Czubek

Poniedziałek, 25 marca 2013 · Komentarze(15)
Wczoraj na blogu odwiedził mnie czubek.

Jeśli ktoś się zastanawia, czemu nie mogą u mnie komentować osoby niezalogowane, to właśnie dlatego, z powodu czubka. Możliwość przywrócę jutro, na razie trzeba z tym poczekać. A więc przyszedł ten czubek i miał tylko jeden cel - zrobić tu kupę. Ponieważ nie mam czasu ani ochoty sprzątać po takich flejtuchach, to jest jak jest.

Czubek ma swoją obsesję. Jak każdy - jeśli ktoś nie ma obsesji, to raczej nie jest czubkiem. Obsesją tego konkretnego czubka jest misja ewangelizacyjna w zakresie fotografowania rowerowych liczników. Na różnych blogach swoją misję prowadził, wszędzie został odrzucony (między innymi przeze mnie), to teraz się mści. I weź się tu z takim nawiedzonym misjonarzem męcz...

Pisałem w poprzednim wpisie, że w życiu obowiązuje zasada góra-dół. Skoro zatem wczoraj był dół, to teraz jest dla odmiany czubek :)

Jeśli chodzi o sprawy rowerowe, to uciułałem na raty 51 km, tak bez większego przekonania i entuzjazmu, ot tylko celem wyrobienia normy. Słabo się pedałuje, trzyma mnie od pewnego czasu przeziębienie (lekkie ale jednak), wola walki gdzieś tam siadła. Nie idę do przodu, lecz zaledwie trwam. Co też ma swoje zalety, bo przecież lepiej trzymać rowerowo jakiś tam poziom, niż zanurkować w dół. Trwanie i okopanie się na swoich pozycjach też trzeba docenić, skoro nie ma widoków na nic lepszego, ot co.

Na koniec wpisu fotki z ulicy Chłodnej:





"Chłodno na Chłodnej" - taki tytuł wpisu rozważałem, ostatecznie jednak zwyciężył czubek.

Widzisz czubku? Wygrałeś! :)

Dół

Niedziela, 24 marca 2013 · Komentarze(14)
Obudziłem się obolały. W zasadzie to się nie obudziłem, po prostu budzik brutalnie wyrwał mnie ze snu, oznajmiając mi swoim wściekłym jazgotem, że czas wstawać.

Podniosłem się niechętnie, coś tam ogarnąłem na śniadanie, odpaliłem kompa, a tam komentarz, że blog schodzi na psy. Nierówny jest znaczy się, oprócz dobrych tekstów pojawiają się teksty denne, tych dennych chyba za dużo. To chyba przez to, że tych Ukraińców nie lubię i o tym piszę, podczas gdy w mediach każą Ukraińców kochać i szanować. No to ładnie się dzień zaczął.

Nic to, wykonałem jakieś tam czynności i wskoczyłem na rower. Niewiele ujechałem. Czasu nie było, cały praktycznie dzień miałem zajęty czymś innym. 24 km z siebie wykrzesałem i wystarczy. Wymęczyłem, wystękałem, przyjmując na głowę i klatę lodowaty wiatr, wydusiłem. Najdalej na Nowy Świat dojechałem...



...i wróciłem. Nie miałem poczucia straty, że tak mało kilometrów wpadło. Dzień praktycznie bezrowerowy to w takich warunkach pogodowych strata niewielka.

Bo wszystko jest na tym świecie oparte o cykliczność. Góra-dół, góra-dół, góra-dół. Dotyczy to wszystkiego - blogowych wpisów, rowerowych dystansów, indeksu WIG20 i męskich członków. Ciągły szczyt jest niemożliwy, a czasem jest wręcz niewygodny. W przyrodzie musi panować ruch. Góra-dół, góra-dół...

No to w niedzielę był dół. Bo przecież od czegoś trzeba się potem odbić.

Niektórzy z Was też pewnie teraz tkwią w jakimś dole, zgadza się? :)

Tour de Białystok

Sobota, 23 marca 2013 · Komentarze(17)
Kategoria Ponad 117 km
Powiedzmy uczciwie - piszę, bo muszę odfajkować wpis. Bo tak na serio to mi się nie chce niczego pisać i mam swoje powody. Ale skoro zrobiłem dłuższą wycieczkę, to wypada coś skrobnąć. Więc się zmuszę.

