Zaledwie 35 km. Nawet nie to, że mi się nie chciało, po prostu zabrakło czasu, miałem różne sprawy na głowie. Kilometry były zatem "dopracowe" i sprawunkowe.
Ale co tam, jeden lajtowy dzień nikomu nie zaszkodzi :)
W niedzielę nie zaliczałem gmin, nie było czasu na całodzienną wyprawę. Znalazłem za to czas na jeżdżenie po Warszawie i okolicach. Dokręciłem do stówy.
Zaczęło się ciężko, fatalnie wręcz. Wyjechałem rozruszać organizm po sobotniej wycieczce, krążyłem po Warszawie, ale brakowało motywacji i chciało mi się spać. Ciężko znaleźć motywacyjnego kopa, gdy jedzie się po raz dziesięciotysięczny tą samą ulicą. Tym niemniej podczas tej warszawskiej przejażdżki (najdalej dotarłem na Mokotów i Ochotę) nakręciłem ok. 40 km, nawet lekko więcej.
Ciekawiej było po południu, ruszyłem w stronę Puszczy Kampinoskiej do wsi Truskaw. W dzieciństwie wyprawy do Truskawia to było coś! Do Truskawia prowadzi asfaltówka, z mojej części Bielan jest tam 13 km, w Truskawiu asfalt się kończy i albo wjeżdża się do lasu albo trzeba zawrócić. A więc w dzieciństwie, mając te 10 lat, brało się rower, jechało do Truskawia i zawracało, nie mówiąc oczywiście nic rodzicom, coby nie zebrać bury, że pojechało się "tak daleko". Każdy, kto pojechał do Truskawia i z powrotem, miał szacun u kolegów. Wtedy to było całkiem bezpieczne, ruch samochodów był niewielki w porównaniu z tym, co jest teraz. To w ogóle były inne czasy, nie było w domu komputerów (no może nie do końca, pojawiały się nieśmiało pierwsze Atari, Commodore i Spectrum), "fejsików" itp., wtedy latem jeździło się rowerem i grało w piłkę, a zimą śmigało na sankach i łyżwach. Wtedy jeszcze istniały osiedlowe boiska, dziś są w tym miejscu bloki za płotem i parkingi.
Dobra, dosyć tej nostalgii, wróćmy do przejażdżki. W Truskawiu wjechałem do puszczy i ruszyłem w stronę wsi Wiersze po jakichś dołach, piachach i korzeniach. Dostałem trochę w kość, rower dostał też, jednak co asfalt to asfalt :)
Oto jakiś tam puszczański widoczek:
A to już wieś Wiersze i pomnik wojenny:
W Wierszach w końcu dotarłem do asfaltu. Kolejna wieś to... Truskawka :)
A za Truskawką, w kolejnej wsi (Janówek chyba), zrobiło się dramatycznie. Śliczny biało-rudy kot władował się pod pędzącego dostawczaka :(
Ale najciekawsze jest to, że kot mógł wyjść z tego bez szwanku. Kołem trafiony nie został (bo jakby został, toby niewiele z niego zostało), a dostawczak był zawieszony na tyle wysoko, że mógł przejechać nad kotem, nie robiąc mu krzywdy. Bo faktem jest, że kot spod dostawczaka wybiegł i pobiegł dziarsko przed siebie. Owszem, ranne koty też potrafią w szoku pobiec, ale... Kociego krzyku żadnego nie słyszałem, krwawych śladów nie było, kot po zdarzeniu przeskoczył elegancko nad fragmentem bramy (czyli kręgosłup cały)... Mogło mu się upiec.
Stałem tam jeszcze jakieś 10 minut, czekając, czy kot się pojawi, nie pojawił się. Ruszyłem przed siebie i po przejechaniu ok. kilometra...
