Uwierzcie mi, Święty Mikołaj nie istnieje

Środa, 13 lutego 2013 · Komentarze(13)
Jesteście już ludźmi dorosłymi, czyż nie? Dlaczego zatem muszę niektórym z Was tłumaczyć, że nie ma Świętego Mikołaja?

Piszę to na kanwie dyskusji, która rozwinęła się pod poprzednią notką, tą o oddawaniu roweru do serwisu. Pojawiły się mocne słowa o "szacunku" oraz pytania, czy gdybym był serwisantem, to czy naprawdę nie miałoby dla mnie znaczenia, czy oddawany do serwisu rower jest czysty czy brudny.

Co za pytanie, oczywiście, że miałoby to znaczenie! Gdybym był serwisantem, to chciałbym, aby wszystkie rowery, które trafiają w moje ręce, były czyściutkie i błyszczały jak za przeproszeniem psu jajca. Chciałbym też narobić się przy każdym rowerze, czyściutkim rzecz jasna, jakieś 10 minut i zainkasować za to 200 złotych. Bo kto by nie chciał? Ale do jasnej cholery, otwórzcie wreszcie oczy i przyjmijcie do wiadomości, że nie ma Świętego Mikołaja.

Ja też mam kontakt z klientami, choć robię w zupełnie innej branży. I też chciałbym, aby każdy klient był milutki, nie grymasił, nie zadawał żadnych pytań a na koniec płacił mi duże pieniądze. Ale cóż, klienci są jacy są, jedni są milutcy i o nic nie pytają, inni są megadociekliwi, czasem trafię też na chama i buraka albo na gościa, który zajmie mi mnóstwo czasu, a ostatecznie i tak nic nie będę z tego miał. I co? I nic, trzeba z tym żyć, bo taka jest rzeczywistość. I albo przyjmiecie, że rzeczywistość nie zawsze jest różowa i nauczycie się z tym żyć, albo już zawsze będziecie wierzyć w swój wyidealizowany świat i co jakiś czas frustrować się, że rzeczywistość od tego ideału odbiega.

Wracając zatem do rowerów - różne są rowery i różni są ich użytkownicy. Jedni trzymają swój rower w mieszkaniu i codziennie przecierają go chusteczką, zamiast na nim jeździć, inni dzielą czas na jazdę i pieszczenie sprzętu, a jeszcze inni po prostu jeżdżą i jak im się coś zepsuje, to oczekują usługi a nie moralizatorstwa. To jest rzeczywistość i nauczcie się z tym żyć, rzeczywistości nie zmienicie.

Koniec, kropka, na koniec fotka z okolic Starówki i Placu Zamkowego:



Tak, wbrew pozorom nie same bloki u nas stoją :)

Wydelikaceni serwisanci

Wtorek, 12 lutego 2013 · Komentarze(33)
Przejechałem wczoraj 24 km, to nie pomyłka. Powód? Bębenek w piaście ostatecznie padł, trzeba było rower oddać do serwisu.

Akurat miałem spotkanie na mieście w rejonie Nowowiejskiej, a wiedziałem, że jest tam serwis, no to idę z rowerem. Rower jak to rower, brudny jest, bo zimą służy mi do jeżdżenia a nie do trzymania w mieszkaniu i przecierania szmatką. No to wstawiam rower (serwis przy Nowowiejskiej 5), a serwisant do mnie, że "to serwis a nie myjnia" i "najpierw mam rower umyć". Oczywiście podziękowałem za ich usługi, to mi rzucił jeszcze, że "nigdzie mi roweru nie przyjmą". Bzdura totalna, przyjęli 100 metrów dalej.

Skąd się w ogóle tacy ludzie biorą? To już warsztaty samochodowe wyglądają dużo lepiej, jak się jedzie z samochodem do naprawy, to się cieszą, że mają klienta, a nie odsyłają na myjnię. A tu proszę, wydelikacone chłopaczki. Może minęli się z powołaniem i powinni zabrać się np. za układanie kompozycji z pachnących kwiatów?

A teraz proszę Was, abyście napisali, które serwisy Was w jakiś sposób zawiodły - nie chodzi tutaj tylko o wydelikacenie obsługi, ale także np. o złą jakość naprawy. No chyba, że wszystkie serwisy są świetne, ale pewnie nie.