1. Polska kolej

Umówiony byłem z Wilkiem w Sokółce, ale do tej Sokółki trzeba było jakoś dojechać. Jadę na Centralny, bo o 7:24 mam pociąg. Tyle, że pociąg nie przyjeżdża, za to pojawiają się komunikaty o coraz większym opóźnieniu "z przyczyn technicznych". W końcu tuż przed 9 ruszam, tylko 1,5 godziny opóźnienia, luzik.

O spotkaniu w Sokółce w umówionym czasie oczywiście nie ma mowy, zmieniamy nieco plany - wysiadam w Czarnej Białostockiej, jadę na Białystok, potem na Supraśl, tam mamy się spotkać.

Jeszcze tylko fotka dworcu w Białymstoku z okna pociągu:



2. Na Supraśl!

Droga z Czarnej Białostockiej do Białegostoku to pełen luz, wiatr w plecy.



Szybko osiągam miasto, ale omijam ścisłe centrum i robię fotkę w miejscu niekoniecznie najładniejszym:



W ogóle strasznie rozkopany ten Białystok, budują tam na potęgę, niestety głównie drogi. Na tramwaj jeszcze poczekają :)

Wyjeżdżam z miasta i toczę się już drogą na Supraśl, pod lodowaty wiatr (zmieniłem kierunek). Droga jak droga...



Ale gmina zaliczona :) W końcu spotykam Wilka, który jedzie od strony Krynek, zawracam i szybkim tempem osiągamy Białystok.

3. Białystok

Przejeżdżamy przez miasto, robimy też pamiątkowe fotki w centrum, przyjemne całkiem to centrum:





Białystok da się lubić :) Jeśli ktoś oczekiwał jakiejś szczególnej "wschodniości", to musi się zawieść, jest to normalne polskie miasto. Tylko cerkwi można trochę znaleźć, jest w Białymstoku pewna liczba Polaków prawosławnych. No i trochę reklam cyrylicą jest, to ukłon dla gości zza wschodniej granicy przyjeżdżających tu w celach handlowych.

4. Na Szepietowo

Z Białegostoku robimy kilkadziesiąt kilometrów w kierunku Szepietowa, kolekcjonując gminy po drodze. Ogólnie wiatr w plecy, tylko przed Łapami na chwilę zmieniamy kierunek, tocząc się pod silny lodowaty wicher. Dajemy radę. Parę krajobrazów po drodze - droga gdzieś na zadupiu...



...oraz Narew w Surażu:







Przed Szepietowem pojawiają się problemy - na drogi nawiało śnieg, śnieg się nadtopił w ciągu dnia (ostre słońce), po zachodzie słońca wszystko zaczęło zamarzać. W efekcie po drodze zaliczam bolesną glebę. Żeby zaliczać gleby na lodzie pod koniec marca? Kto to słyszał... Pojawiają się też problemy z oświetleniem roweru, coś tam w kablu się poluzowało. Cóż, nie zawsze życie rowerzysty jest usłane różami.

W końcu dojeżdżamy do Szepietowa i czekamy na pociąg w klimatycznej poczekalni :)



5. Koniec

Tym razem pociąg się nie spóźnił. Bez przygód docieram do domu.

Wpis odfajkowany, na koniec mapa:



Wystarczy.

A gdybym był młotkowym czyli Ukraińcy to dzicz

Piątek, 22 marca 2013 · Komentarze(10)
Miłośników przyjaźni i braterstwa między narodami pragnę na wstępie uspokoić, ten tekst nie będzie antyukraińską jazdą, chociaż Ukraińców istotnie nie lubię a po wczorajszym meczu reprezentacji nie lubię ich jeszcze bardziej (chociaż w sumie bardziej powinienem nie lubić naszym patałachów, którzy zawalili mecz). Ten tekst będzie zupełnie o czym innym.

