Stóweczka, Truskaw, Truskawka, kot i Przystanek Legia
Niedziela, 2 września 2012
· Komentarze(4)
W niedzielę nie zaliczałem gmin, nie było czasu na całodzienną wyprawę. Znalazłem za to czas na jeżdżenie po Warszawie i okolicach. Dokręciłem do stówy.
Zaczęło się ciężko, fatalnie wręcz. Wyjechałem rozruszać organizm po sobotniej wycieczce, krążyłem po Warszawie, ale brakowało motywacji i chciało mi się spać. Ciężko znaleźć motywacyjnego kopa, gdy jedzie się po raz dziesięciotysięczny tą samą ulicą. Tym niemniej podczas tej warszawskiej przejażdżki (najdalej dotarłem na Mokotów i Ochotę) nakręciłem ok. 40 km, nawet lekko więcej.
Ciekawiej było po południu, ruszyłem w stronę Puszczy Kampinoskiej do wsi Truskaw. W dzieciństwie wyprawy do Truskawia to było coś! Do Truskawia prowadzi asfaltówka, z mojej części Bielan jest tam 13 km, w Truskawiu asfalt się kończy i albo wjeżdża się do lasu albo trzeba zawrócić. A więc w dzieciństwie, mając te 10 lat, brało się rower, jechało do Truskawia i zawracało, nie mówiąc oczywiście nic rodzicom, coby nie zebrać bury, że pojechało się "tak daleko". Każdy, kto pojechał do Truskawia i z powrotem, miał szacun u kolegów. Wtedy to było całkiem bezpieczne, ruch samochodów był niewielki w porównaniu z tym, co jest teraz. To w ogóle były inne czasy, nie było w domu komputerów (no może nie do końca, pojawiały się nieśmiało pierwsze Atari, Commodore i Spectrum), "fejsików" itp., wtedy latem jeździło się rowerem i grało w piłkę, a zimą śmigało na sankach i łyżwach. Wtedy jeszcze istniały osiedlowe boiska, dziś są w tym miejscu bloki za płotem i parkingi.
Dobra, dosyć tej nostalgii, wróćmy do przejażdżki. W Truskawiu wjechałem do puszczy i ruszyłem w stronę wsi Wiersze po jakichś dołach, piachach i korzeniach. Dostałem trochę w kość, rower dostał też, jednak co asfalt to asfalt :)
Oto jakiś tam puszczański widoczek:
A to już wieś Wiersze i pomnik wojenny:
W Wierszach w końcu dotarłem do asfaltu. Kolejna wieś to... Truskawka :)
A za Truskawką, w kolejnej wsi (Janówek chyba), zrobiło się dramatycznie. Śliczny biało-rudy kot władował się pod pędzącego dostawczaka :(
Ale najciekawsze jest to, że kot mógł wyjść z tego bez szwanku. Kołem trafiony nie został (bo jakby został, toby niewiele z niego zostało), a dostawczak był zawieszony na tyle wysoko, że mógł przejechać nad kotem, nie robiąc mu krzywdy. Bo faktem jest, że kot spod dostawczaka wybiegł i pobiegł dziarsko przed siebie. Owszem, ranne koty też potrafią w szoku pobiec, ale... Kociego krzyku żadnego nie słyszałem, krwawych śladów nie było, kot po zdarzeniu przeskoczył elegancko nad fragmentem bramy (czyli kręgosłup cały)... Mogło mu się upiec.
Stałem tam jeszcze jakieś 10 minut, czekając, czy kot się pojawi, nie pojawił się. Ruszyłem przed siebie i po przejechaniu ok. kilometra...
Albo to był bardzo podobny kot, albo... ten sam. W szoku mógł przebiec ten kilometr, podczas gdy ja go wypatrywałem na miejscu zdarzenia. Mam nadzieję, że to jednak ten sam kot. Oby. Ten był w każdym razie cały i zdrowy, biegał sobie po trawie.
Cóż, jadę dalej, docieram do trasy gdańskiej, kilkanaście kilometrów przed Warszawą... Przystanek Legia :)
Powrót do Warszawy to porażka - monotonna jazda wzdłuż ruchliwej szosy i zero motywacji. W końcu dotaczam się na Bielany, robiąc sobie krótki odpoczynek na przystanku i... w autobusie. Podjechałem sobie z Młocin na Wrzeciono, a co :)
Potem znów rowerek, odpoczynek i małe sprawunki. Dokręcam do stówki.
Dzień na plus. A kot chyba jednak przeżył :)
Zaczęło się ciężko, fatalnie wręcz. Wyjechałem rozruszać organizm po sobotniej wycieczce, krążyłem po Warszawie, ale brakowało motywacji i chciało mi się spać. Ciężko znaleźć motywacyjnego kopa, gdy jedzie się po raz dziesięciotysięczny tą samą ulicą. Tym niemniej podczas tej warszawskiej przejażdżki (najdalej dotarłem na Mokotów i Ochotę) nakręciłem ok. 40 km, nawet lekko więcej.
Ciekawiej było po południu, ruszyłem w stronę Puszczy Kampinoskiej do wsi Truskaw. W dzieciństwie wyprawy do Truskawia to było coś! Do Truskawia prowadzi asfaltówka, z mojej części Bielan jest tam 13 km, w Truskawiu asfalt się kończy i albo wjeżdża się do lasu albo trzeba zawrócić. A więc w dzieciństwie, mając te 10 lat, brało się rower, jechało do Truskawia i zawracało, nie mówiąc oczywiście nic rodzicom, coby nie zebrać bury, że pojechało się "tak daleko". Każdy, kto pojechał do Truskawia i z powrotem, miał szacun u kolegów. Wtedy to było całkiem bezpieczne, ruch samochodów był niewielki w porównaniu z tym, co jest teraz. To w ogóle były inne czasy, nie było w domu komputerów (no może nie do końca, pojawiały się nieśmiało pierwsze Atari, Commodore i Spectrum), "fejsików" itp., wtedy latem jeździło się rowerem i grało w piłkę, a zimą śmigało na sankach i łyżwach. Wtedy jeszcze istniały osiedlowe boiska, dziś są w tym miejscu bloki za płotem i parkingi.
Dobra, dosyć tej nostalgii, wróćmy do przejażdżki. W Truskawiu wjechałem do puszczy i ruszyłem w stronę wsi Wiersze po jakichś dołach, piachach i korzeniach. Dostałem trochę w kość, rower dostał też, jednak co asfalt to asfalt :)
Oto jakiś tam puszczański widoczek:
A to już wieś Wiersze i pomnik wojenny:
W Wierszach w końcu dotarłem do asfaltu. Kolejna wieś to... Truskawka :)
A za Truskawką, w kolejnej wsi (Janówek chyba), zrobiło się dramatycznie. Śliczny biało-rudy kot władował się pod pędzącego dostawczaka :(
Ale najciekawsze jest to, że kot mógł wyjść z tego bez szwanku. Kołem trafiony nie został (bo jakby został, toby niewiele z niego zostało), a dostawczak był zawieszony na tyle wysoko, że mógł przejechać nad kotem, nie robiąc mu krzywdy. Bo faktem jest, że kot spod dostawczaka wybiegł i pobiegł dziarsko przed siebie. Owszem, ranne koty też potrafią w szoku pobiec, ale... Kociego krzyku żadnego nie słyszałem, krwawych śladów nie było, kot po zdarzeniu przeskoczył elegancko nad fragmentem bramy (czyli kręgosłup cały)... Mogło mu się upiec.
Stałem tam jeszcze jakieś 10 minut, czekając, czy kot się pojawi, nie pojawił się. Ruszyłem przed siebie i po przejechaniu ok. kilometra...
Albo to był bardzo podobny kot, albo... ten sam. W szoku mógł przebiec ten kilometr, podczas gdy ja go wypatrywałem na miejscu zdarzenia. Mam nadzieję, że to jednak ten sam kot. Oby. Ten był w każdym razie cały i zdrowy, biegał sobie po trawie.
Cóż, jadę dalej, docieram do trasy gdańskiej, kilkanaście kilometrów przed Warszawą... Przystanek Legia :)
Powrót do Warszawy to porażka - monotonna jazda wzdłuż ruchliwej szosy i zero motywacji. W końcu dotaczam się na Bielany, robiąc sobie krótki odpoczynek na przystanku i... w autobusie. Podjechałem sobie z Młocin na Wrzeciono, a co :)
Potem znów rowerek, odpoczynek i małe sprawunki. Dokręcam do stówki.
Dzień na plus. A kot chyba jednak przeżył :)