi wejść z rowerem do busika, bo i tak żaden nie nadjechał :)

No to krążę po Międzyrzecu i krążę, w końcu robię zakupy w Biedronce i na peronie stacji kolejowej spożywam kolację "made in Biedronka" - kiełbasa myśliwska, ser żółty z przyprawami, bułka kajzerka i mikroelementy w postaci piwa Leżajsk :) Smaczne było, a na ciemnym peronie na mrozie smakowało podwójnie :)

7. Warszawa

Do Warszawy docieram pociągiem całkiem szybko, tylko siedzę w tym pociągu w kurtce, bo ogrzewanie padło. Ale to tylko polska kolej, więc nie ma sensu się czepiać :)

Wysiadam na Centralnym, wracam do domu. Wystarczy.

Fajny dzień, tylko trochę obolały jestem po tych glebach, jakbym z kibolskiej ustawki wrócił :)

Jedziemy, jedziemy! Z ziemi radomskiej na Piotrków

Sobota, 19 stycznia 2013 · Komentarze(43)
Kategoria Ponad 117 km
Gdyby ktoś mnie pytał, czy celowo wybieram brzydkie dni na długie trasy, to od razu odpowiem, że nie. Dłuższa trasę robię, gdy mam na to czas. A że czasem wypadnie wtedy śnieżyca czy coś w tym stylu? To już po prostu kwestia przypadku, pech i tyle :)

W każdym razie trasę wybrałem wczoraj taką, aby ten śnieg nie był specjalnie upierdliwy. Wyszło mi z prognozy pogody, że najlepiej będzie jechać z okolic Radomia na zachód, bo tam ostro popada tylko nad ranem, a potem będzie cały dzień luzu. No to pojechałem :)

1. Pionki-Radom. On tu jest i tańczy dla mnie :)

Kto tańczy? Rower! Tańczy sobie na śniegu w Pionkach.

Wstaję rano, jadę na Centralny, wbijam się w pociąg Warszawa-Kielce, po dwóch godzinach jazdy wysiadam w Pionkach. Jest przed 10. Pionki zasypane.





Mój rower jak powiedziałem tańczy, ale idzie żyć, miejscowi "bikerzy" też się jak widać nie poddają :)

Obawiałem się drogi do Radomia, tymczasem totalny luzik, wyjeżdżone pasy asfaltu, można dziarsko mknąć do przodu.



Dosyć sprawnie dojeżdżam do Radomia, miałem jedynie małą wymianę uprzejmości z jakimś głąbem... Tak, w terenówce oczywiście. Głąb strasznie przeżył fakt, że na kilka sekund musiał zdjąć nogę z gazu. Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że terenówka to nie samochód lecz stan ducha (buraczane pole w głowie).

W Radomiu zaczyna się breja. Centrum miasta omijam szerokimi ulicami przecinającymi przedmieścia (coś w rodzaju obwodnicy centrum), gdzieś na przedmieściach posilam się w zajeździe położonym w jakże pięknym i romantycznym otoczeniu:



2. "Siódemką" na Szydłowiec

"Siódemką" (czyli drogą krajową nr 7) jedzie się na początek ciężko, bo nie odśnieżyli. M.in. dlatego zatrzymałem się na posiłek w zajeździe, licząc po cichu na to, że gdy będę sobie jadł, jakaś maszyna jednak przejedzie i odśnieży. I faktycznie odśnieżyli!



Sama jazda jest bardzo mało przyjemna, trzeba zacisnąć zęby i wytrzymać nieustanny huk samochodów. Bywa i tak.

3. Przez śniegi do Przysuchy

Odcinek Szydłowiec-Przysucha to najtrudniejszy odcinek całej trasy, męczący z uwagi na duże zaśnieżenie i występujące czasem w przyrodzie pagórki.