Na koniec fotka - wejście do metra Wawrzyszew:



Nic lepszego niestety nie mam, bo w ciągu dnia nie jeździłem (oprócz nędznych 8 km przed awarią), nadrobiłem dopiero wieczorem. 24 km to zawsze coś - szklanka do połowy pusta, ale i do połowy pełna...

Kochane spalinki ruszyły w bój

Poniedziałek, 11 lutego 2013 · Komentarze(34)
Warszawskie ferie się skończyły i nasze kochane spalinki zwartym i szerokim frontem ruszyły w bój. I tak oto zanotowałem dwie scysje i jedną próbę potrącenia (z gapiostwa a nie złośliwości).

Najpierw trafił się nerwowy grubas na skrzyżowaniu Smoczej i Anielewicza. Zdenerwowany koniecznością chwilowego zdjęcia nogi z gazu zatrzymał się, otworzył drzwi i krzyczał, że "nauczy mnie jeździć". Zareagowałem pozytywnie, to znaczy powiedziałem, że niech wysiada i niech uczy. Odjechał.

Potem był drugi ananas na Marszałkowskiej, jakiś młody koleś z dziewczyną. Jadę sobie spokojnie, a ten wściekle trąbi i coś się tam drze - kolejny sfrustrowany, bo musiał zwolnić, może też chciał zaimponować dziewczynie, jaki to on męski i twardy. Popukałem się w głowę, on zaczął wygrażać, że zaraz wysiądzie z samochodu i co to on mi nie zrobi. Zwolniłem i pytam go, o co mu chodzi (bo przyznam, że nie bardzo wiedziałem, miał kiepską dykcję), ten nadal coś tam się odgraża, ja zwalniam i czekam, co będzie dalej. Wysiądzie czy nie? Jakby co, byłem gotów. Nic nie było, przyhamował i skręcił w boczną ulicę.

No i scena numer 3, już u mnie na Bielanach. Jadę główną ulicą, z boku wytacza się samochód i już widzę, że nie ma zamiaru hamować i po prostu mnie zetnie. Odskakuję do lewej krawędzi pasa (z tyłu nic na szczęście nie jechało), robię mu miejsce, on skręca. Doganiam go na światłach, kierowca kaja się i przeprasza, że mnie nie zauważył. Dobre i to. Uspokoiłem się, poleciłem na przyszłość uważać. Ale co się strachu najadłem, to moje.

No i powiedzcie mi, moi drodzy, jak tu nie kochać naszych spalinek? Tyle przygód dostarczają...

Na koniec fotka:



Co to jest, pisać chyba nie trzeba :) Niejedną pozamiejską wycieczkę tam zacząłem i tam zakończyłem. Po remoncie dworzec nawet da się lubić, kiedyś był syf totalny

I to chyba tyle na dziś :)

Czym jest rozsądek a czym jest strach?

Niedziela, 10 lutego 2013 · Komentarze(19)
Najpierw krótko o niedzielnym rowerowaniu. Nie było źle, obtłuczenia doznane podczas przejażdżki po Podlasiu nie przeszkodziły mi w rowerowej aktywności, kości mam twarde :) Zrobiłem na raty 61 km po Warszawie i jej zachodnich obrzeżach.

Oto i obrzeża (okolice Radiowa):



Tą linią kolejową, co to przecina drogę, czasem jakiś pociąg towarowy przejedzie, wozi coś tam do huty lub z huty. Kiedyś jeździło tych pociągów sporo, jeszcze za nieboszczki komuny, bo i huta pracowała pełną parą, teraz robią na pół gwizdka (co mnie jakoś wcale nie martwi, nie jestem fanem zakładów przemysłowych w mojej dzielnicy) to i pociągów jest mało.

A to dla odmiany kawałek przedwojennej Warszawy, ulica Słupecka na Ochocie:



A teraz mam do Was pytanie - czym jest rozsądek a czym jest strach i gdzie leży granica między nimi?