Otóż mam trochę wejść na bloga z Google'a, a Google jak to Google, żeby trafić na mojego blogaska, trzeba wpisać jakąś tam frazę. I oto chcę zaprezentować kilka co ciekawszych fraz, które mogą doprowadzić zbłąkanych internautów w moje skromne progi:

polacy nie lubią ukraińców - Coś w tym jest :)

a gdybym był młotkowym - No cóż, pewnie w fabryce bym z młotkiem szalał

wzgórze złamanych serc - Aż się wzruszyłem

ukraincy to dzicz - Coś musi chyba być na rzeczy :)

co to za film przyszłosc pustynia spaliniarze - Niestety nie wiem, co to za film, ale brzmi intrygująco, sam bym chętnie obejrzał

bikestats kontrola policji - Oj, zdarzały się...

blog bez pasji - Serio? A tak się starałem...

bomba neutronowa bomba neutronowa - Powiało grozą

jak komóś wysłałem zaproszenie do grona znajomych na facebook i ta osoba mnie odrzucila -to na jej stronie będzie napis o zaproszeniu - O, to jest mocne

I wiecie co? Chyba rzeczywiście muszę więcej tutaj o rowerach pisać :)

Ze spraw rowerowych - 61 km i wizyty w różnych egzotycznych miejscach takich jak Łomianki, Praga czy Włochy, prawie cała jazda służbowo. Bywa. Warunki do jazdy rano podłe (breja po opadach śniegu, mnóstwo wody), potem lepiej (trochę wyschło). I fotka z Bielan, Warszawa się rozrasta i rozbudowuje :)



No kurczę, co ja mam więcej pisać o tym rowerze, żeby mi to Google załapało? Poradźcie coś!

Czy Polak może mieszkać w Breslau?

Czwartek, 21 marca 2013 · Komentarze(23)
Przeglądając różne fora dyskusyjne, blogi itp. zetknąłem się z pewną manierą, która niezbyt przypadła mi do gustu, mianowicie z pisaniem nazw polskich miejscowości po niemiecku.

Pojawiają się zatem polscy(?) internauci z Breslau, Stettin, są i Liegnitz, są nawet z Posen, Danzig i Thorn. Jeśli ktoś się kiedykolwiek zastanawiał, czemu na blogu jako lokalizację mam wpisane "Варшава" (po rusku znaczy się), to już mówię - dla przeciwwagi. To taka moja odpowiedź na tę germanofilską manierę, o której piszę, może nieco głupia, ale lepszej nie znalazłem. Jak ktoś zna lepszą, czekam na radę w tym temacie.

Zastanawiam się, skąd się ta maniera bierze. Z tzw. dziedzictwem niemieckim na ziemiach polskich zawsze miałem problem. Wiele razy bywałem w miasteczku Sztum (stamtąd pochodzi mój ojciec, mam tam sporo rodziny), miasto w latach 1772-1945 należało do Niemiec, mają tam też zamek jeszcze po Krzyżakach. Pozostałości po Niemcach, które przetrwały w Sztumie do dziś, bardzo mi się podobały, nie ukrywam. Niemcy budowali ładnie, przynajmniej na mój gust. Na poniemieckie domki, kamienice czy gmachy patrzyłem z przyjemnością, patrzę do dziś. Zwiedzając wiele innych miast poniemieckich mam to samo - widać w tym jakiś sens, jakiś porządek (jak to u Niemców), ogólnie ładnie jest i pełen szacun.

Jest tylko mały problem - niemiecki porządek objawiał się nie tylko w budowaniu schludnych miast i miasteczek ale też np. w numerowaniu ludzi za obozowymi drutami. W Warszawie też mamy dziedzictwo niemieckie, ale nie w postaci eleganckich gmachów i ładnych kamienic, lecz w postaci śladów po kulach i fragmentów murów getta, a sfajczenie większości tego miasta w czasie wojny to też element tego dziedzictwa. Niemcy jak to Niemcy, tu zbudują, tam puszczą z dymem. Ostro działają chłopaki, to trzeba im przyznać.

Do tego mógłbym dorzucić jeszcze trochę rodzinnych opowieści z czasów okupacji (średnio przyjemne), ale nie będę Wam przynudzał, napomknę tylko, że w jakimś sensie jest to też element niemieckiego dziedzictwa na ziemiach polskich.

