Konin, Łowicz i nie tylko - 190 km
Sobota, 18 lutego 2012
· Komentarze(7)
Kategoria Ponad 117 km
Wszystkiemu winien jest portal zaliczgmine.pl. Z to z jego powodu zapuszczam się rowerem coraz dalej od domu, aby "zdobywać" kolejne tereny. Wczoraj wziąłem sobie na cel tereny na linii Konin-Łowicz. A więc po kolei:
1. Konin
Wychodzę z domu na warszawskich Bielanach, jadę na Dworzec Zachodni, tam wbijam się w pociąg do Konina. W Koninie miałem problem, bo trzeba było wystawić rower przez wąskie drzwiczki na niziutki i oblodzony peron (a między wagonem a peronem ziała oczywiście przepaść). Gramoliłem się powoli, kontrolując nawet najmniejszy ruch, ale się udało. Nie glebnąłem, szczęśliwie wysiadłem z pociągu, rower takowoż.
Zwiedzanie Konina sobie odpuściłem, aby nie tracić cennych minut. Na końcu relacji zobaczycie, że była to decyzja słuszna. Konin to w ogóle specyficzne miasto jest. Opuszczam mianowicie rejon dworca, mijam jakieś bloki, zaczynają się pola. I kiedy już mam wrażenie, że za chwilę miasto się skończy, nagle pojawiają się drogowskazy kierujące na... starówkę, ratusz itp. Wychodzi na to, że Konin to tak naprawdę dwa miasta - tu starówka, tam blokowiska, a po środku pola. Starówki nie zwiedzałem, stąd tylko jedno przypadkowe zdjęcie z nowej części Konina, jakaś ulica prowadząca w stronę dworca:
Ale do Konina jeszcze kiedyś wrócę i starówkę zwiedzę :)
2. Kolskie błądzenie
W Warszawie przy ul. Kolskiej znajduje się izba wytrzeźwień. Coś jest na rzeczy, bo w okolicach Koła błądziłem jak pijany :) Najpierw jednak dojechałem tam z Konina trasą Warszawa-Poznań, tzw. "starą dwójką". Jej rolę dziś przejęła autostrada, ale ruch był mimo wszystko w miarę spory. Jazda do Koła całkiem fajna, z wiatrem w plecy, było też trochę zjazdów i podjazdów, łagodnych raczej. No i była też przydrożna prostytutka gapiąca się na mnie, ale nie skorzystałem z jej usług, wszak przyjechałem tu na rower a nie w innych celach :)
Dojechawszy do Koła szybko zerkam na miasto (trochę zapyziałe, ale może brzydka pogoda wpłynęła na moje postrzeganie tej miejscowości) po czym chcę zboczyć z głównej drogi celem zwiedzenia położonych nieco na uboczu dwóch gmin. Niestety mylę drogę, robię kilka dodatkowych kilometrów i tracę kilkanaście minut. Potem jedzie się już fajnie, nawet na chwilę wychodzi słońce, do głównej drogi powracam w Kłodawie, gdzie robię krótki postój. Dalej główną drogą kieruje się do Krośniewic, opuszczając tym samym Wielkopolskę i wjeżdżając na Ziemię Łódzką.
3. Śnieżna masakra
Z Krośniewic jadę do wsi Łanięta całkiem fajną drogą wojewódzką. W Łaniętach odbijam w prawo w lokalną drogę do wsi Strzelce i wtedy się zaczyna... Droga jestr pokryta rozmiękłym śniegiem, jedzie się fatalnie, moje tempo spada na łeb, na szyję. Wioski po drodze też smutne, biedne, ogólnie niefajny krajobraz. Po 11 km docieram do tych Strzelec (a może Strzelców?), przecinam drogę Płock-Kutno i kieruję się dalej do gminnej wsi Oporów. Początkowo jedzie się dobrze, bo na drodze o dziwo nie ma śniegu, potem niestety znowu zaczyna się stara śpiewka. Do Oporowa dojeżdżam zmordowany, straciłem dużo czasu, a tu trzeba zdążyć na pociąg w Łowiczu.
