Wpisy archiwalne w kategorii

Ponad 117 km

Dystans całkowity:11841.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:71
Średnio na aktywność:166.77 km
Więcej statystyk

Tour de Końskie & Włoszczowa

Sobota, 3 sierpnia 2013 · Komentarze(22)
Kategoria Ponad 117 km
Tak mi się dobrze smażyło na słońcu w poprzednią sobotę, że w tą ostatnią postanowiłem posmażyć się ponownie :) Za cel obrałem Końskie i Włoszczowę.

Tym razem nie bujałem się rano pociągiem, ruszam prosto z domu. Sprawnie przejeżdżam przez Warszawę, toczę się "siódemką" (czyli drogą na Kraków) do Grójca, tam postój na śmieciowe żarcie (McDonald's) i odbijam na drogę wojewódzką na Końskie - ciężko to nazwać drogą lokalną, ale na pewno jest ona "lokalniejsza", niż trasa Warszawa-Kraków.

Upał daje się coraz bardziej we znaki, w słońcu grubo ponad 30 stopni, a ja jadę w słońcu cały czas, bo na niebie ani jednej chmury... Trudno, na mrozy przyjdzie jeszcze poczekać :) Osiągam Mogielnicę, zapyziałe mazowieckie miasteczko...





...i piekąc się coraz bardziej, dumnie wtaczam się do Nowego Miasta nad Pilicą:





Nie wiem, co ma symbolizować ten samolot, nie chce mi się tego szukać (choć pewnie jest to gdzieś do znalezienia) - grunt, że jest i wygląda absurdalnie :)

Nowe Miasto nad Pilicą to ostatnie miasto, gdzie - sądząc po napisach na murach - kibicuje się Legii. Za Pilicą zaczyna się "ziemia niczyja", a potem tereny Widzewa.

Oto wieś gminna Odrzywół:



Powiedzieć, że to dziura, to nic nie powiedzieć :)

A oto moja "droga krzyżowa", spieczona słońcem:



Mając na liczniku jakieś 120 km, robię w końcu przerwę na większy posiłek. A oto i fotka dla miłośników "fotografii kulinarnej":



Ogólnie podobają mi się lokalne klimaty, wsie na pograniczu łódzkiego i świętokrzyskiego mają jakiś tam swój urok, taka można powiedzieć esencja polskości :)

Krążąc po wioskach i zaliczając kolejne gminy, osiągam w końcu powiatowe miasto Końskie:





Miłośnicy klimatów swojskich i prowincjonalnych powinni być zachwyceni, polecam! Tu nie ma żadnych niemieckich naleciałości, to jest polskość w sensie ścisłym, na dobre i na złe.

A za miastem trafiam na zbiornik wodny i...





...i najchętniej rzuciłbym rower w cholerę i się wykąpał :)

Jazda wiele godzin na słońcu robi swoje, organizm domaga się kolejnego odpoczynku, zatrzymuję się na dłużej w Radoszycach, uzupełniam siły i płyny, po czym kręcę dalej, kontemplując krajobrazy Kielecczyzny:



Jakoś strasznie leży mi klimat tych miejsc, może kiedyś wyemigruję w Kieleckie? :)

W Łopusznie trafiam na rozbebeszony ryneczek (jakiś remont, a może rewitalizacja?)...



...i okazały kościół:



Niezłe gabaryty, totalnie góruje nad miasteczkiem, widać społeczeństwo w Łopusznie mieli ofiarne :)

Do Włoszczowy jeszcze jakieś 25 km, zmęczony jestem mocno (dystans jak dystans, ale to słońce), dotaczam się na luzie (pół godziny przed odjazdem pociągu, więc nie musiałem gonić jak wściekły), robię zakupy w spożywczaku, po czym spożywam zakupione dobra (piwo, ser i chipsy - niech żyje zdrowa żywność!) na najsłynniejszym peronie Rzeczypospolitej Polskiej.

Nadjeżdża pociąg, wsiadam, jeszcze tylko z dworca do domu i koniec. Jeszcze mapa.

Zgrillowałem się, a co :)

Tour de Włodawa

Sobota, 27 lipca 2013 · Komentarze(13)
Kategoria Ponad 117 km
W ostatnią sobotę wpadłem na genialny pomysł zrobienia blisko 200 km w ponad 30-stopniowym upale. Od razu powiem, że jak dla mnie nic przyjemnego, jako człowiek wschodu zdecydowanie wolę kręcić na mrozie :)

Zaczynam od 12 km po Warszawie, dojeżdżam na Centralny, ładuję się w pociąg do Terespola, wysiadam za Białą Podlaską (stacja Chotyłów). Jadę.

Zaliczając gminy powiatu bialskiego, kręcę na Kodeń, miasteczko położone nad Bugiem:





Stamtąd odbijam na południe, jadąc trasą wzdłuż Bugu, tuż obok siebie mam granicę sowieckiego zaboru z 1939 r. i tereny pod administracją białoruską, mam nadzieję tymczasową. Grzejąc się coraz bardziej, mijam gminną wieś o ślicznej nazwie... Hanna :) A oto i rzeczona Hanna:





Smażę się na słońcu...



...i w końcu docieram do powiatowego miasta Włodawa:



Włodawa reklamuje się jako "miasto trzech kultur", ja widzę tylko kulturę polską, dwie pozostałe to raczej jakaś fanaberia i wymysł speców od poprawności politycznej - im więcej kultur, tym lepiej :) Nie wiem, co się tak ograniczali z tymi trzema kulturami, "miasto siedmiu kultur" brzmiałoby jeszcze lepiej.

Z Włodawy odbijam na zachód, krajobraz wciąż monotonny...



...robię przerwę na jedzenie i browara (zdjęcia niestety nie mam, bo w tym czasie komórka się ładowała), zaliczam kolejne gminy...



...a w międzyczasie spostrzegam, że idzie na burzę. W końcu w jakiejś wiosce o wdzięcznej nazwie Horodyszcze (trochę za bardzo z ukraińska brzmi, ale trudno)...



...dopada mnie deszcz i burza:



Przeczekuję deszcz w miejscowym spożywczaku, gawędząc sobie z miejscowymi pijaczkami i jadę dalej. Bez historii docieram do Białej Podlaskiej, stamtąd pociąg do Wawy i to by było na tyle.

Usmażyłem się, odwodniłem, ale 14 gmin do przodu. Więc nie jest źle.

Na koniec mapa.

Łomżing

Sobota, 13 lipca 2013 · Komentarze(12)
Kategoria Ponad 117 km
Postanowiłem w końcu odwiedzić Łomżę. Bo nigdy w życiu nie byłem, nie tylko rowerem.

Startuję z Czyżewa (do Czyżewa z Wawy dojazd pociągiem), ruszam, przed Zambrowem podziwiam meandry polskiego nazewnictwa:



Dmochy Wochy, hmmm...

W Zambrowie dwa razy zostałem prawie że potrącony przez jakichś debili, którzy najpierw mnie wyprzedzili, żeby za chwilę skręcić w prawo i zmusić mnie do ostrego hamowania. Raz kobieta, raz facet - ot równowaga płci. Sam Zambrów, no cóż, szału nie ma:



Za to miejscowi, sądząc po napisach na murach, kibicują Legii. Dobre i to, żeby jeszcze lepiej umieli samochody prowadzić :)

Za Zambrowem podziwiam fascynujący krajobraz...



...i zaliczam kolejne gminy, np. Rutki:



Jedzie się dobrze, docieram do Narwi w okolicach Wizny...





...i kieruję się na Łomżę. To trudniejszy odcinek trasy, teren robi się pofałdowany, a ja dodatkowo muszę toczyć się pod wiatr. Zmęczony docieram do Łomży.

Nawet mi się ta Łomża spodobała, bo jest to typowe polskie prowincjonalne miasto, ani specjalnie ładne, ani szczególnie brzydkie, a ja przecież uwielbiam takie przeciętne prowincjonalne klimaty :)

Fotka na rynku...



...obiad w okolicznej knajpie i jadę dalej. Knajpa mnie trochę zawiodła - kotlet podali dobry, ale z piw mieli Lecha i Tyskie. Być w Łomży i Łomży nie wypić? Bez sensu.

No nic, jadę dalej, zaliczam gminy, zwiedzam różne zapadłe dziury...



...drogi asfaltowe mieszam z gruntówkami...



...jadę też przez jakiś odcinek leśno-bagienny, stając się łatwym łupem dla komarów.

Dalej jest niestety coraz gorzej. Na jakimś zadupiu udaje mi się skutecznie zabłądzić, tracę sporo czasu na kręcenie się w kółko, w efekcie omijam gminę Stary Lubotyń, zamiast ją zaliczyć, a co gorsza wkrótce okazuje się, że nie zdążę do Czyżewa na ostatni pociąg do Warszawy.

Kończy się tym, że dojeżdżam do Ostrowi Mazowieckiej, stamtąd ewakuuję się PKS-em - szofer trochę kwękał, widząc rower, ale w końcu zabrałem się ze sprzętem. O północy jestem w Warszawie.

I tylko tej jednej gminy żal...

I mapa na koniec.

Tour de Boćki

Piątek, 5 lipca 2013 · Komentarze(7)
Kategoria Ponad 117 km
W piątek zrobiłem sobie wolne z zamiarem wyruszenia na wschód.

Zaczęło się źle, biorę rower, a tu brak powietrza w dętce. Dopompowałem na CPN-ie, jadę na Centralny, wsiadam w pociąg, w pociągu powietrze znów zeszło. Czyli mam przebicie. Problem dętki rozwiązałem w warsztacie w Szepietowie (tam wysiadłem z pociągu), jadę i ruszam.

Szepietowo to już woj. podlaskie i cała moja piątkowa trasa wiodła przez to województwo. Krajobraz taki:



Upał dokucza, smażę się na słońcu, ale co zrobić?

Dojeżdżam do miasteczka Brańsk, tu już wschód pełną gębą, bo oprócz kościołów w krajobrazie pojawiają się cerkwie:



Trochę jeżdżę po miasteczku i ruszam na wioskę o wdzięcznej nazwie Boćki. Najpierw jakaś wieś po drodze...



...i w końcu są i Boćki:



Cóż, leniwie i sennie.

Za Boćkami zaliczam jakieś kocie łby...



...po czym robię sobie przerwę na piwo w miejscowym sklepo-barze. Przy okazji rozmawiam z alkoholizującymi się tubylcami, z których dwóch mówiło po polsku (choć ze wschodnim akcentem), ale jeden to chyba po białorusku, bo ledwo rozumiałem, o co mu chodzi :) Fajnie się z nimi gadało, wypytywali skąd i dokąd jadę i opowiadali o jakimś miejscowym dziadku, co to do dziś śmiga rowerem i to czasem do samego Białegostoku (czyli kilkadziesiąt kilometrów). Fajny klimacik jednym słowem :)

Kolejny przystanek na trasie to wieś gminna Grodzisk, senność do sześcianu:



Za Grodziskiem dopada mnie pragnienie i mam problem, bo zużyłem wszystkie zapasy, a tu sklepu nie widać. Zmęczony dotaczam się do Ciechanowca...



...robię duże zakupy napojów wszelakich i od razu jest mi lepiej. Dotaczam się do Czyżewa i tam kończę bieg.

Trasa nie była wymagająca i specjalnie długa, ale z powodu upałów dała się we znaki. Nie mniej jednak 9 gmin do kolekcji wpadło. Zawsze coś.

Na koniec mapa.

Wielka Działdowska

Sobota, 29 czerwca 2013 · Komentarze(21)
Kategoria Ponad 117 km
W sobotę wreszcie pojechałem w miarę konkretnie. 218 km wpadło.

Podróż rozpocząłem w Działdowie i w Działdowie zakończyłem (plus oczywiście podróże z Warszawy i do Warszawy pociągiem), zrobiłem uczciwą pętelkę. Klikajcie w słowo "pętelka", pod nim kryje się mapa :)

Wysiadam w Dziadowie kilkanaście minut po ósmej i od razu zostaję zatrzymany przez sokistów za jazdę rowerem po peronie i pouczony :) Niezwykle ubogacony wewnętrznie owym pouczeniem, kontemplując swoją nikczemność, małość i marność, toczę się na północ, fotografując w jakiejś wiosce mazurskie klimaty czyli zabudowania w pruskim stylu i czysto polski PKS :)





Ciekawostką jest, że ten kawałek Mazur (Działdowo i okolice) Polska zdołała uzyskać już po 1. wojnie światowej (z przyczyn strategicznych, chodziło o węzeł kolejowy w Działdowie), cała reszta musiała niestety czekać na odniemczenie aż do roku 1945.

Wkrótce opuszczam historyczne Mazury, kieruję się na Nowe Miasto Lubawskie, klimaty mniej więcej takie:





No i przystanek - widok legijnych napisów na jakimś zadupiu daleko od Warszawy jest miłym zaskoczeniem :)



Ale fakt jest faktem, że Legia sporo kibiców na tych terenach ma - Działdowo, Lubawa i pobliska Brodnica to miasta legijne.

A sam teren robi się leciutko pagórkowaty, trzeba się troszkę pomęczyć.

Teraz kolej na miasta i miasteczka: - Kurzętnik...



...Nowe Miasto Lubawskie...



i Lubawa:



Ponieważ doskwiera mi głód i pragnienie, a zapasy żarcia zostają szybko zużyte, przed Lubawą robię postój w barze o wdzięcznej nazwie "Karpik" na tradycyjnego hamburgera i browara :)

A za Lubawą...



Ot taki mały skrót, za chwilę znów pomykałem asfaltem. Kończą się pola, zaczyna dłuuuugi odcinek przez las, po czym wjeżdżam do Iławy (czyli znów jestem na Mazurach), ale centrum nie zwiedzam, bo je dobrze znam (choć nie z wycieczki rowerowej), tylko toczę się obrzeżami:





A tu kawałek jeziora za Iławą - bo być na Mazurach i jeziora nie sfocić? :)



Mazurskie tereny to ogólnie pustkowie, zarówno koło Działdowa jak i między Iławą i Ostródą, niemazurskie tereny wokół Lubawy i Nowego Miasta są zaludnione znacznie gęściej, na Mazurach ma się uczucie wielkiej pustki. Nie to, co w mojej ukochanej Polsce Centralnej i Wschodniej :)

Z czasem opuszczam główną drogę Iława-Ostróda, zjeżdżam nieco w bok i lokalną drogą...



...jadę na Miłomłyn, a stamtąd toczę się do Ostródy trasą Warszawa-Gdańsk, słynną "siódemką".

I tu zaczyna się kryzys, bo dostaję wiatr w twarz i to porządny. W Ostródzie oprócz kryzysu dopada mnie dodatkowo demoralizacja. Bo widzę jezioro...



...widzę ładne miasto...





...widzę radosnych ludzi oblegających knajpki nad jeziorem i... I nie chcę jechać dalej, chcę tu zostać, odpocząć, jeść, pić, gapić się w beztrosko w jezioro. A tu trzeba dojechać do Działdowa na pociąg do Warszawy. Mam osobowy o 19:14 (a może 19:16, nie pamiętam) i pospieszny pół godziny później. Próbuję zdążyć na osobowy.

Za Ostródą masakra. Coraz silniejszy wiatr w twarz, podjazdy, do tego demoralizacja. Nie chce mi się jechać, organizm domaga się dłuższego postoju, dotąd przez prawie 150 km dostał tylko jeden dłuższy odpoczynek, reszta to były krótkie przystanki na zdjęcie lub szybkie wszamanie bułki (czyli 2 minuty i jazda dalej). Jednym słowem padł mi system, fizyczny i psychiczny. Zużywam cały zapas picia, chcę coś kupić, nie mam gdzie. Wokół pustka, totalny brak wiosek, a jak już trafi się jakaś, to jest to kilka chałup na krzyż i brak sklepu, a nie tak jak na Mazowszu, gdzie jedna wioska graniczy z drugą, a prawie każda ma sklep. Masakra.

Ledwie żywy dotaczam się w końcu do większej wsi Gierzwałd (wreszcie jakaś większa wieś, wow!), jest sklep. Kupuję 2 litry wody, jednego radlera (Warka chyba, nieważne zresztą), jednego energetyka i jedno Frugo :) Do tego... prażynki o smaku bekonu :) Radlera, Frugo i część wody wypijam na ławce przed sklepem, gawędząc sobie z miejscowymi pijakami obalającymi kolejne trunki. Odpoczywam tak 20 minut, żegnam się z pijakami i jadę dalej. Te pijaki to ciekawe indywidua, jeden miał chyba więcej tatuaży niż zębów :)

Już wiem, że na wcześniejszy pociąg nie zdążę (gdybym dostał wiatr w plecy, to bym zdążył, ale cały czas wieje mi w twarz), walczę o zdążenie na późniejszy. Toczę się jako ten pobity krzyżak pod Grunwaldem...



...oglądam sobie leniwych ludzi i leniwe śpiące koty w miasteczku Dąbrówno (fotki nie ma, w sumie szkoda), mijam dołujące krajobrazy z jedną wielką pustką...



...a tymczasem jakieś 20 km przed Działdowem mój organizm sięga po jakieś rezerwy i prędkość z 18 km/h skacze mi nagle do 22-24 albo i czasem szybciej mimo wciąż przeciwnego wiatru. Fakt, że wiatr również osłabł, już nie wieje mi konkretnie w twarz, lecz zaledwie lekko dmucha.

Osiągam Działdowo, na drugi pociąg zdążam "na lajcie" (20 minut rezerwy, na pierwszy spóźniam się 15 min. niestety), a tu komunikat, że... pociąg przybędzie z opóźnieniem ok. 60 minut. Polska kolej rządzi :)

Robię zatem zakupy w pobliskim sklepie, siedzę smętnie na dworcu...



...i obalam browara na peronie, zakąszając kiełbasą - sokistów już nie było, więc nikt mnie nie pouczył, że tak nie wolno :)

W końcu docieram do Warszawy, w domu jestem ok. 23. Ufff...

W królestwie Hansa ze Schwarzwaldu

Sobota, 15 czerwca 2013 · Komentarze(11)
Kategoria Ponad 117 km
Wycieczka sobotnia była w dużej mierze improwizowana. Z różnych przyczyn nie mogłem wyjść z domu skoro świt, więc wyszedłem po 9, a że chciałem pozaliczać trochę gmin, to padło na okolice Puław, bo akurat miałem pociąg :)

Początkowy plan był taki, aby pojechać z Puław wzdłuż lewego brzegu Wisły do Solca nad Wisłą, tam przeprawić się promem na drugą stronę i wrócić do Puław przez Kazimierz. Niestety okazało się (sprawdziłem telefonicznie), że prom w Solcu nie działa ze względu na zbyt wysoki stan wody. Trudno.

Wysiadam zatem w Dęblinie i za cel obieram sobie obszary na lewym brzegu Wisły na południe od linii Dęblin-Radom. Fajne tereny, płaskie, lekko zadupiaste, lubię tego typu klimaty, takie typowo polskie :) Ot np. wieś gminna Gniewoszów:



Dalej trafiam na tabliczkę informującą, że tu niedaleko urodził się niejaki Jan Kochanowski z Czarnolasu:



Jeszcze parę lat "pogłębionej integracji europejskiej" i Jan z Czarnolasu stanie się Hansem ze Schwarzwaldu...

Kolejny mój cel to Janowiec nad Wisłą, gdzie wcinam pyszne polędwiczki, piję browarka i focę ruiny zamku:



Zdjęcie niestety fatalnej jakości, bo przez sfoceniem zamku nie przetarłem obiektywu w komórce :) A cóż, zapocony był.

Za Janowcem mieszam drogi asfaltowe z gruntówkami, choć oczywiście przeważa asfalt, krajobrazy wyglądają tak:







Cóż mogę rzecz, sielsko i płasko. Do Gór Świętokrzyskich co prawda stąd blisko, ale krajobraz ewidentnie na to nie wskazuje :)

W końcu Zwoleń. Bez rewelacji, zapyziała powiatowa dziura:





Ale nie krytykuję, lubię klimat prowincjonalnych dziur.

Trasę kończę w Pionkach, tam piję browarka w przydworcowym barze i urządzam sobie miłą pogawędkę z właścicielem. Jeszcze fotka niezwykle ciekawej architektonicznie stacji...



...po czym wskakuję do pociągu i za 2 godziny jestem w Warszawie.

Jazda z dworca niestety z przygodami, łapię gumę. Bywa. Ale dzień na plus, 9 gmin dorzucam do kolekcji. Już ponad 650 mam.

Na koniec mapa.

Tour de Kutno & Łęczyca

Sobota, 8 czerwca 2013 · Komentarze(20)
Kategoria Ponad 117 km
W sobotę nie "odkrywałem Ameryki", nie zapuszczałem się w jakieś niesamowicie interesujące tereny, lecz robiłem typową zaliczeniówkę. No wiecie, trochę gmin trzeba było zaliczyć. Wyszło 12.

Podróż z Zachodniego do Kutna pociągiem o dziwo bez przygód. Pani w kasie kulturalnie wypisała karteczkę, że "nie da się" kupić biletu na rower, a kanar wypisał w pociągu bilecik bez dopłaty. Luzik.

Z Kutna kieruję się na Łęczycę nieco wydłużoną drogą, krajobrazy mniej więcej takie:



W Łęczycy rzut okiem na małą staróweczkę...



...potem przerwa na uzupełnienie kalorii i mikroelementów...



...i zwiedzam miasteczko Ozorków, to już całkiem blisko Łodzi. Cóż mogę rzec o tym Ozorkowie, oceńcie sami...





Powiem tylko tyle - miejsce zdecydowanie dla koneserów :)

Z Ozorkowa toczę się na zachód lokalnymi drogami, posiłkując się jakąś mapą w telefonie, która ma tę wadę, że nie odróżnia asfaltu od gruntówki, więc czasem wygląda to wszystko tak:



A tu już jakaś rzeka - nie wiem, czy to gmina Wartkowice czy już Świnice Warckie, ale nieistotne. Istotne jest to, że rzeka mocno się rozlała:



Cóż, ulewy zrobiły swoje.

Jazda w sumie bez historii, czasem asfalt, czasem gruntówka, generalnie sprawnie do przodu, wiatru praktycznie nie ma, deszcz nie pada, można kręcić. To już wieś gminna Grabów...



...po czym toczę się na Kutno, mieszając asfalty i gruntówki. Czasem pytam o drogę tubylców i w ten sposób dowiaduję się, że miejscowi na asfaltową drogę mówią "smołówka" :)

Jest smołówka - jest impreza! W końcu dotaczam się do Kutna...



...focąc jakieś bieda-domy przy torach kolejowych. Na stację docieram kilkanaście minut przed odjazdem pociągu, podróż do Warszawy InterRegio, więc bez problemów.

Na koniec mapa.

Dzień OK.

Tour de Inowrocław

Piątek, 31 maja 2013 · Komentarze(16)
Kategoria Ponad 117 km
Pobudka była rzeczą przykrą, bo czy jest rzeczą fajną wstawać o 4:20?

Jadę skoro świt na Dworzec Zachodni i od razu zderzam się z kolejowym betonem. Chcę kupić bilet do Włocławka z przesiadką w Kutnie, normalny + rower, a babka w kasie do mnie, że na rower nie sprzeda. Pamiętacie jeszcze, jak pisałem o tym, jak w pociągu kanar pouczał mnie, że w takim przypadku powinienem wziąć w kasie zaświadczenie, że nie chcą mi sprzedać biletu? Wiem, że to brzmi absurdalanie i kojarzy się z filmami Barei, ale skoro kanar pouczył, to postanowiłem wcielić w życie.

Proszę babkę o zaświadczenie, a ta nie chce mi wydać. Po krótkiej i bezowocnej dyskusji w końcu drę na nią ryja tak, że pół dworca słyszy :) No to wypisuje tę karteczkę, że na rower nie sprzeda i mi daje. Teraz proszę o normalny bilet do Włocławka, a ta na to, że... mi nie sprzeda, bo "i tak z rowerem nie pojadę". Albo sprzeda, jak... oddam karteczkę. Czujecie klimat? Ponownie drę się na nią i mój wyraz twarzy mówi, że albo sprzeda mi ten cholerny bilet, albo skończy się demolką dworca, wzywaniem policji i ochrony. Cóż, niedobudzony byłem, a jak jestem niedobudzony, to potrafię być rozjuszony jak byk i nie ma ze mną żartów :)

Ale po tym zajściu czuję się po prostu zmęczony tym wszystkim i modlę się do Najwyższego, aby dodał mi sił do kolejnych starć z kolejowym betonem. O normalność na kolei to już się nawet nie modlę, bo to nierealne.

Wsiadam do pociągu, nawet wagon rowerowy jest (w tym pociągu jest zawsze), miejsc na rower do wyboru, do koloru. Ale tych miejsc oczywiście "nie było w systemie", bo taki mają na kolei burdel.

Przesiadam się w Kutnie, jadę do Włocławka, wysiadam.

Początek trasy to kolekcjonowanie gmin między Włocławkiem a Aleksandrowem Kuj., robię pętelki, czasem zatrzymuję się na jakimś zadupiu...



...żeby sprawdzić, gdzie mam jechać :)

Czasem wychodzi słońce...



...a czasem wygląda tak, jakby miało zaraz lunąć:



Ale ostatecznie z dużej chmury mały deszcz, podczas trasy spadło tylko parę kropel tuż przed Inowrocławiem.

Ogólnie jazda do Inowrocławia to poezja, cały czas z wiatrem. Lekko, łatwo i przyjemnie.

A oto centrum Inowrocławia:







Ogólnie nieco zapuszczony ten Inowrocław, mogłoby być lepiej. Widać biedę.

Droga wylotowa z Inowrocławia na południe to najgorszy fragment wycieczki - kawalkady tirów i potężne dziury. Koszmar trwa kilka kilometrów, w końcu odbijam w lewo celem zaliczenia gminy Kruszwica, tirów już mniej :) Kraobrazy nadal płaskie, tylko teraz trzeba kręcić pod wiatr, jest ciężko, ale nie beznadziejnie :) Kolejny przystanek to Strzelno na pograniczu Kujaw i Wielkopolski:







Miasteczko niestety rozjeżdżone przez tiry, kilka ważnych dróg zbiega się w samym sercu miasta. Wyczytałem później, że w Strzelnie starają się o obwodnice już od... 40 lat. Może kiedyś się uda?

Ze Strzelna ruszam na Konin...



...robię mały postój na browarek i lokalną odmianę hamburgera, po czym zmieniam województwo:



Kiedyś była tu granica zaborów pruskiego i rosyjskiego.

Wjeżdżam na drogi lokalne, kolekcjonuję gminy, np. Kleczew:



Jeszcze trochę kręcenia i mamy Konin:



Jak przystanąłem do zrobienia zdjęcia, to prawie byłem świadkiem wypadku. Jeden samochód wyjechał z podporządkowanej i wymusił pierwszeństwo na gościu jadącym prosto, ale ten jadący prosto też nie był lepszy, bo pędził tak na oko 90 km/h, żadne tam 50. Gdyby jechał wolniej, zagrożenia by nie było, tamten by spokojnie wyjechał. Ułamków sekundy zabrakło do zderzenia, jeden debil wart drugiego. I potem jeździłbym przez takich kretynów do Konina na sprawę sądową jako świadek.

W Koninie mam pół godziny do odjazdu pociągu, więc trochę krążę po mieście, w końcu jadę. Pociąg na szczęście InterRegio a nie gówniane TLK, więc problemów z przewozem roweru nie było. Niech nam żyją Przewozy Regionalne!

W Warszawie bez historii, kilkanaście kilometrów i finito. Fajny dzień.

Na koniec mapa.

Tour de Baby

Niedziela, 26 maja 2013 · Komentarze(15)
Kategoria Ponad 117 km
Niedzielny poranek. Zrywam się o 7 i już wiem, że lekko nie będzie. Niewyspanie i alkohol wypity w dużej ilości poprzedniego dnia robią swoje. W końcu Legia zdobyła mistrzostwo, trzeba było uczcić.

Dotaczam się na Dworzec Zachodni, pociągiem jadę na Skierniewice, mineralka i napój energetyczny stawiają mnie powoli na nogi.

Ze Skierniewic ruszam na południe, kolekcjonując okoliczne gminy. Jadę pod silny wiatr, masakra. Cierpię. Świadkami mojej drogi krzyżowej są okoliczne pola (o ile pole może być świadkiem, ale mniejsza z tym):





Doskwiera mi głód, mam jakieś tam zapasy, ale rozglądam się za jakąś mordownią. Osiągam wieś gminną Żelechlinek, mordowni nie znajduję, zamiast tego focę jakieś drewniane domy:



Nawet ładny krajobraz wokół, nie totalnie płaski, lecz lekko falujący. Szkoda, że nie sfociłem.

We wsi Ujazd docieram do drogi wojewódzkiej, jest i zajazd. Kiełbasa i browarek błyskawicznie leczą mnie ze wszelakich dolegliwości, zmieniam też kierunek jazdy, jest fajnie.

Krajobrazy znów płaskie:



Kręcę jakimiś lokalnymi drogami, osiągam Tuszyn i trasę nr 1 z Gdańsk-Łódź-Katowice. Chcę jechać lokalną asfaltówką wzdłuż trasy, a tu... urywa się asfalt. Dalej jest polna droga, jadę. Wkrótce i ona się kończy. Do głównej trasy docieram z buta przez pole :)

A oto i trasa:



Z czasem znów zjeżdżam na drogi lokalne, krążę po wioskach, w końcu...



W Babach kończę, czekam na miejscowej stacji na pociąg:



Coś mi się zdaje, że nie tak dawno na tej stacji jakiś wypadek był, pociąg się wykoleił, ktoś zginął...

Mój pociąg się na szczęście nie wykoleja, jeszcze przesiadka w Koluszkach i jestem u siebie.

Dzień jakoś tam do przodu, dystans dzienny nie powala, ale 9 gmin wpadło.

I mapa.

Takie tam toczonko, lepiej bywało...

Tour de Turek, domorosły kaskader i gówniana nazwa

Niedziela, 12 maja 2013 · Komentarze(19)
Kategoria Ponad 117 km
Polskie koleje nieustannie przypominają nam, że życie to nie bajka.

Dworzec Zachodni, godzina 5:15, kupuję bilet do Konina. Normalny i na rower. Ale na rower pani nie chce sprzedać, bo "nie ma w systemie". Luzik, przyzwyczaiłem się. Nadjeżdża pociąg, wagon rowerowy jest. Chcę kupić bilet na rower u kanara, bo mi w kasie nie sprzedali, a ten do mnie, że weźmie dopłatę za wypisanie biletu, bo... powinienem wziąć zaświadczenie z kasy, że nie sprzedali mi biletu na rower :) Myślałem, że takie rzeczy to tylko w filmach Barei opisujących PRL-owskie absurdy, a tu okazuje się, że na kolei komuna jeszcze nie upadła. W końcu kanar łaskawie rezygnuje z dopłaty, ale z tym oświadczeniem z kasy to niezły żart, Bareja w najczystszym wydaniu.

Stacja Konin, chcę wysiadać. Niestety zablokowane drzwi, za cholerę nie idzie otworzyć. Co robić? W końcu otwieram drzwi z drugiej strony, z krawędzi wagonu do ziemi dobry metr, a tu trzeba z rowerem wyskoczyć, gdy jeden fałszywy ruch grozi wypadkiem, a przecież jest wąsko, łatwo zahaczyć gdzieś pedałem lub kierownicą. Precyzyjnie szykuję się do skoku i... hop! Wyskoczyłem z tym rowerem, wylądowałem elegancko, nie przewróciłem się, rower cały czas trzymałem pewnym chwytem podczas lotu, ogólnie ekstra jest. Nie był to bynajmniej mój pierwszy wyskok z pociągu na tory, nabieram pewnej praktyki, gdyż nasi dzielni kolejarze troszczą się o to, abym nabywał dodatkowe umiejętności. Na razie skaczę z rowerem z pociągów stojących, niedługo będę skakał z jadących i zostanę kaskaderem-samoukiem :)

Jeszcze tylko rozmowa z sokistami, którzy widzieli zajście i już mogę jechać. Sokiści coś tam się burzyli, ale wytłumaczyłem im, że nie skaczę z pociągów na tory (i to z rowerem!) dla przyjemności lecz z konieczności i dali spokój.

Ruszam na Turek, kolekcjonuję okoliczne gminy, pada. Przemakam. Nie ma, że boli. Kręcę. Oto wieś gminna Władysławów i piękne okoliczności przyrody:



Między gminami Władysławów i Brudzew nadziewam się na jakieś 2 km takiej drogi:



Połączenia międzygminne często tak w Polsce wyglądają, drogi nie tworzą spójniej sieci, tylko każdy wójt rzeźbi u siebie jako ten udzielny książę. Smutne to.

1,5 godziny w deszczu i w końcu przestaje padać, zaczynam powoli schnąć. Przemykam obrzeżami Turka i fotografuję śliczny pejzaż:



Opuszczam Wielkopolskę, wjeżdżam w łódzkie. Oto Warta i w tle Uniejów:



Pierwotny plan zakładał, że z Uniejowa pojadę do Kutna przez Łęczycę, ale spontanicznie zmieniam plany, bo... zatęskniłem za wizytą w Łodzi :) I tak zamiast na Łęczycę kręcę na Łódź. Po drodze zapyziałe miasto powiatowe Poddębice...



...i dalej trafiam na takie coś:



Coś ohydnego, nazwa gówniana dosłownie i w przenośni :)

Dalszych zdjęć nie będzie, bo pada mi komórka - szkoda, że nie sfociłem drewnianych domów w Aleksandrowie Łódzkim, bo miały swój klimat. Docieram na obrzeża Łodzi, toczę się przez takie osiedla jak Złotno (ciężko to nazwać osiedlem, bardziej to wioska choć w granicach miasta) i Zdrowie (fajna nazwa), mnóstwo zieleni wokół, chyba jakiś park, są też niezłe DDR-y. Pędzę co sił w nogach, bo mi pociąg ucieknie. Ale nie ucieka, 11 minut przed odjazdem pociągu melduję się na Dworcu Kaliskim.

Podróż pociągiem do Warszawy o dziwo bez przygód :) Jazda z Zachodniego na Bielany też nie warta szerszego opisu.

Bilans: 11 zaliczonych gmin. Może być. Zrobiłbym więcej, ale obiecałem być w Wawie o 18, stąd niezbyt długa trasa, ot tak bywa.

Dzień na plus, dorzucam mapkę.

I jak tu nie lubić polskiej kolei? :)