Dziedzictwo niemieckie ma zatem swoje "plusy dodatnie i plusy ujemne", jak mawiał pewien pan, który najpierw był elektrykiem, a potem został prezydentem. I tak się zastanawiam, co powoduje ludźmi, którzy używają niemieckich nazw. Czy chodzi o zwykły zachwyt tym, co Niemcy tu kiedyś na polskich ziemiach pobudowali przy jednoczesnej historycznej amnezji? A może to taki tani chwyt na podkreślenie swojej "europejskości", jako że niektórzy próbują w dzisiejszych czasach być na siłę Europejczykami i chcą tę swoją "europejskość" jakoś zaakcentować, a potrafią tylko w taki sposób? A może wszystkie te moje hipotezy są błędne i chodzi o coś zupełnie innego, od zwykłego szpanu począwszy a na bezrefleksyjności skończywszy? Macie jakiś pomysł na wytłumaczenie tego zjawiska?

I z czym Wam się w ogóle kojarzy dziedzictwo niemieckie na ziemiach polskich? Bardziej z okazałymi gmachami i kamienicami na Ziemiach Odzyskanych czy bardziej z murami getta i drutami obozów? Piszcie śmiało, ja sam nie jestem zdecydowany, co tutaj przeważa, więc każdą wypowiedź przyjmę i za żadną się nie obrażę :)

Jedno jest pewne - dopóki w polskim internecie będzie funkcjonował Breslau czy inny Waldenburg, dopóty nie zniknie stąd Варшава. Bo w przyrodzie musi panować równowaga. A poza tym ja jestem chłopakiem ze wschodu a nie z zachodu, duszę mam wschodnią i już :)

A ze spraw rowerowych - pogoda taka jak na załączonym obrazku (zrobionym w Alei Jana Pawła II, Alei Benedykta XVI jeszcze nie mamy)...



...i nędzne 41 km, bo na więcej najzwyczajniej w świecie nie miałem ochoty.

Dopiero dzisiaj wyszło słońce, ale o tym będzie już w innym wpisie.

To co, może ten Polak mieszkać w Breslau czy nie może? :)

Usypmy pod Warszawą góry w czynie społecznym

Środa, 20 marca 2013 · Komentarze(23)
Pamiętam, gdy kiedyś jechałem autokarem przez Norwegię i podziwiałem fiordy. Wówczas jakiś uczestnik wycieczki zaśmiał się i powiedział, że my w Polsce też powinniśmy wykopać sobie fiordy. Wykopać wspólnie, w czynie społecznym.

Czemu o tym piszę? Otóż co jakiś czas na różnych blogach jak odgrzewany kotlet powraca dyskusja o kilometrach i przewyższeniach. W skrócie - według niektórych osób kilometry pokonywane na terenie płaskim są bezwartościowe, bo esencją jazdy rowerem jest pokonywanie kolejnych gór i pagórków.

Z tym stwierdzeniem polemizować nie będę i co do zasady zgadzam się z tym, że przejechać 100 km po terenie górskim jest znacznie trudniej, niż 200 km po płaskim. Z drugiej strony trudno ciągle tłumaczyć, że niektórzy po terenach górzystych nie jeżdżą, bo... nie mają gór w okolicy.

Jak rozwiązać ten problem? Kiedyś proponowałem, aby miłośnicy przewyższeń pomęczyli administrację BS-a o wprowadzenie TOP10 przewyższeń - wtedy nizinni rywalizowaliby na kilometry, a wyżynni na przewyższenia i wszyscy byliby zadowoleni. Moja propozycja nie spotkała się jednak z zainteresowaniem, znaczy się pewnie była denna. Czas zatem na propozycję lepszą.

I tak sobie pomyślałem, pamiętając historię z tymi fiordami, że może by tak usypać pod Warszawą góry w czynie społecznym? Trzeba byłoby zrobić zrzutkę, wykupić spory teren (tak powiedzmy w trójkącie Warszawa-Żyrardów-Sochaczew i... zacząć usypywać! Później jeszcze tylko należałoby na tym usypanym paśmie górskim zbudować sieć dróg i już można śmigać. Wtedy, zamiast nieudolnie tłumaczyć się, że jeżdżę po płaskim z powodu braku gór w okolicy, mógłbym wreszcie zacząć robić kilometry w pełni wartościowe.

To co towarzysze, pomożecie mi usypać te pagórki?

A co do wczorajszych spraw rowerowych, to wywiało mnie w sprawach zawodowych do Skierniewic:



Piękna pogoda, prawda?