Sam Szydłowiec nieciekawy, więc robię tylko pamiątkową fotkę z drogowskazem:



A potem jedzie się tak:







We wsi Chlewiska (która zasypana śniegiem miała jakiś swój fajny klimat i żałuję, ze nie porobiłem tam zdjęć) muszę podjąć decyzję, czy jechać na Piotrków czy na Radomsko (taki miałem drugi wariant trasy). Ale jadąc na Radomsko, musiałbym zrobić dłuższy odcinek lokalną drogą. Próbuję, ale droga okazuje się nieprzejezdna. Jadę "główniejszą" trasą w stronę Piotrkowa.

Zbliżam się do Przysuchy, jeszcze tylko kolejna "wielce interesująca" wioska po drodze...



...i jestem w mieście. Przysucha to powiatowa dziura, na dowód załączam dwie fotki z kolekcji "To takie typowo polskie" :)





Ogólnie jednak mijając te miasteczka i wioski człowiek cały czas ma uczucie, że znajduje się w zasięgu cywilizacji - gdy jedna wioska się kończy, to za chwilę zaczyna się druga. Nie to, co na Pomorzu, gdzie można trafić na bezludną pustkę ciągnącą się kilometrami.

4. Na Piotrków!

Na Piotrków jedzie się łatwo, odśnieżoną trasą nr 12, ruch niewielki. Wszystko fajnie, tylko daleko do tego Piotrkowa, z Przysuchy jakieś 70 km. Najpierw trochę dokuczają pagórki, potem robi się coraz bardziej płasko. Zachodzi słońce, jadę przez ciemności, w jakiejś knajpie przed Opocznem odpoczywam:



Dalej zwiedzam sobie obwodnicę Opoczna, gdzie jakiś baran ustawił zakaz jazdy rowerem. Ignoruję, bo co mam robić? Czy taki kretyn-drogowiec myśli, że jak postawi taki znak, to rowerzysta na widok znaku teleportuje się? Może i bym chciał się teleportować czasem, ale nie umiem. Więc jadę. Ogólnie takie znaki utwierdzają mnie w przeświadczeniu, że w Polsce obwodnice buduje się nie po to, aby ulżyć mieszkańcom miast, dać im odpocząć od ruchu tranzytowego, lecz po to, aby nasi mistrzowie kierownicy mogli na odcinku paru kilometrów wcisnąć gaz do dechy. Wtedy faktycznie rower może nieco przeszkadzać.

Ciężko się jedzie, czuję w nogach zmęczenie, robię coraz częstsze postoje. Dotarcie na czas do pociągu w Piotrkowie staje się zagrożone. A jeszcze niedawno myślałem, że zdążę na luzie...

5. Na pociąg!

Wtaczam się do Piotrkowa. Piotrków to w zasadzie taka Łódź w miniaturze - podobne zabudowania fabryczne i domki robotnicze, podobne kamienice (większość podobnie zdewastowanych i część podobnie odnowionych), ogólnie klimacik podobny. Nawet wojna na murach między kibicami ŁKS-u i Widzewa wygląda podobnie jak w Łodzi :)

Gdzieś tam błądzę w tym Piotrkowie i zachodzi realna obawa, że ucieknie mi pociąg. W końcu docieram jednak na dworzec kilka minut przed odjazdem pociągu. Zakup biletu trwa chyba ze 3 minuty (ech, te drukarki w kasie...), w końcu wsiadam do pociągu 2 minuty przed jego odjazdem. Czujecie? Turlać się sto kilkadziesiąt kilometrów, żeby wsiąść do pociągu 2 minuty przed odjazdem - tak to tylko chyba ja potrafię :)

Przed 23 jestem w Warszawie, wysiadam na Zachodnim, jadę do domu przez mokre ulice. Szwankuje rower (nieważne co, nie będę przynudzał). Ale dojeżdżam.