Albo to był bardzo podobny kot, albo... ten sam. W szoku mógł przebiec ten kilometr, podczas gdy ja go wypatrywałem na miejscu zdarzenia. Mam nadzieję, że to jednak ten sam kot. Oby. Ten był w każdym razie cały i zdrowy, biegał sobie po trawie.
Cóż, jadę dalej, docieram do trasy gdańskiej, kilkanaście kilometrów przed Warszawą... Przystanek Legia :)
Powrót do Warszawy to porażka - monotonna jazda wzdłuż ruchliwej szosy i zero motywacji. W końcu dotaczam się na Bielany, robiąc sobie krótki odpoczynek na przystanku i... w autobusie. Podjechałem sobie z Młocin na Wrzeciono, a co :)
Potem znów rowerek, odpoczynek i małe sprawunki. Dokręcam do stówki.
Wrzesień zacząłem od rowerowego zwiedzania północnej części Lubelszczyzny.
Wstaję przed 6, udaję się na dworzec, wsiadam w pociąg, wysiadam w Siedlcach. Przez pół drogi pociągiem zagaduje mnie jakaś babcia i tak sobie rozmawiamy o naszym pięknym kraju, zwłaszcza o meandrach polskiej polityki :)
Wysiadam w Siedlcach, ruszam drogą na Terespol, potem odbijam na drogi lokalne. Wiatr nie pomaga i nie przeszkadza. Czyli może być. W jakiejś wiosce cykam fotę:
A oto jakaś inna wioska i inne rozdroże. Krzyż na rozdrożu to podstawa :)
Trasa ogólnie płaska jak stół, miłośnicy górek muszą udać się w inne rejony kraju.
Wioski w porządku, zadbane, ale trudno dopatrzeć się lokalnej specyfiki. Ot Polska taka jak wszędzie. Może tylko mieszkańcy nieco zaciągają.
W końcu osiągam Radzyń Podlaski.
Miasto może być. Nie za piękne, ale też nie jakieś brzydkie, widać w nim jakieś życie.
Za Radzyniem odbijam nieco z głównej trasy na Lublin, coby zaliczać gminy. Łapie mnie deszczyk. Miało nie padać, ale meteorolodzy już klasycznie się pomylili :)
A oto typowy obrazek dla okolicznych wiosek - drewniana chałupa i przylegający do niej murowany dom. Sporo było w okolicy takich konfiguracji.
W końcu wracam na główną drogę i wjeżdżam do Kocka. Miasteczko nieciekawe, zapyziałe, smutne i bez życia.
Za to za Kockiem...
Tak, tego mi było potrzeba :)
A później zaczyna się dramat. Bo w Polsce jest tak, że jak się buduje lokalne drogi, to często tylko w obrębie jednej gminy, a połączeń międzygminnych brak. Ot takie "rozbicie dzielnicowe" w wydaniu lokalnym. Przerabiałem już to nie raz - na drodze z jednej gminy do drugiej nagle kończył się asfalt i trzeba było się przebijać przez jakieś piachy, w dodatku "na azymut", no bo przecież na polnych dróżkach drogowskazków nie ma. A ja ubzdurałem sobie, że z gminy Firlej wpadnę do sąsiedniej gminy Ostrówek.
No to jadę, bo w Firleju tubylcy zapewniali, że przejechać się da. I na początek nawet jest obiecująco...
Ale niestety na jednej "krzyżówce" tubylców zabrakło, nie miałem kogo spytać o drogę, oznaczeń było brak, więc... przejechałem 7 km nie w tę stronę, co trzeba. A trzeba było jeszcze wrócić i tak straciłem jakieś 45 cennych minut. W końcu trafiam na miejscowych, którzy kierują mnie na nędzną polną dróżkę, która ma jakoby prowadzić w kierunku Ostrówka. I faktycznie prowadzi, jakoś sie przebijam i w końcu docieram do szosy na terenie gminy Ostrówek.
Nie łaska w końcu połączyć obie gminy asfaltem? Zwłaszcza, że niewiele tego asfaltu brakuje, jakieś 2 km.
No nic, żarty się skończyły, bo po tym błądzeniu zaistniało ryzyko, że spóźnię się na ostatni pociąg do Warszawy. Naciskam pedały, znów pada deszcz, jadę swoje, robię tylko jedno zdjęcie...
...i pruję na Lublin. Nawet Lubartowa nie focę, chociaż to niebrzydkie miasto. Liczy się czas.
Przed Lubartowem zaliczam mały kryzys, ale puszka napoju energetycznego stawia mnie na nogi i do Lublina toczę się dobrym tempem. Cały czas płasko, dopiero kilkanaście kilometrów przed Lublinem zaczynają sie górki. Wtaczam się do miasta i docieram na dworzec 20 minut przed odjazdem pociągu. Bilet muszę kupić u kanara (płacąc dodatkowy haracz 10 zł za wypisanie), bo w hali dworcowej dłuuuuga kolejka podróżnych i radośnie otwarta zaledwie jedna kasa. Brawo kolej!
Zapchanym pociągiem dojeżdżam do Warszawy. I tyle, chyba wystarczy :)
Nie, zdjęć niestety nie będzie, bo jak trafiłem na Masę Krytyczną to już było ciemno, moja komórka w ciemności sobie nie radzi. To nie jest lustro z przyzwoitym ISO 3200, jasnym obiektywem i stabilizacją obrazu. A więc zamiast zdjęć wyszły akwarele i tyle.
A na Masę Krytyczną trafiłem w piątek przypadkiem, wracając z centrum na Bielany. Dogoniłem masowiczów i tak na odcinku kilku kilometrów, od Cmentarza Powązkowskiego aż do Reymonta, stałem się uczestnikiem masy :)
Ogólnie w masach nie jeżdżę, bo... trochę mi się nie chce. Ale ideę popieram. Zobaczyć miny wkurzonych spaliniarzy - bezcenne :) No wiem, każdy może teraz napisać, że "to takie typowo polskie" i takie tam, ale cóż, Polakiem jestem i wkurzone spaliniarstwo to jedno ze źródeł mojej radości. Przynajmniej stawiam sprawę jasno, uczciwie.
Tylko unieruchomionych tramwajów i pasażerów w środku trochę szkoda. Nie ma róży bez kolców...
A tak w ogóle to całe 63 km przejechałem. Przeciętnie, ale bez tragedii.
Wziąłem wczoraj wolne w pracy, poszedłem na rower, a plan był ambitny. Miałem dotrzeć pociągiem do Włoszczowy na najsłynniejszy w Polsce peron, dojechać rowerem przez Radomsko do Piotrkowa Tryb. i stamtąd koleją wrócić do domu. Nic z tego nie wyszło. Dzięki polskiej kolei.
Cały plan strzelił w łeb gdzieś pod Mszczonowem, gdy w pociągu, co to miał mnie zawieść do Włoszczowy, zaczęły palić się hamulce. Zaśmierdziało, spod kół wydobył się dym, pociąg stanął.
Dzielni kolejarze z problemem sobie poradzili, wypięli część pociągu, pojechali z uszkodzonym wagonem na boczny tor i tam go odczepili. W efekcie mieliśmy przez chwilę jeden pociąg w dwóch kawałkach:
Te manewry zajęły godzinę i kwadrans, a że do Piotrkowa musiałem dotrzeć w określonym czasie, aby być w Warszawie przed 19, to stało się jasne, że cały plan w łeb strzelił.
Pociąg ruszył dalej, ujechał trochę kilometrów i... znów stanął. Tym razem zatrzymało go czerwone światło sygnalizatora. Po 10 minutach straciłem cierpliwość, wychyliłem się, upewniłem się, że wciąż świeci się czerwone i... wyskoczyłem z rowerem z pociągu :) Włoszczowę odpuściłem ostatecznie.
Dotarłem do jakiejś drogi i najpierw musiałem ustalić, gdzie jestem. Po paru minutach ustaliłem - wieś Strzałki, gmina Nowe Miasto nad Pilicą, woj.mazowieckie. A tuż obok było łódzkie. I tak zacząłem zaliczać gminy między Rawą a Tomaszowem.
A z tym zaliczaniem to różnie było, np. nagle kończył się asfalt:
Robiąc różne dziwne kółka dotarłem w końcu do trasy katowickiej, stamtąd w upale dotarłem drogą serwisową biegnącą wzdłuż trasy aż do Tomaszowa Maz. Droga miała jedną przerwę, taki odcinek "Polski w budowie"...
...ale poza tym cały czas był asfalcik.
W Tomaszowie zlokalizowałem dworzec, wyjechałem jeszcze kilka kilometrów za Tomaszów, po czym zawróciłem. Wsiadłem do pociągu, w Koluszkach przesiadka i wkrótce byłem w Warszawie.
W środę się nie popisałem, zaledwie 44 km. Zostałem natomiast obtrąbiony i ofuknięty przez jakąś panią za to, że śmiem jechać jezdnią, gdy obok był tylko chodnik. Pani jechała samochodem z rejestracją EPA (Pajęczno, woj.łódzkie).
Czemu o tym piszę? Bo dziś znów zostałem ofuknięty w takiej samej sytuacji, też przez panią, tym razem prowadzącą samochód z rejestracją ELC (Łowicz, woj.łódzkie).
Więc ja w tym miejscu proszę drogie panie z podłódzkich miast i miasteczek: nie przenoście nam podłódzkiej szkoły jazdy do stolicy. Błagam!
A mówią, że to warszawiaki strasznie jeżdżą :)
PS. Mała korekta - EPA to jednak Pabianice a nie Pajęczno :)
Pamiętam te czasy, gdy codziennie robiłem po Warszawie ponad 70 km. We wtorek nawiązałem do tych dni, robiąc całe 75 km. O dziwo niewiele było jazdy czysto rekreacyjnej, większość kilometrów to było załatwianie różnych spraw w różnych miejscach stolicy.
U mnie to jest tak, że dla przyzwoitości muszę przejechać w ciągu dnia 50 km. I jeśli nie przejadę, to czuję się jakoś dziwnie. Przyzwoitość jest w życiu ważna, czyż nie?
Dlatego w poniedziałek stwierdziłem, że przejadę 50 km i przejechałem, nawet z lekkim naddatkiem. Wszystko elegancko i przyzwoicie. Nawet wypity poprzedniego dnia strumień alkoholu nie przeszkadzał - mieć organizm błyskawicznie się regenerujący to prawdziwy skarb i dar od Najwyższego.
A tak poza tym to same nudy, nawet ze spaliniarzami ostatnio się nie wykłócam, nie trąbią na mnie, nie wydzierają się, drogi nie zajeżdżają... Czy to jeszcze azjatycka Warszawa czy już Skandynawia? :)
I taka to była niedziela. Najpierw pół dnia lało, a jak lać przestało, to udałem się do kumpla na imprezę i zamiast zaliczać gminy zaliczałem kolejne flaszki.
W międzyczasie udało mi się zmieścić między deszczem a imprezowaniem i zrobiłem całe 10 km.
W zasadzie to od początku wszystko szło nie tak, jak miało iść. Ale z perspektywy czasu oceniam, że sobotnia przejażdżka to jednak był sukces :)
No dobra, ale po kolei. Celem wycieczki było zaliczenie 8 gmin w rejonie Pułtuska. Cel zrealizowałem. Ale poza tym... Prognoza pogody mówiła, że ma nie padać. Wstałem o 5:45, padało. Lało wręcz. Zrezygnowałem zatem z podróży rowerem z Bielan do stacji Warszawa Choszczówka (tam planowałem wsiąść do pociągu), zamiast tego doturlałem się tylko do metra i stamtąd podjechałem na Dworzec Gdański. O dziwo przestało padać. Patrzę na rozkład jazdy, jest godzina 6:51, a tu pociąg odjechał 0 6:48. A że na stacji Choszczówka miał być dopiero o 7:24, to obliczyłem, że rowerem zdążę i zacząłem gonić pociąg. Bezdeszczowo na szczęście.
Jakoś mi jednak nie pasowało, że z Gdańskiego do Choszczówki pociąg jedzie tak długo. Odpalam internet i okazało się, że... Teraz proszę się nie śmiać - okazało się, że na Dworcu Gdańskim zerknąłem na tablicę przyjazdów :) I o 6:48 żaden pociąg w kierunku Ciechanowa nie odjechał, on stamtąd przyjechał. Mój pociąg miał odjechać kilkanaście minut później. Zdolny jestem, co nie? :)
Skończyło się tym, że dojechałem na stacyjkę Warszawa Żerań, a po jakichś 10 minutach przyjechał mój pociąg. No to jadę. Do Gąsocina. To taka wiocha między Nasielskiem i Ciechanowem.
Już pisałem, że wszystko szło nie tak. Bo miało nie padać, a tu znów zaczęło lać. Wychodzę w tym Gąsocinie, pada. Na szczęście deszcz zmalał na tyle, że dało się jechać. No to jadę. Na Pułtusk. W deszczu, ale niewielkim. Szło wytrzymać. Ale i tak miało nie padać, miało być słońce. Meteorolodzy na pal!
No dobra, docieram do Pułtuska. Przestaje padać. Robię pamiątkową fotę.
Miasto ogólnie ładne, ale nie zwiedzam, bo już kiedyś zwiedzałem (nierowerowo), więc się nie powtarzam :)
Jadę dalej, zaliczam kolejne gminy...
W Rząśniku skręcam na południe, potem obieram kierunek zachodni i jak się oddaliłem od linii ciechanowskiej, tak teraz w jej kierunku wracam. I zaczyna się masakra.
Bo znów poszło nie tak. Miał być wiatr z zachodu na wschód, ale niewielki. Tak zapowiadali. Czyli zakładałem, że będę jechał jakieś 50 km pod wiatr, ale to miał być wiaterek. A było wietrzysko. No to jechałem przez pola i wioski pod ten wiatr w poczuciu beznadziei, a całą wycieczkę traktowałem jako kompletną klapę. Bo przecież wszystko było nie tak.
I nawet zdjęć specjalnie nie robiłem, bo nastroju nie miałem. Jedynie między Serockiem a Nasielskiem sfociłem jakąś wioskę o wdzięcznej nazwie Błędostowo:
Legia pany! :)
W końcu umordowany docieram do Nasielska, jadąc pod wiatr na miękkich przełożeniach, co zdarza mi się raz na ruski rok. Jeszcze szybkie zakupy w spożywczaku i wsiadam do pociągu, gdzie wcinam dziarsko prażynki i żółty ser, popijając wszystko browarkiem. Browarka wcześniej grzecznie przelałem do butelki po napoju izotonicznym, żeby się nikt nie czepiał :)
I tak dotarłem do Warszawy, gdzie potem zrobiłem jeszcze trochę kilometrów i wyszło łącznie 141 km pod koniec dnia.
Wszystko szło nie tak. Miało być słońce - był deszcz. Mia być wiaterek - było wietrzysko. Ale z perspektywy czasu ta wycieczka to jednak był sukces. Zaliczone 8 min? Zaliczone. Zdążyłem na pociąg? Zdążyłem.
Uwaga: Osobnik politycznie niepoprawny :) Nie jestem Europejczykiem, jestem Polakiem ze wschodnią duszą. A poza tym podobno jestem toksyczny, podżegam do wojny, jestem chamem i pluję Litwinom do talerza - o czym można przeczytać na pewnym forum dyskusyjnym. Strzeżcie się zatem! :)