Do Skierniewic i z powrotem dotarłem pociągiem, na pedałowanie dwa razy po kilkadziesiąt kilometrów nie było czasu :) Rowerem jeździłem natomiast po samych Skierniewicach. A prócz tego kilometry po Warszawie - wszystko po płaskim, bo gór nie mamy :) - i tak dobiłem do 53 km pod koniec dnia.

To co, usypiemy te góry?

Żywot człowieka złamanego

Wtorek, 19 marca 2013 · Komentarze(25)
Nie sądziłem, że warunki pogodowe są w stanie mnie złamać. A jednak mnie złamały.

Nie chodzi nawet o to, że Warszawa wczoraj wyglądała tak:



Nie chodzi o to, że sypnęło mokrym śniegiem, że jeździłem w wodno-solnej brei, że trochę zmokłem, a niedawno wyremontowany rower oberwał swoje. Chodzi o to, kiedy to się stało. Słowo "kiedy" jest tutaj kluczowe, dlatego je wytłuściłem, chociaż grubymi wołami piszę na tym blogasku rzadko.

Po prostu wszystko ma swoją kolej rzeczy, przynajmniej według mnie. Normalne jest, że w styczniu czy lutym jest zimno, że czasem jeździ się na kilkunastostopniowym mrozie, czasem zalicza się mokry śnieg, odwilż i wodno-solną breją. Ale normalne jest też, że jak mamy 2.połowę marca, to mamy temperaturę dodatnią, a breja jest już tylko wspomnieniem.

W styczniu i lutym po brei kręciłem bez problemu, bo to wszystko było naturalne i cały czas trzymało mnie to, że wkrótce przyjdzie marzec i o tym całym syfie zapomnę. Ale oto marzec już się powoli kończy, a pogodowo nic się nie zmieniło. I właśnie ten mokry późnomarcowy śnieg wpędził mnie w poczucie beznadziei, w mojej głowie zakodowało się to, że ten syf nie skończy się już nigdy. Naturalny porządek rzeczy, który przez lata układałem sobie w mojej głowie, został zburzony, a ja zostałem złamany. Przez pogodę.

Zaskoczeni wpisem? Cóż, jestem tylko człowiekiem, jak każdy miewam swoje słabości i właśnie tą jedną chciałem się z wami podzielić. Pogoda mnie złamała.

Nie to, że nie jeżdżę. Jeżdżę, wczoraj wydusiłem 45 km (z czego prawie połowę, gdy już było ciemno i nie było widać tego syfu), dzisiaj pewnie wyduszę 50 (brakuje mi 14), ale to nie jest to. Po prostu wewnętrznie czuję, że coś jest nie tak, że jakiś naturalny rytm został zaburzony. No i sami powiedzcie - co robić, jak żyć? :)

Jedyny plus - utrzymam się na lajcie w marcowym TOP10. Pogoda innym dopieka chyba bardziej, niż mnie. Ale czy to takie dobre cieszyć się, że inni mają gorzej?

Ot dylematy...

PS. Chyba zrobię nową kategorię pt. "Depresja rowera". Właśnie na takie wpisy.

Warszawski brutalizm

Poniedziałek, 18 marca 2013 · Komentarze(21)
Powrót z śląsko-zagłębiowskich wojaży do warszawskiej rzeczywistości okazał się brutalny.

Wsiadam rano na rower, jadę do roboty. Nie, "jadę" to za dużo powiedziane. Z miejsca dostaję lodowaty wiatr w twarz i absolutnie nie jadę, lecz z trudem się toczę. Powoli, bez przekonania. Bolało.

I tak nie było źle, wtedy jeszcze słońce świeciło, potem i tego zabrakło. Wiatr nie ustępował, ja też nie ustępowałem. I tak oto przez cały dzień uciułałem 40 km. Dzień miał być regeneracyjny (po weekendowych dłuższych trasach), a wyszła walka, mordęga, rąbanka. Przejechałem tyle, ile mogłem, na więcej nie miałem czasu, ale biorąc pod uwagę warunki pogodowe, to strata niewielka.

Przychodzi czasem taki moment, gdy człowiek zastanawia się, czy to wszystko to jeszcze przyjemność czy już nałóg. Wczoraj, przywiany porywistym zimnym wiatrem, ten moment przyszedł.