Na zdjęciu jakieś skrzyżowanie dróg parę kilometrów przed Oporowem (powiat kutnowski):
4. Ile jest do k...y nędzy do Łowicza?!
W Oporowie kończą się moje męki, bo dojeżdżam do jakiejś "główniejszej" drogi, która jest odśnieżona. Przez miasteczko Żychlin docieram znów do głównej trasy Warszawa-Poznań i jadę na Łowicz. Szukam jakiejś tabliczki informującej mnie, ile ma kilometrów do Łowicza, a tabliczki nie ma. Mijają kolejne kilometry i wciąz nie wiem, ile mam do Łowicza, co budzi moją wściekłość, bo nie wiem, jakim tempem mam jechać, aby zdążyć na pociąg. Jestem już bardzo zmęczony, tymczasem nie wiem, czy mogę sobie pozwolić na parę minut odpoczynku czy raczej nie. Wściekłość moją potęguje fakt, że wiatr nieco zmienia kierunek i zamiast wiać mi w plecy wieje mi w twarz - lekko, ale jednak. W końcu dochodzę do wniosku, że prędzej zobaczę sam Łowicz, niż tabliczkę z kilometrami do niego. Czas pokazał, że... miałem rację.
Wiem, że pociąg mam coś koło w pół do ósmej, ale dokładnych minut nie pamiętam i nie mam nawet czasu tego sprawdzać, bo cenne minuty lecą, a Łowicza wciąż nie widać. W końcu wtaczam się do miasta i jadąc już po jego ulicach widzę o 19:28 pędzący w stronę Warszawy pociąg. "No to nie zdążyłem..." myślę sobie, jednak zdobywam się na ostatni zryw i szaleńczym tempem pędzę na stację w nadziei, że pociąg trochę tam postoi. Dojeżdżam, pędząc m.in. po strasznej kostce brukowej, a pociągu na stacji brak. No to pozamiatane... Wchodzę do budynku stacji, patrzę na rozkład jazdy i... Szok! Mam pociąg za 6 minut! Okazało się, że tamten pociąg to było jakieś pędzące InterCity. Za chwilę przyjeżdża mój "pośpiech" i za niecałą godzinę jestem w Warszawie. Jeszcze tylko 11 km z dworca do domu i koniec! 190 km. A ja zamiast odpocząć idę jeszcze na imprezę ostatkową :)
Oj, intensywny dzień.
1. Konin
Wychodzę z domu na warszawskich Bielanach, jadę na Dworzec Zachodni, tam wbijam się w pociąg do Konina. W Koninie miałem problem, bo trzeba było wystawić rower przez wąskie drzwiczki na niziutki i oblodzony peron (a między wagonem a peronem ziała oczywiście przepaść). Gramoliłem się powoli, kontrolując nawet najmniejszy ruch, ale się udało. Nie glebnąłem, szczęśliwie wysiadłem z pociągu, rower takowoż.
Zwiedzanie Konina sobie odpuściłem, aby nie tracić cennych minut. Na końcu relacji zobaczycie, że była to decyzja słuszna. Konin to w ogóle specyficzne miasto jest. Opuszczam mianowicie rejon dworca, mijam jakieś bloki, zaczynają się pola. I kiedy już mam wrażenie, że za chwilę miasto się skończy, nagle pojawiają się drogowskazy kierujące na... starówkę, ratusz itp. Wychodzi na to, że Konin to tak naprawdę dwa miasta - tu starówka, tam blokowiska, a po środku pola. Starówki nie zwiedzałem, stąd tylko jedno przypadkowe zdjęcie z nowej części Konina, jakaś ulica prowadząca w stronę dworca:
Ale do Konina jeszcze kiedyś wrócę i starówkę zwiedzę :)
2. Kolskie błądzenie
W Warszawie przy ul. Kolskiej znajduje się izba wytrzeźwień. Coś jest na rzeczy, bo w okolicach Koła błądziłem jak pijany :) Najpierw jednak dojechałem tam z Konina trasą Warszawa-Poznań, tzw. "starą dwójką". Jej rolę dziś przejęła autostrada, ale ruch był mimo wszystko w miarę spory. Jazda do Koła całkiem fajna, z wiatrem w plecy, było też trochę zjazdów i podjazdów, łagodnych raczej. No i była też przydrożna prostytutka gapiąca się na mnie, ale nie skorzystałem z jej usług, wszak przyjechałem tu na rower a nie w innych celach :)
Dojechawszy do Koła szybko zerkam na miasto (trochę zapyziałe, ale może brzydka pogoda wpłynęła na moje postrzeganie tej miejscowości) po czym chcę zboczyć z głównej drogi celem zwiedzenia położonych nieco na uboczu dwóch gmin. Niestety mylę drogę, robię kilka dodatkowych kilometrów i tracę kilkanaście minut. Potem jedzie się już fajnie, nawet na chwilę wychodzi słońce, do głównej drogi powracam w Kłodawie, gdzie robię krótki postój. Dalej główną drogą kieruje się do Krośniewic, opuszczając tym samym Wielkopolskę i wjeżdżając na Ziemię Łódzką.