Ja definiuję to tak - jeśli nie robimy czegoś, bo mamy wysokie prawdopodobieństwo lub pewność, że robiąc to zrobimy sobie krzywdę, to nie robimy czegoś z rozsądku. Np. z rozsądku nie chodzimy z gołą głową na kilkunastostopniowym mrozie (bo prawdopodobnie zachorujemy), z rozsądku nie dotykamy przewodów elektrycznych (bo z całą pewnością kopnie nas prąd). Ale jeśli prawdopodobieństwo negatywnego zdarzenia jest minimalne, a mimo to czegoś nie robimy, to moim zdaniem mamy do czynienia ze strachem. Na przykład jeśli nie jedziemy windami, bo boimy się, że winda się urwie (znam osoby, które boją się jeździć windą), to jest to już nie rozsądek ale strach.

Ale gdzie jest granica? Miałem na blogu komentarz człowieka, który stwierdził, że wozi dzieci do przedszkola samochodem (czyli nie korzysta z niesamochodowych form transportu) z uwagi na ich bezpieczeństwo - w samochodzie mają większe szanse przetrwać... uderzenie innego samochodu. Ja nazwałem to zachowanie strachem (bo prawdopodobieństwo nieszczęśliwego wypadku jest niewielkie, chociaż oczywiście istnieje), on rozsądkiem. I weź tu rozstrzygnij, kto miał rację...

A więc gdzie leży granica między rozsądkiem a strachem? Czy da się ją w ogóle określić? Piszcie! :)

Tour de Podlasie czyli ZaliczGlebe.pl

Sobota, 9 lutego 2013 · Komentarze(25)
Kategoria Ponad 117 km
Ta wycieczka to było przekraczanie granic. Przekroczyłem granicę 40 tys. km na BS, przekroczyłem granicę 500 zaliczonych gmin i przekroczyłem granicę... 10 gleb podczas jednej wycieczki :)

Zamysł był taki, aby wyruszyć rowerem z Siedlec, pozaliczać trochę gmin na wschód od miasta i do Siedlec wrócić. Ot taka pętelka miała wyjść. Z powodu złych warunków na drogach lokalnych wyszło nieco inaczej.

1. Start

Start jak start, jadę z Bielan na Dworzec Śródmieście (zdążyłem 2 minuty przed odjazdem pociągu, ufff...), wsiadam w pociąg, wysiadam w Siedlcach, ruszam w trasę.

2. Gleba za glebą, gmina Paprotnia zaliczona w bólach

Na portalu ZaliczGmine.pl nie okupuję pierwszych miejsc, ale gdyby powołać do życia portal ZaliczGlebe.pl, mógłbym być tam potentatem.

A zaczęło się niewinnie, bo droga lokalna z Siedlec do Paprotni wyglądała tak:



Zmylił mnie ten widok, te piękne pasy asfaltu, miałem nadzieję, że tak będzie już zawsze.

Wkrótce jednak zaczęły się schody. Na asfaltowych pasach pojawiły się oblodzenia, coraz więcej i więcej. W końcu... Stało się. W tym miejscu...



...glebnąłem, rower uciekł mi dosłownie spod tyłka, a ja upadłem na dupsko, obijając je porządnie.

Z czasem droga zmieniła się w prawdziwe lodowisko, tutaj znów się wypierniczyłem:



I nie była to bynajmniej ostatnia gleba. Miałem już dość, chciałem wrócić do Siedlec, żeby spróbować szczęścia na drogach wojewódzkich, ale wrócić nie było jak, najbliższy PKS miał łaskawie nadjechać za ponad 3 godziny. No to jechałem dalej, a miejscami szedłem, bo był goły lód. Tyłek obtłukłem bodajże 3 razy, raz walnąłem potężnie nogą o wspornik kierownicy, drugi raz też w kierownicę, co poskutkowało oderwaniem od kierownicy podstawki licznika. Co gorsza trochę wyrwał się przewód łączący podstawkę z czujnikiem, licznik wciąż chodził (dyndając smętnie na kablu), ale do czasu.

Gleb zaliczyłem jednym słowem mnóstwo, w końcu dojechałem do Paprotni i do skrętu na Mordy. Miałem z Paprotni jechać zupełnie gdzie indziej, ale odbiłem na te Mordy, bo tam przebiega droga wojewódzka, więc miałem nadzieję, że chociaż tam będzie odśnieżone. A oto i rozstaje dróg w Paprotni:





Tak, chciałem, żeby tzw. Pani Bozia nade mną czuwała :)

Na Mordy jadę z duszą na ramieniu i zabójczą prędkością 8-12 km/h. Jadąc, pocieszam się, że nie cały jestem potłuczony, bo np. kolana mam całe. Jednak szybko i to nadrabiam, prawe kolano obijam porządnie i to dwukrotnie.