Wystarczy tych wrażeń. Na koniec mapka:

#lat=51.360101789642&lng=20.56785&zoom=9&maptype=terrain

Tour de Grudziądz & Chełmno

Niedziela, 13 stycznia 2013 · Komentarze(24)
Kategoria Ponad 117 km
Ostatni dzień mojej trzydniowej wyprawki (słowo "wyprawa" mimo wszystko byłoby na wyrost, bo wyprawa kojarzy mi się z tygodniowym kręceniem) potraktowałem lajtowo. Ruszyłem ze Sztumu w stronę Bydgoszczy, ale nie spinałem się na tę Bydgoszcz, dopuszczałem możliwość zakończenia trasy wcześniej, bo po dwóch dniach ostrzejszego kręcenia czułem to i owo w nogach. A więc do rzeczy:

1. Sztum, Kwidzyn i śnieżna gmina Sadlinki

Ze Sztumu ruszam na południe, na Kwidzyn i dalej na Grudziądz. Jeszcze tylko pamiątkowa fotka w Sztumie:



Sztum w ogóle znam świetnie, bo mam tam sporo rodziny, m.in. mój ojciec pochodzi ze Sztumu :) Oj, ile wakacji w tym Sztumie spędziłem...

Dobra, sentymenty sentymentami, a tu jechać trzeba. Jedzie się przyzwoicie, droga na Kwidzyn dobrze odśnieżona, tylko podjazdy dają czasem w kość, pagórkowato tam trochę. No dobra, Himalaje to nie są, ale dla chłopaka z płaskiego jak deska Mazowsza, typowego "nizinnego turysty" (spotkałem się z takim określeniem na BS-ie) to i tak coś. W końcu dotaczam się do Kwidzyna, tam czas na małe zakupy.

W Kwidzynie zdjęć nie robię, jakoś mi się nie chce, pogoda brzydka, a i sam Kwidzyn bez rewelacji. Podobno przed wojną był ładniejszy, ale towarzysze radzieccy, którzy zawitali tam w 1945 r., mieli ciągoty piromańskie, a do pieczołowitej odbudowy nikt po wojnie nie miał głowy. Nie twierdzę, że ten Kwidzyn jest jakiś strasznie brzydki, ale nie urzekł mnie na tyle, aby cykać foty. Urzekło mnie natomiast to:



Jedno muszę Niemcom oddać - linie kolejowe budowali z rozmachem.

Ta szosa i wiadukt to już za Kwidzynem, to trasa do wsi Sadlinki - zboczyłem z głównej drogi, żeby wrzucić dodatkową gminę do kolekcji, gminę leżącą na uboczu głównych dróg. Zaliczam owe Sadlinki uczciwie i dogłębnie, jedzie się ciężko, sypie coraz większy śnieg. Za Sadlinkami zaczyna się las i takie coś:



I wiecie co? Zaczyna mi się to podobać! To nic, że tempo jazdy mizerne. Jak powiedziałem, dzień traktuję lajtowo i się nie spinam, a jazda w tej scenerii jest fantastyczną odmianą po dwóch dniach spędzonych na drogach krajowych w towarzystwie TIR-ów. We wsi Gardeja...



...dojeżdżam w końcu do głównej drogi na Grudziądz.

2. Przez śniegi i wioski do Grudziądza

Za Gardeją wjeżdżam w woj.bydgoskie (formalnie kujawsko-pomorskie) i znów zbaczam z głównej trasy, aby pozwiedzać sobie gminę Rogóźno. Toczę się zaśnieżonymi drogami przez jakieś zadupia i jest świetnie! Chyba naprawdę miałem dość dróg krajowych, skoro toczenie się po śniegu z żałosną prędkością tak mi się spodobało. Nawet gleby żadnej nie zaliczyłem, parę raz mną bujnęło, ale utrzymałem maszynę. W końcu wracam jednak znów do głównej szosy i osiągam Grudziądz, bodajże najmniejsze w Polsce miasto z tramwajami:



No wiem, tramwaju nie widać, ale nie chciało mi się czekać, aż jakaś drynda przyjedzie :)

Centrum Grudziądza niestety omijam, bo droga do centrum prowadzi po kostce brukowej. 21.wiek i taki szajs? Nie, daruję sobie, omijam zabytkowe centrum bokiem, fotek nie będzie.