3. Śnieżna masakra
Z Krośniewic jadę do wsi Łanięta całkiem fajną drogą wojewódzką. W Łaniętach odbijam w prawo w lokalną drogę do wsi Strzelce i wtedy się zaczyna... Droga jestr pokryta rozmiękłym śniegiem, jedzie się fatalnie, moje tempo spada na łeb, na szyję. Wioski po drodze też smutne, biedne, ogólnie niefajny krajobraz. Po 11 km docieram do tych Strzelec (a może Strzelców?), przecinam drogę Płock-Kutno i kieruję się dalej do gminnej wsi Oporów. Początkowo jedzie się dobrze, bo na drodze o dziwo nie ma śniegu, potem niestety znowu zaczyna się stara śpiewka. Do Oporowa dojeżdżam zmordowany, straciłem dużo czasu, a tu trzeba zdążyć na pociąg w Łowiczu.
Na zdjęciu jakieś skrzyżowanie dróg parę kilometrów przed Oporowem (powiat kutnowski):
4. Ile jest do k...y nędzy do Łowicza?!
W Oporowie kończą się moje męki, bo dojeżdżam do jakiejś "główniejszej" drogi, która jest odśnieżona. Przez miasteczko Żychlin docieram znów do głównej trasy Warszawa-Poznań i jadę na Łowicz. Szukam jakiejś tabliczki informującej mnie, ile ma kilometrów do Łowicza, a tabliczki nie ma. Mijają kolejne kilometry i wciąz nie wiem, ile mam do Łowicza, co budzi moją wściekłość, bo nie wiem, jakim tempem mam jechać, aby zdążyć na pociąg. Jestem już bardzo zmęczony, tymczasem nie wiem, czy mogę sobie pozwolić na parę minut odpoczynku czy raczej nie. Wściekłość moją potęguje fakt, że wiatr nieco zmienia kierunek i zamiast wiać mi w plecy wieje mi w twarz - lekko, ale jednak. W końcu dochodzę do wniosku, że prędzej zobaczę sam Łowicz, niż tabliczkę z kilometrami do niego. Czas pokazał, że... miałem rację.
Wiem, że pociąg mam coś koło w pół do ósmej, ale dokładnych minut nie pamiętam i nie mam nawet czasu tego sprawdzać, bo cenne minuty lecą, a Łowicza wciąż nie widać. W końcu wtaczam się do miasta i jadąc już po jego ulicach widzę o 19:28 pędzący w stronę Warszawy pociąg. "No to nie zdążyłem..." myślę sobie, jednak zdobywam się na ostatni zryw i szaleńczym tempem pędzę na stację w nadziei, że pociąg trochę tam postoi. Dojeżdżam, pędząc m.in. po strasznej kostce brukowej, a pociągu na stacji brak. No to pozamiatane... Wchodzę do budynku stacji, patrzę na rozkład jazdy i... Szok! Mam pociąg za 6 minut! Okazało się, że tamten pociąg to było jakieś pędzące InterCity. Za chwilę przyjeżdża mój "pośpiech" i za niecałą godzinę jestem w Warszawie. Jeszcze tylko 11 km z dworca do domu i koniec! 190 km. A ja zamiast odpocząć idę jeszcze na imprezę ostatkową :)
Oj, intensywny dzień.