3. Mordy - zbawienie!

Jeszcze tylko mały postój na jakiejś śnieżno-lodowej pustyni...



...i są Mordy! Odśnieżona droga! Zbawienie...



Wjeżdżam na drogę wojewódzką Siedlce-Terespol, ruszam na Łosice.

4. Nudna jazda do Białej Podlaskiej

Co tu mówić, nudno było. Ale po "ciekawych" glebach przyjąłem tę nudę z radością. Droga wyglądała tak:



W Łosicach postój w lokalnej mordowni, posilam się hamburgerem i małym browarkiem.

A tu pamiątkowa fotka z drogowskazem w jakiejś wiosce:



Jeśli ktoś nie zna tych terenów, to od razu mówię: wybijcie sobie z głowy teksty o "Polsce B", które padają w mediach. Media mają to do siebie, że zawsze będą przedstawiać w negatywnym świetle te rejony kraju, gdzie ludzie mniej ochoczo głosują na Jedynie Słuszną Partię i chodzą częściej do kościoła niż do lansiarskich klubów. Ale to są bzdury z tą "Polską B" - tubylcy mieszkają w normalnych murowanych domach a nie drewnianych chatach (parę na krzyż się jeszcze znajdzie, ale niewiele już tego jest), po drogach jeżdżą normalne samochody a nie furmanki (no i rowery jeżdżą), a po polach nowoczesne traktory. Tak to wygląda, ogólnie całkiem porządnie, nie pozwólcie mediom robić papkę z Waszych mózgów :)

A tu granica województw:



W końcu dojeżdżam do Białej Podlaskiej, a tam...

5. Biała Podlaska i licznik

W Białej Podlaskiej zaczyna nawalać licznik. Kabel wyrwał się z podstawki, na początku jeszcze łączy, ale gubi impulsy, potem koniec. Co robić? Najpierw robię zdjęcie :)



To rynek w Białej Podlaskiej. A ja odpalam internet w komórce, znajduję czynny sklep ze sprzętem rowerowym i kupuję nowy licznik (o którym pisałem w poprzedniej notce), po czym ruszam na Międzyrzec Podlaski.

6. Międzyrzec Podlaski

Droga na Międzyrzec to nic specjalnego, cały czas trasą Warszawa-Terespol wśród TIR-ów, ale bezpiecznie, bo pobocze było szerokie i odśnieżone. Dojeżdżam do Międzyrzeca, mapa wycieczki wygląda tak:



A potem robię jeszcze kilkanaście kilometrów po Międzyrzecu, bo mam sporo czasu do odjazdu pociągu do Warszawy. Chciałem złapać jakiś PKS do Siedlec, ale okazało się, że żadne PKS-y już tu nie jeżdżą, tylko busiki. Ale nawet nie musiałem się zastanawiać, czy pozwolą mi wejść z rowerem do busika, bo i tak żaden nie nadjechał :)

No to krążę po Międzyrzecu i krążę, w końcu robię zakupy w Biedronce i na peronie stacji kolejowej spożywam kolację "made in Biedronka" - kiełbasa myśliwska, ser żółty z przyprawami, bułka kajzerka i mikroelementy w postaci piwa Leżajsk :) Smaczne było, a na ciemnym peronie na mrozie smakowało podwójnie :)

7. Warszawa

Do Warszawy docieram pociągiem całkiem szybko, tylko siedzę w tym pociągu w kurtce, bo ogrzewanie padło. Ale to tylko polska kolej, więc nie ma sensu się czepiać :)

Wysiadam na Centralnym, wracam do domu. Wystarczy.

Fajny dzień, tylko trochę obolały jestem po tych glebach, jakbym z kibolskiej ustawki wrócił :)

Mongolski licznik i samonaprawiający się rower

Piątek, 8 lutego 2013 · Komentarze(39)
Dzisiaj chwilowo nie będzie o spaliniarzach, spaliniarzom "dokręcę śrubę" we wtorek, skupiając się na zjawisku bezrefleksyjności. Co się pod tym pojęciem kryje, dowiecie się już niedługo.

Teraz już licznik i rower. Najpierw rower. Otóż pisałem niedawno, że coś mi strzela w piaście i pedały od czasu do czasu latają luzem. A co się stało w czwartek? Spadł śnieg, pojeździłem trochę w brei w czwartkowy wieczór i... rower się naprawił. Nie pisałem o tym w notce dotyczącej czwartku, bo nie wiedziałem, co będzie dalej, ale dalej było OK. W piątek przejechałem 56 km, dzisiaj "trochę" więcej i... nic nie strzela, wszystko chodzi elegancko.

Powiem uczciwie, że ja się na budowie piasty nie znam, tematy ściśle sprzętowe ogólnie mnie nie kręcą. Nie wiem zatem, co mogło się stać. Może zgromadził się tam jakiś syf i breja go przepłukała, odblokowując jakiś mechanizm? Może coś, co uprzednio wyskoczyło ze swojego miejsca, znów tam szczęśliwie wskoczyło? No nie wiem, grunt, że rower śmiga :)

No to jeszcze fotka z piątku, Al.Jana Pawła II w słońcu i śniegu:



Teraz licznik. Byłem dziś m.in. w mieście X (jakie to miasto, dowiecie się jutro), miałem jeszcze jechać do miasta Y, a tu licznik zaszwankował, wyrwał się kabel od podstawki (czemu się wyrwał, jutro się dowiecie). Na szczęście miasto nie było najmniejsze (dawne miasto wojewódzkie), więc nawet po 16 w sobotę trafił się czynny sklep rowerowy. Chciałem kupić jakąś najtańszą Sigmę, bo zależało mi tak naprawdę jedynie na nowej podstawce (a licznik kupić musiałem, bo bez licznika to jak bez ręki), ale nie mieli, mieli jakiegoś taniego Kellysa, model KCC-09. No to kupiłem, traktując to jako jednorazówkę (Sigma wkrótce wróci na swoje miejsce, mam gdzieś w domu jakąś starą ale jarą podstawkę), zamontowałem, jadę.

I pierwszy zonk. Nie da się wpisać ręcznie całkowitego przebiegu. Nie da się i już. Trzeba startować od zera. Co za pacan to wymyślił??? Ale nic, jakoś się potem kilometry zsumuje, więc jadę, dojeżdżam do miasta Y, robię tam ileś kilometrów w oczekiwaniu na pociąg do Warszawy. W międzyczasie kupowałem bilet, więc licznik zdjąłem, potem znów zakładam, jadę, a tu... całkowity przebieg wyzerowany! Okazuje się, że wystarczy jeden z przycisków przytrzymać na 2 sekundy (musiałem licznik na chwilę niechcący ścisnąć) i wszystko się resetuje! I tak część przejechanych kilometrów musiałem odtwarzać za pomocą GoogleMaps. Albo wymyślił ten "patent" jakiś wyjątkowy złośliwiec albo totalny mongoł. No naprawdę słów mi brakuje. Jakim to debilem trzeba być, aby wymyślić i wdrożyć takie rozwiązanie! Bo przecież przeciętny rowerzysta nie marzy o niczym innym jak tylko o tym, aby co chwilę z łatwością kasować całkowity przebieg roweru, jaaasne.

A czy Wy mieliście kiedyś liczniki, które Was w jakiś sposób zawiodły? Piszcie śmiało, to może innych ostrzeżecie.

Portret spaliniarza warszawskiego

Czwartek, 7 lutego 2013 · Komentarze(26)
Jako, że niedługo skończą się ferie i na warszawskie ulice wyjedzie dodatkowa porcja blaszaków, pozwolę sobie kontynuować temat, który zacząłem wczoraj. Dziś pokuszę się o naszkicowanie portretu przeciętnego warszawskiego spaliniarza.

W dyskusji, która rozgorzała pod poprzednim wpisem, moją uwagę zwrócił wpis osoby podpisanej jako "Spaliniara", oto i on:

a poza tym, dlaczego niby jazda na rowerze miałaby być czymś lepszym niż leżenie przed telewizorem czy też wożenie swojego wygodnego tyłka w cieplutkim czyściutkim samochodzie (nawet jeśli stoi w korku, niektórzy to mogą lubić)?

Może będziecie zaskoczeni, ale ten wpis... bardzo mi się podoba. Za co go cenię? Za szczerość. Otóż mało kto potrafi tak uczciwie powiedzieć, że jedyne, co nim kieruje przy wyborze środka transportu, to zwykłe wygodnictwo. Tak więc brawa dla "Spaliniary"! A co zwykle mówią kierowcy blaszaków zapytani o swoje komunikacyjne nawyki?

Wystarczy prześledzić warszawskie fora dyskusyjne, aby z wypowiedzi kierowców blaszaków wywnioskować, iż przeciętny warszawski spaliniarz wozi swoją puszką (i to praktycznie za każdym razem!):

- dwójkę lub trójkę dzieci do przedszkola przez pół miasta
- żonę w pakiecie z teściową (żonę najczęściej na porodówkę, bo akurat zawsze właśnie rodzi)
- 100 kilo towaru z hurtowni
- lodówkę, wannę i umywalkę
- grilla razem z podpałką
- psa z kotem
- 2 garnitury i 3 laptopy

Ponadto warszawski spaliniarz jest niepełnosprawny ruchowo (tak wynika z lektury forumowych wpisów) i do swojego pojazdu dociera prawdopodobnie o kulach.

Warszawski spaliniarz ma też zepsuty termometr, który wskazuje mu zawsze -20 stopni, nawet w maju, sierpniu i październiku. A nawet jak termometr jest dobry, to samochodziarz i tak jest kruchego zdrowia i przekonuje twardo, że przy każdej możliwej pogodzie rowerem nie da się jeździć (bo jest za ciepło, za zimno, ciśnienie za wysokie lub za niskie, wilgotność powietrza za duża lub za mała, jest zbyt słonecznie lub zbyt pochmurno itp.). Jazda komunikacją miejską też jest problemem - tramwaj zawsze spóźnia się o 20 minut, autobusem jeździ "plebs", poza tym w każdej chwili można w środkach komunikacji miejskiej podłapać wszelkie groźne choroby, od gruźlicy począwszy a na wodzie w kolanie skończywszy.

Jednym słowem wyłania nam się obraz niepełnosprawnego wątłego człowieka, który porusza się potężnych rozmiarów pojazdem przeznaczonym zarówno do przewozu dużej ilości osób jak i masy towarów. Czyli jeździ jakąś dziwną hybrydą autobusu i dostawczaka. I stara się swojego pojazdu nie opuszczać z uwagi na niezwykle trudne warunki pogodowe panujące w Warszawie 365 dni w roku (a co 4 lata nawet 366 dni).

A teraz pewnie dowiem się, że jestem antysamochodowym talibem. Nie, jestem za racjonalnym korzystaniem z blaszaków. Jeśli zatem musisz, przewieźć gdzieś lodówkę, to nie męcz się rowerem, ładuj sprzęt na samochód i jedź. Jeśli musisz odebrać z lotniska 4 osoby z bagażem, jedź samochodem. Jeśli masz umierającego kota i musisz szybko dotrzeć do weterynarza, to też ładuj go w samochód i jedź (zakładając, że pora jest taka, że nie wbijesz się w korku). Ale jeśli masz do przewiezienia jedynie komórkę, długopis i swój własny szacowny tyłek, to... zastanów się nad wyborem środka transportu. Jeśli zadamy sobie trochę trudu i zdobędziemy się na odrobinę refleksji, to możemy dojść do całkiem ciekawych wniosków. Naprawdę :)

A teraz o dniu wczorajszym. Cóż, atak śniegu i bida z nędzą, przejechane 40 km, z czego 25 w padającym mokrym śniegu. I jeszcze fotka z Muranowa, ul.Anielewicza:



To był dopiero początek opadów, z czasem napadało więcej.

A teraz do zadeklarowanych spaliniarzy: naprawdę nie namawiam Was do robienia 20 czy 40 km w mokrym śniegu, ale jeśli ja mogę zrobić 40 km rowerem w śnieżny dzień, to Wy dacie radę dojść 300 metrów na przystanek tramwajowy i dacie radę przejechać 8 czy 10 km do pracy w maju. Serio, wierzę w Was! :)

A teraz czekam na teksty o talibach i faszystach, a co :)

Spaliniarzu, to do Ciebie, jeśli to czytasz

Środa, 6 lutego 2013 · Komentarze(100)
Już niedługo skończą się ferie i na ulice wylegnie dodatkowa porcja rozwydrzonego spaliniarstwa. W końcu "trzeba odwieść dzieci do szkoły".

Kiedy zapytacie spaliniarza, czemu jeździ po mieście samochodem a nie np. komunikacją miejską (rower zostawmy, bo to dla większości spaliniarzy totalna abstrakcja i "wersja hard"), często odpowie coś takiego:

Życzę powodzenia w jeździe zatłoczonym do granic możliwości pociągiem lub rowerem z dwójką dzieci do żłobka/przedszkola zimą...

To nie ja wymyśliłem, to tekst znaleziony kiedyś w internecie na jakimś forum dyskusyjnym, typowy w sumie. Więc teraz do Ciebie spaliniarzu, jeśli czytasz ten tekst. Męczysz się codziennie w korkach (psiocząc jednoczenie na te korki ile wlezie), bo sam jesteś sobie winien. Już wiesz, dlaczego?

Pewnie nie wiesz. Ot każdego dnia bezrefleksyjnie ładujesz dzieciaki do blaszaka i ruszasz. Przez pół miasta, przez korki. A teraz po kolei. Skup się. Czemu jedziesz przez pół miasta do przedszkola? Bo nie ma przedszkola koło twojego domu, zgadza się? Czemu nie ma przedszkola koło twojego domu? Bo zabrakło kasy na jego zbudowanie. Czemu zabrakło kasy? Bo gruba kasa poszła na budowę dróg, kasę utopiono w asfalcie. Teraz kumasz, pajacu?

To twoja wina, koleś. Nigdy nie krzyczałeś głośno, że chcesz budowy przedszkoli, szkół itp. Domagałeś się budowy dróg, prawda? We wszelkich możliwych ankietach mieszkańcy Warszawy (innych polskich miast pewnie też, bo mentalność w narodzie jest wszędzie z grubsza taka sama) jako priorytet wskazują rozwój komunikacji, komunikacji rozumianej jako kolejne drogi (no bo przecież nie tramwaje, swojego dupska do tramwaju nie wsadzisz, bo nie chcesz "jeździć z plebsem"). A wbrew pozorom władza cię słucha, słucha takich jak Ty, bo liczy na reelekcję. Spełnia twoje życzenia, buduje nowe drogi. Jasne, że wolno, bo budowa dróg to proces żmudny i kosztowny, ale budują, starają się. Prawie całą kasę przeputano na drogi, na przedszkole koło Twojego domu zabrakło. Więc ładujesz dzieciaki co rano do blaszanej puszki i gnijesz w korkach tak jak tysiące tobie podobnych patafianów.

Teraz już wiesz, że sam jesteś sobie winien, że źle ustawiłeś priorytety i zamiast myśleć o przedszkolach i szkołach, myślałeś o drogach. A trzeba było pomyśleć o przedszkolu już wtedy, gdy płodziłeś swoje dzieciaki. Niestety nie pomyślałeś. A teraz masz problem.

A najgorsze jest w tym wszystkim to, że i tak nie weźmiesz sobie tego do serca i się nie zmienisz. Nadal będziesz domagał się nowych dróg, kolejnych i kolejnych. Bo mózg zalało ci asfaltem. Szkoda.

Dobra, koniec znęcania się nad spaliniarzami, koniec chwilowy, bo jutro będzie kontynuacja pt. "Portret spaliniarza warszawskiego". Powiem nieskromnie, warto zajrzeć :)

I jeszcze fotka z dnia wczorajszego, skrzyżowanie Płockiej i Kasprzaka na Woli:



Brzydkawe miejsce i brzydki dzień, tak bywa. Ale 60 km z siebie wykrzesałem. Forma i chęci były, pogoda akceptowalna.

Pogoda pogorszyła się dopiero dzisiaj, ale o tym już w następnym odcinku. Do następnego zatem!

Warszawa z lotu ptaka

Wtorek, 5 lutego 2013 · Komentarze(16)
Czy podoba Wam się taka Warszawa?





Fotki przedstawiają widok na centrum miasta, konkretnie na tzw. Śródmieście Południowe. Tutaj w większości zachował się przedwojenny układ urbanistyczny z ciasną miejską zabudową i to właśnie w tych rejonach Warszawa faktycznie jest na upartego Paryżem Północy (tak przed wojną nazywano czasem to miasto), bo wielu innych miejscach jest niestety Nowosybirskiem Zachodu.

A swoją drogą miasto, które jest skrzyżowaniem Paryża z Nowosybirskiem (i to z elementami Istambułu tudzież innych tureckich metropolii), musi być na swój sposób fascynujące, czyż nie? :)

Teraz o rowerowaniu wczorajszym. Świeciło słońce, było całkiem ciepło, nic tylko jeździć! I tak przejechałem aż 80 km, konkurentom z listy TOP10 tak łatwo nie odpuszczam :)

Wychodzę wczoraj z pracy o godzinie X, o godzinie Y mam spotkanie towarzyskie, między X a Y mam ponad 2 godziny czasu. Co można w takiej sytuacji robić? Można usiąść na kawie, można włóczyć się po sklepach (opcja dla dużej części kobiet), czytać książki w Empiku (opcja dla oczytanych), wylewać siódme poty na siłowni (opcja dla strongmanów), można karmić ptaki w parku, można też... No właśnie, wskoczyć na rower i kręcić! :) I ten wariant wczoraj zastosowałem. Kręciłem po Śródmieściu i Mokotowie jak dziki osioł.

Czy to ma sens? Ma jak najbardziej. Taka jazda pozwala mi "zresetować się" po dniu pracy, spokojnie poukładać w myślach wszystkie szufladki, pozytywnie się nakręcić. A nawet, jeśli myślę wtedy o robocie, co się czasem zdarza, to też jest to czas na spokojną analizę i planowanie a nie rozpamiętywanie tego, co poszło źle. Mówiąc krótko, rower jest pozytywny sam w sobie i pobudza pozytywne myślenie. Przynajmniej w moim przypadku.

Jeździjmy zatem na zdrowie! :)

PS. W tylnej piaście oczywiście nadal coś tam szwankuje, samo się przecież nie naprawi, ale jest to w sumie mało upierdliwe, więc rower na serwis jeszcze poczeka. Postanowiłem go "zajeździć", bo może znowu wróci zima i breja? Nowego osprzętu szkoda by było na takie warunki, stary można dobić.

Dobijanie też jest fajne, a co :)

Deszczyk pada, rower strzela a kapitalista sprzedaje

Poniedziałek, 4 lutego 2013 · Komentarze(11)
Ruszam. Jadę. Słoneczko świeci. Siedzę w robocie, słoneczko zachodzi. Ale nie pada, jest dobrze. W tych warunkach zrobiłem 43 km po Wawie, było OK.

I gdy miałem wybrać się na przejażdżkę wieczorną, zaczęło się. Deszcz ze śniegiem. Zacisnąłem zęby, przejechałem jeszcze 15 km, przemokłem. Bywa.

Co gorsza rower się psuje. Chyba tylna piasta nawala. Coś tam raz na jakiś czas strzela i pedały wtedy kręcą się luźno, zamiast napędzać rower. To trwa chwilę, po czym znów coś "zatrybia" i jedzie się dalej. Ale upierdliwe to jest, serwis czeka...

Dała zima rowerowi w kość i nie chce odpuścić. Trudno, tak musi być, wszak rower nie jest po to, aby go na balkonie trzymać, przynajmniej mój :) On jest po to, aby na nim jeździć.

Zaraz jadę dalej. Nim rower trafi na łono serwisu, jeszcze trochę przejedzie...

Na koniec fotka - Plac Konstytucji:



Nie wiem, czy komuniści wieszali na tych budynkach czerwone płachty z hasłami propagandowymi i portretami swoich bożków, Lenina i spółki. Wiem natomiast, że kapitaliści wieszają w tym miejscu swoje własne płachty regularnie, próbując nachalnie coś nam sprzedać.

Wszyscy funkcjonujemy w rzeczywistości ciągłej sprzedaży...