Tour de Treblinka i uciekające pociągi
1. Na wschód!
Niestety z różnych przyczyn nie mogłem wczoraj poświęcić całego dnia na rowerowanie. Ale mogłem poświęcić pół dnia - zawsze coś :) Postanowiłem jechać gdzieś na wschód, bez żadnych konkretnych planów. Dlaczego na wschód? Żeby mieć wiatr w plecy. A powrót pociągiem.
Dotarłszy z Bielan do miasteczka Ząbki, postanowiłem jechać mniej więcej wzdłuż linii kolejowej Warszawa-Białystok do Łochowa, a potem "się zobaczy". Po mniej więcej 3 godzinach jazdy dotoczyłem się do rzeczonego Łochowa, gdzie w przydrożnym barze uzupełniłem zapas kalorii (za pomocą lokalnej odmiany hamburgera) i mikroelementów (za pomocą piwa). A potem... Zanim jednak przejdziemy do następnej części, wrzucam jedno zdjęcie zrobione gdzieś kilkanaście kilometrów przed Łochowem - zrobiłem tam mały postój i ta nazwa miejscowości mi się spodobała, więc ją uwieczniłem.
2. Pociąg mi uciekł :(
Siedząc w barze sprawdziłem rozkład jazdy i wyszło mi, że za godzinę mam pociąg do Warszawy. Ale tak od razu do pociągu? Tyle kilometrów przejechanych a tylko 2 nowe gminy po drodze zaliczone (cała reszta była zaliczona już wcześniej)? Nie no, bez sensu. Postanowiłem zatem zaliczyć jeszcze gminę Sadowne i do pociągu wsiąść tam, na stacyjne Sadowne Węgrowskie. Istniało jednak duże ryzyko, że na pociąg nie zdążę. Cóż, podjąłem je.
Jechało się tak sobie, bo wiatr średnio mi pomagał (wiał na południowy wschód, a ja jechałem na wschód ale północny), czas leciał, w pewnym momencie uwierzyłem jednak, że zdążę na styk. I może bym zdążył, gdyby nie to, że ostatni odcinek trasy na stację prowadził błotnistą rozmiękłą drogą. Tempo jazdy od razu siadło i stało się. Próbując wykopać się z błota, mogłem tylko z daleka obserwować, jak "mój" pociąg wjeżdża na stację i za chwilę z niej odjeżdża. Zabrakło dwóch minut.
3. No to jadę do Małkinii
Następny pociąg na zadupiastej stacji Sadowne Węgrowskie miał być dopiero za ponad 2 godziny. Stwierdziłem, że czekać na jakimś zadupiu tyle czasu to już w ogóle absurd i postanowiłem jechać dalej do Małkinii, gdzie zatrzymują się pospieszne. W międzyczasie znacznie się ochłodziło, wiatr wzmógł się i zacząłem naprawdę mocno żałować, że nie wziąłem czapki. Cóż, w Warszawie poczułem wiosnę, stąd brak czapki, ale wschód to jednak wschód :) W efekcie przewiało mi łepetynę, przyplątał się też krótki lecz intensywny deszcz, który przeczekałem na przystanku autobusowym w jakiejś wiosce, czytąjąc przy okazji różne życiowe "mądrości":
W końcu, pokonując po drodze kiepskiej z reguły jakości asfalty, doczłapałem się do samiutkiej Treblinki, ale żadnych obozów nie zwiedzałem, trafiłem za to na odcinek jezdni, który ostatni razy był remontowany prawdopodonie za Hitlera :(
Za widocznym na zdjęciu zakrętem pojawił się jednak nowy asfalt, a ja przekroczyłem most na Bugu i wtoczyłem się do Małkinii. Jechało się tragicznie, silny wiatr urywał łeb, a deszcz, który znów się uaktywnił, przemaczał ciuchy.
4. Z rowerem między peronami
W Małkinii dotoczyłem się do stacji i już miałem wejść do środka, gdy nagle zobaczyłem pospieszny do Warszawy wtaczający się na peron. Problem był tylko jeden - aby dostać się na właściwy peron, musiałem pokonać torowisko, jedyna legalna droga prowadziła przez kładkę. Czyli nie zdążę. Na szczęście perony były niskie, więc zeskoczyłem z rowerem na tory, przebiegłem nielegalnie przez torowisko i wskoczyłem na właściwy peron w momencie, gdy konduktor dawał sygnał do odjazdu. Mój głośny krzyk sprawił, że poczekali na mnie, wtarabaniłem się do środka i już mogłem jechać do Warszawy.
W sumie śmieszna sytuacja - jedzie człowiek ponad 120 km, pedałuje prawie 5,5 godz., a w ostatecznym rachunku decyduje kilka sekund. Jak widać nawet przy ponad pięciogodzinnej podróży każda sekunda okazuje się cenna :)
Dalej bez historii - wysiadam na Centralnym, podjeżdżam do metra Świętokrzyska (byłem z pewnych względów w dużym niedoczasie, stąd metro a nie rower) i niedługo jestem na Bielanach. I to wszystko.
Dzień całkiem udany i do tego z przygodami :)