Nic to, nie pękam, jadę dalej. I jeszcze fotka z Koła, ulica Obozowa:



Czy ktoś wie, kim był Obozow? :)

A w ogóle to leszcz ze mnie - właśnie się dowiedziałem, czytając blogowe komentarze niezalogowanych misiów, że pokonuję pagórki na zbyt miękkim przełożeniu i kierownicę mam zbyt wysoko w stosunku do siodełka. Wiecie co? Chyba ja rzeczywiście nie znam się na rowerowaniu, w związku z czym rzucę ten rower w cholerę i przerzucę się na zbieranie grzybów i jagód. To co, w którym lesie się widzimy? Puszcza Kozienicka? Bory Tucholskie?

GrzybStats.pl - oto nasza przyszłość!

Śląsk, Zagłębie, Częstochowa

Niedziela, 17 marca 2013 · Komentarze(34)
Kategoria Ponad 117 km
W Warszawie i okolicach wszystko jest proste - wszędzie rządzi Legia. No nie, jest jeszcze strefa kibiców Polonii, czyli jakieś 700 metrów w promieniu od ich stadionu. A tak to nudy, Legia i Legia. Za to na Śląsku i w Zagłębiu jest naprawdę ciekawie, a jeśli ktoś orientuje się w kibicowskich klimatach, to może się zorientować po napisach na murach, gdzie się mniej więcej znajduje.

Tak więc w sobotę zaliczałem tereny opanowane przez kibiców Zagłębia Sosnowiec (Będzin, Czeladź), otarłem się o Ruch i Górnika (Piekary Śląskie), potem był Ruch Radzionków, Polonia Bytom, Górnik Zabrze, w końcu zanocowałem na terenach Piasta Gliwice. Wesoło tam mają :)

1. Gliwice i okolice

W niedzielę rano wyruszam z Gliwic. W Gliwicach, przynajmniej tak wynika z "inskrypcji" sprayem, rządzi miejscowy Piast, gdzieś tam pojawiają się też ślady kibicowania Górnikowi z sąsiedniego Zabrza. Ale zanim definitywnie wyjadę z Gliwic, udaję się najpierw na zwiedzanie miasta. I muszę powiedzieć, że mi się podoba, miasto (choć przecież nie takie duże) ma w sobie wszelkie elementy wielkomiejskości:







To akurat dziedzictwo niemieckie w tym pozytywnym aspekcie :)

Krążę trochę po Gliwicach, jem śniadanie "na CPN-ie", wyruszam z miasta. Ciężko się jedzie, pod górkę i pod wiatr. Przejeżdżam przez wioskę Przyszowice, gdzie rządzi już Górnik Zabrze i odbijam na Makoszowy, gdzie czekają na mnie Amiga i Djk71. Krótkie powitanie i ruszamy na Rudę Śląską.

2. Ruda Śląska, Świętochłowice

Ruda Śląska to miasto nietypowe, stanowi w zasadzie zlepek rozrzuconych i nieco oddalonych od siebie mniejszych miasteczek. Jak mówią koledzy, z którymi jechałem, jest to podobno najbardziej śląskie ze śląskich miast, tu wciąż można usłyszeć miejscowy śląski dialekt (a może język? - ja się nie znam, niech to językoznawcy rozstrzygną). Tu granica z Zabrzem:



A jak tereny blisko Zabrza, to rządzi Górnik.

Ruda daje się we znaki, trzeba trochę podjeżdżać pod górę, ale za to widok śląskich klimatów rekompensuje mi te niedogodności:



Mijamy dzielnicę Czarny Las (tu jeszcze rządzi Górnik), w końcu osiągamy Nowy Bytom (tu rządzi już Ruch, choć są też jakieś ślady kibicowania Górnikowi), gdzie robi się całkiem wielkomiejsko:







Pokrążywszy trochę po Rudzie, odbijamy na Świętochłowice, śląskich klimatów ciąg dalszy:



Świętochłowice to miasto przyklejone do Chorzowa, więc siłą rzeczy rządzi Ruch.

3. Chorzów, Siemianowice

Centrum Chorzowa podoba mi się, takie całkiem wielkomiejskie:



Były też ładniejsze fragmenty (bo ten jest trochę zapyziały) i w sumie szkoda, że nie sfociłem. Ale ogólne wrażenie na plus.

Dojeżdżamy w okolice Stadionu Śląskiego (niekończąca się budowa...), tam czeka na nas Limit.



Krążymy jeszcze po parku w Chorzowie, zahaczając m.in. o planetarium...



...po czym robimy rundkę po Siemianowicach Śląskich (fajny zjazd, potem powrót pod górkę, coś za coś) i tam żegnam się z Amigą i Djk71, dalej wjeżdżam z Limitem do Katowic. A, w Siemianowicach rządzi Ruch Chorzów.

4. Katowice

Centrum Katowic mi się podoba, takie swojskie, typowo polskie :)



Choć miejscowi pewnie mnie zganią, że nie jest to centrum historyczne :)

Przebijając się katowickimi ulicami, pedałujemy z Limitem na Mysłowice, cały czas pod silny wiatr. Masakra... W Katowicach, sądząc po napisach na murach, rządzi GKS Katowice :) Podobno są tez dzielnice opanowane przez kibiców Ruchu, ale akurat przez nie nie przejeżdżałem.

5. Mysłowice

W Mysłowicach (rządzi GKS, są też ślady kibiców Ruchu) jest wesoło. Najpierw kręcimy pod silny wiatr, potem prawie zaliczamy czołówkę z tramwajem, prując dziarsko po torowisku :) Na szczęście miejscowe tramwaje jeżdżą z tak żałosną prędkością, że czasu na ewakuację mieliśmy mnóstwo.

A centrum miasta wygląda tak:





W Mysłowicach zatrzymujemy się na mały posiłek, po czym nasyceni przekraczamy granicę, opuszczamy Śląsk, wjeżdżamy do Zagłębia. Paszportów znów nikt nie sprawdza :)

6. Sosnowiec, Dąbrowa Górnicza

Przez Sosnowiec przejeżdżamy sprawnie, omijając centrum miasta i podziwiając niekończące się blokowiska. Dojeżdżamy do Dąbrowy, a tam klimaty architektoniczne jak z Korei Północnej :)



Ogólnie miasto wygląda na całkiem ogarnięte, nieogarnięta jest niestety miejscowa stacja kolejowa, ale to już tereny PKP, więc co zrobić? Na stacji żegnam się z Limitem, odjeżdżam. Jeszcze tylko pamiątkowa fotka:



Ale nie tym pociągiem jechałem. Jechałem "tradycyjnymi" wagonami wypożyczonymi lub kupionymi od kolei czeskich, bo wszystkie napisy w środku były po czesku, a z zewnątrz stało jak był "Ceske Drahy".

A, w Sosnowcu i Dąbrowie rządzi Zagłębie Sosnowiec.

A tutaj mapka z przejażdżki po Śląsku i Zagłębiu:



7. Zawiercie-Częstochowa

To jeszcze nie koniec mojej trasy. Wysiadam w Zawierciu z zamiarem jazdy na Częstochowę. Za Zawierciem zaliczam gminę Włodkowice. Lekko nie ma, telepię się pod długi podjazd. Ale gmina zaliczona. Dalej jadę na Myszków, pogoda cały czas dopisuje:



Jazda w stronę Częstochowy to totalny lajcik, wiaterek w plecy, robi się w końcu w miarę płasko. Mały postój w knajpie na żurek i browarek, kręcę dalej, Częstochowa coraz bliżej:





Pod miastem trochę krążę bocznymi szosami, wrzucając do kolekcji kolejne gminy.

W końcu jest miasto. Zdjęć nie robię, jest już ciemno, sfocę innym razem :) Centrum wygląda OK, przedmieścia niestety nie. Bywa.

Jeszcze tylko podróż pociągiem ponad 3 godziny na stojąco (w niedzielę wieczór dali łaskawie 4 wagony w pociągu do Warszawy, brawo!) i jestem u siebie.

No i mapka:



I tyle, wystarczy :)

Tour de Śląsk

Sobota, 16 marca 2013 · Komentarze(51)
Kategoria Ponad 117 km
Daruję sobie wstępniak, dlaczego pojechałem tam, gdzie pojechałem, kiedy wpadłem na pomysł itp. Przejdę od razu do konkretów.

1. Włoszczowa

Sobota, zrywam się o 4:30, o 5:40 ruszam z Dworca Zachodniego, 2 godziny później wysiadam na słynnym peronie we Włoszczowie:



Ja wysiadam, za to wsiada policja wezwana przez kanara do spacyfikowania młodzieńców, którzy wdawali się w jakieś awantury z kanarem i wyglądali na bedących pod wpływem narkotyków.

Zostawiam zatem pociąg i narkonamów za sobą, jeszcze tylko fotki na ryneczku we Włoszczowie...





...i ruszam na południowy zachód.

2. Pozytywna energia :)

Toczę się po gładkim asfalcie, wkrótce osiągam granicę województw. Kończy się kieleckie (formalnie świętokrzyskie), zaczyna katowickie (formalnie śląskie). Zaczynają się też dziury w jezdni, a za pierwszymi dziurami pojawia się tabliczka z napisem "Śląskie - pozytywna energia". Pozostaje wyrazić nadzieję, że nagły przypływ pozytywnej energii pozwoli katowickim włodarzom doprowadzić swój odcinek drogi do standardów kieleckich :)

Toczę się na Siewierz, gdzie umówiony byłem z Limitem. Najpierw pamiątkowa fotka z drogowskazem...



...a oto i Szczekociny - do Siewierza coraz bliżej :)



W Szczekocinach jest całkiejm fajny rynek, ale focenie odpuszczam, bo na tylnym kole siedzi mi TIR, więc nie ryzykuję nagłego zatrzymania.

3. Górki!

Za Szczekoncinami zaczynają się górki. Najpierw nieśmiało, potem coraz bardziej konkretnie, ogólnie krajobraz mi się podoba.





Przed Zawieciem dostaję mocno w kość, ale w końcu pokonuję te pagórki i jak się dalej okaże, najgorsze już za mną. Przez Zawiercie przetaczam się szybko, nie focę (miasto raczej nieciekawe, takie typowo poprzemysłowe), jeszcze tylko kolejne miasteczko Poręba (też szału nie ma) i jest Siewierz.

4. Siewierz

Jest Siewierz, jest i Limit.





Obiad w knajpie i ruszamy dalej, jeszcze tylko zahaczamy o lokalny zamek. Całkiem ładny ten Siewierz.

5. Zagłębie

Gmina Psary...



...to w zasadzie początek Zagłębia Dąbrowskiego. Trochę górek, trochę upierdliwych podjazdów, nie jest tak płasko, jak na Mazowszu. Wkrótce zaliczam Będzin...





...i jedziemy dalej z Limitem na Czeladź. Sam Będzin to oprócz zamku także blokowiska (jak to w Polsce), najdłuższe chyba rondo w Polsce oraz tory tramwajowe, po których tramwaje telepią się tak, jakby miały zaraz wypaść z szyn. Remont wskazany. Za to Czeladź sprawia całkiem fajne wrażenie :)





Wkrótce Śląsk.

6. Śląsk

Kończy się Czeladź, kończy się Zagłębie, dojeżdżamy do granicy:



Paszportów na szczęście nikt nie sprawdza :)

Później granicę przekraczamy jeszcze nie raz. Wracamy na chwilę do Zagłębia - Wojkowice i Bobrowniki...



...i znów Śląsk, tym razem Piekary Śląskie. Raz za razem zaliczamy jakieś górki, całkiem konkretny podjazd jest między Piekarami i Radzionkowem, na przełożeniu 1-1 daję radę :) Szybko przetaczamy się przez Radzionków i dojeżdżamy do rynku w Bytomiu:



Podoba mi się centrum Bytomia, takie wielkomiejskie, mnóstwo ciekawych kamienic, w stanie niestety różnym, ale ogólnie nie jest źle.

W Bytomiu się żegnamy, Limit wraca do domu na wschód, ja odpoczywam w jakiejś galerii handlowej położonej w samym centrum Bytomia, po czym jadę na Gliwice, gdzie mam zamówiony nocleg.

6. Zabrze, Gliwice

Jest już ciemno, droga między Bytomiem i Zabrzem wygląda ponuro, najpierw słabiutkie oświetlenie, potem oświetlenia w ogóle brak, w międzyczasie zaliczam potężną dziurę, ale koło wytrzymuje. Dalej jazda w zasadzie bez historii, Zabrza niewiele widzę, bo jest ciemno, jest trochę ciekawsazych gmachów w centrum, za to boczne ulice wyglądają mrocznie.

Wkrótce Gliwice, tam kończę. O zwiedzaniu Gliwic będzie w kolejnym wpisie.

I na koniec mapka:



Się ujechałem :)