Grudziądz ciągnie się chyba przez 10 km, w końcu mijam miasto i jadę dalej przez Stolno na Chełmno.

4. Chełmno - pooooodjazd

Średnio się jedzie na Chełmno, lodowaty wiatr nie chce wiać mi w placy, czasem zawiewa w twarz. jest też parę męczących podjazdów. Dochodzę do wniosku, że nie będę telepał się aż do Bydgoszczy, tylko skończę bieg w Chełmnie i złapię jakiś autobus, który dowiezie mnie do pociągu w Bydgoszczy lub Toruniu. W międzyczasie zachodzi słońce:



Jestem już zmęczony, a tu natykam się na solidne podjazdy. Pierwszy przed wsią gminną Stolno - pokonuję. Drugi między Stolnem a Chełmnem - pokonuję większość, po czym odpuszczam sobie i podchodzę z buta. Następnie w Chełmnie dłuuugi zjazd, a potem... podjazd! Tym razem zawziąłem się - nie podejdę z buta, będę się męczył, będę zdychał, a zrobię ten podjazd rowerem. Bo tak! I zrobiłem, zmęczony wtaczam się na starówkę i rynek:



Następnie ustalam, gdzie jest dworzec autobusowy, pół godziny do odjazdu autobusu do Torunia spędzam w barze, jem i rozgrzewam się grzanym browarkiem.

5. Toruń - z duszą na ramieniu przez most na Wiśle

Rower nie mieście się do autobusowego bagażnika, ale kierowca nie robi problemów, pozwala wtaszczyć sprzęt do środka, dopłacam tylko 3 zł za bagaż. Dojeżdżam do Torunia, jadę na dworzec kolejowy. Mróz jest potężny, autobus był nieogrzewany, więc jak wysiadam, to szybko przemarzam, marzną paluchy i ręce, choć są w rękawiczkach. Dworzec kolejowy mieści się po drugiej stronie Wisły, kieruję się na most. Jest zwężenie do jednego pasa , bo mosty jest wąski, więc niech tam, odpuszczę spaliniarzom i przejadę częścią pieszo-rowerową.

I tu zaczynają się schody, bo jest piekielnie ślisko na tym pieszo-rowerowym ciągu. Przewrócenie się w lewo grozi przydzwonieniem głową w żelazną konstrukcję mostu. Przewrócenie się w prawo grozi władowaniem się w niską barierkę mostu - na tyle niską, że łatwo znaleźć się w lodowatej Wiśle. Jadę powolutku i ostrożnie, a adrenalina skacze na tyle, że przestaje mi być zimno, rozgrzewam się w mgnieniu oka :) Jeszcze tylko odstanie 20 minut w kolejce po bilet (czynne jedno okienko) i można jechać do Warszawy.

6. Warszawa - ziemia jest płaska!

Po turlaniu się 3 dni przez pagórki na nowo okrywam w Warszawie, że świat jednak może być płaski :) Przez puste wieczorową porą miasto jedzie się rewelacyjnie. Jak płasko! Jak pięknie! Wycieczkę kończę mocnym akcentem - 500 metrów od domu... łapię gumę.

Ale mam szczęście z tymi gumami, co nie? :)

7. Pranie czyli test licznika :)

Jeśli potrzebujecie naprawdę wodoszczelnego licznika, to z czystym sumieniem polecam Sigmę 906. Przetestowana w praniu. Do testu użyte zostały:

- pralka automatyczna firmy Bosch
- proszek Bryza Color
- pranie w 40 stopniach, czas prania ok. 1 godz. i 10 min., wirowanie 1000 obr./ min.

Nie, test nie był zamierzony, po prostu niedokładnie opróżniłem kieszenie, gdy po podróży wrzuciłem do pralki ciuchy. W każdym razie licznik wytrzymał test i wciąż działa.

I to koniec przygód, dodaję mapkę: