Rajd przez Pomorze - cz. 2
W Szczecinku budzik budzi mnie po 7. Jestem obolały, nie chce mi się jechać, nie chce mi się wstawać, najchętniej dalej bym spał. Ogarniam się jednak, ubieram, wymeldowuję z hoteliku i jadę. Jadę? Nie, nie jadę!
Zanim napisze, dlaczego nie jadę, wyjaśnię, jakie miałem plany. Chciałem dotrzeć na kołach w 2 dni ze Szczecina do Sztumu (to koło Malborka), gdzie mam rodzinę. Nocleg planowałem jakieś 40 km za Szczecinkiem, w miejscowości Rzeczenica. Awarie po drodze i mało sprzyjający wiatr sprawiły, że skończyło się na noclegu w Szczecinku i moje plany były mocno zagrożone. Może by się jednak udało ale...
Próbuję jechać i idzie ciężko. Szybko kumam, o co chodzi, tylne koło jest mocno sflaczałe, gdzieś tam jest malutka dziurka (a może nieszczelność przy wentylu, cholera wie) i pomału schodzi powietrze. No to idę z buta na stację benzynową, tracę 20 cennych minut. Dopompowuję, jadę.
2. Las, las, las... Biały Bór
Krajobraz jest wielce ciekawy. Las, las, las... No nie, czasem są pola...
i nawet wioski:
Szkoda, że nie mam zdjęć Szczecinka, ale problemy z ogumieniem sprawiły, że zamiast robić sesję fotograficzną, drałowałem z buta na CPN.
Dobra, wróćmy na trasę. Miałem jechać na Czarne, a potem na Rzeczenicę. Na Rzeczenicę pojechałem, ale mocno naokoło, przez Biały Bór. Najpierw odbiłem na Czarne, ale po 300 metrach telepania się w śniegu zrezygnowałem i wróciłem na jako tako odśnieżoną drogę główną.
W końcu wjeżdżam do gminy Biały Bór i... jadę dalej bez końca. Środkowopomorskie gminy z uwagi na małą gęstość zaludnienia mają monstrualne rozmiary, niejeden powiat by się nie powstydził. A oto próbka przydrożnego krajobrazu:
Biały Bór to miejsce w Polsce kultowe, swoiste zagłębie fotoradarowe. Raz podobno nawet rowerzystę cyknęli. Mi zdjęcia nie robią, bo jadę nie w tę stronę, co potrzeba. W Białym Borze jest potężny zjazd, można się rozpędzić i zrobić sobie fotkę. Ale ja jadę pod górę... W pewnej chwili stwierdzam, będąc już blisko końca podjazdu, że chrzanię to. Ostatnie metry robię z buta.
Znów wsiadam na rower, dojeżdżam do jakiegoś zajazdu na obrzeżach miasta, wcinam potężnych rozmiarów hamburgera (pysznego!), zapijam kawą i piwem. Jest dobrze.
3. Na Człuchów i Chojnice
Jazda jak jazda, nuda i monotonia, praktycznie cały czas las. A gdyby tak...
...pojechać na Wrocław? :)
Czasem są wioski i trafiam nawet na całkiem ładny kościół z tzw. muru pruskiego, w moich stronach rzecz niespotykana:
Najczęściej jednak widoki wyglądają tak:
Jest i wieś Rzeczenica, szału nie ma:
Pozdrawia mnie za to miejscowa "bikerka" w wieku emerytalnym telepiąca się przez wieś na starym rowerze :)
Wreszcie docieram do Człuchowa:
Na fotkę wybrałem jedno z ładniejszych miejsc, bo ogólnie miasto wygląda nieciekawie, w centrum pełno bloków, zabudowy historycznej niewiele. Widać, ze towarzysze radzieccy w 1945 r. Człuchowa nie oszczędzili.
Co jeszcze można powiedzieć o Człuchowie? Na pewno to, że tubylcy nie lubią sąsiednich Chojnic, wulgarne napisy na murach na temat sąsiadów zza miedzy świadczą o tym dobitnie :)
Do Chojnic też wkrótce docieram, umordowany nieco, bo jadę pod silny wiatr i ciągle zaliczam jakieś pagórki. W Chojnicach posilam się w miejscowym McDonaldsie (ach, te dyskretny urok śmieciowego żarcia...) i robię fotkę na jakiejś ulicy:
Tak, to mój rower leży. Źle go ustawiłem, a że był z jednej strony mocno obciążony (sakwa), to się glebnął :)
4. Na pociąg!
W Chojnicach stwierdzam, że skoro chcę być o ludzkiej porze w Sztumie, to na kołach się nie dotoczę. Może gdybym miał wiatr w plecy... Ale miałem w twarz. Postanowiłem pojechać zatem rowerem do stacji Rytel (aby zaliczyć gminę Czersk) i stamtąd pociągiem do Starogardu Gdańskiego, a stamtąd znowu na kołach do Sztumu. No to jadę.
Jadę, a czas leci, droga jest kiepska (z płyt betonowych, pomiędzy którymi straszą szczeliny), do odjazdu pociągu w Rytlu coraz bliżej. Dotaczam się do Rytla, tyle że stacja mieści się na jakimś zadupiu w oddaleniu od głównej drogi. Zanim sprawdziłem na mapie, jak do niej dojechać, widzę odbijającą w bok ulice Dworcową. Skoro Dworcowa, to chyba na dworzec, co nie? Skręcam. Pytam jeszcze jakiegoś tubylca i on potwierdza, że droga prowadzi na dworzec. Tyle, że droga jest cała zaśnieżona. No nic, jadę. Kończą się zabudowania, ciągnie się las, a dworca nie widać. Czas leci nieubłaganie. W końcu jest jakieś rozwidlenie dróg, oznaczeń żadnych nie ma, skręcam w złą stronę, wbijam się w jakieś śniegi, wreszcie widzę tory, znów łapię właściwy kierunek, bo dostrzegam w oddali stację, pędzę co sił dróżką wzdłuż torów przez zaspy i... Gleba. Tak to się musiało skończyć. Na pociąg spóźniam się kilka minut.
No trudno, za godzinę i 20 minut mam następny. Wchodzę do poczekalni. Wszystko zdewastowane i ponure, ale jest ławeczka. Wkrótce okazuje się, że nie jestem sam, bo w rogu siedzi sobie... bury kot. I tak czekam sobie ponad godzinę w towarzystwie kota. Nawet pogłaskać się dał, ale w końcu sobie poszedł. W części budynku dworca mieszkają normalnie ludzie, więc pewnie kot poszedł na podwieczorek :)
Wreszcie podjeżdża pociąg. Spodziewałem się starego gruchota, a tu proszę, pachnący nowością szynobus. Miłe zaskoczenie. W środku sporo ludzi - jak warunki podróżowania są dobre, to i podróżni się znajdują.
5. Tczew-Sztum
Z powodu opóźnienia odpuszczam sobie Starogard Gdański, wysiadam w Tczewie. Stamtąd jazda do Sztumu w zasadzie bez historii, poza tym że pod wiatr na sporym odcinku. Jest też kilka kilometrów nawierzchni kostki brukowej, taka mała tortura dla rowerzystów :)
O 21 docieram na miejsce. Tak jak chciałem. Wystarczy wrażeń na dziś.
I na koniec mapki: