Tour de Nowy Sącz
Ale do rzeczy. Wstaję o 1 w nocy, całe 2,5 godziny spałem. Nie, nie po to, aby uprawiać wrotkarstwo czy inne aktywności z dupy wytrzaśnięte (to znaczy może te aktywności są fajne, tylko co mają wspólnego z portalem rowerowym?), tylko po to, aby pojechać na Centralny i stamtąd łapać pociąg do Częstochowy. Wsiadam, biletu na rower nie mam, bo pociąg z rezerwacją miejsc, bilet kupuję u kanara, nie robi problemów. Jadę, trochę przysypiam, wysiadam w Częstochowie.
Na dworcu w Częstochowie nie uprawiam wrotkarstwa i sztuk walki, szydełkowania też nie (adminie, dodaj szydełkowanie na BS-ie, jak szaleć, to szaleć!), tylko chcę kupić bilet do Sosnowca. Podejmuję 3 próby.
Próba pierwsza - kasa biletowa. Okazuje się, że sprzedają tylko na TLK. Próba druga - biletomat. Zepsuty. To znaczy kasę pobrał, a biletu nie wydrukował, ograbiając w ten sposób jakichś podróżnych. Podróżni kombinują, jak odzyskać kasę, a ja idę do pociągu. Próba trzecia - u konduktorki. Proszę o bilet, ona na to, że później. No to siedzę i czekam, aż konduktorka wróci. Nie wraca. W końcu wysiadam w Sosnowcu i wychodzi, że jechałem na gapę. Cóż, 3 razy próbowałem zapłacić, ale nie dano mi szansy :)
Dworzec w Sosnowcu z rana:
Przy dworcu czeka Limit i Maciek (nie ma konta na BS-ie), ruszamy na Ziemię Sądecką.
Tu postój w jakimś przypadkowym miejscu w Jaworznie i moi towarzysze:
Jedziemy na wschód, mały postój w Chrzanowie...
...i w końcu zaczynają się pagórki - najpierw ostry zjazd do jakiejś wioski, a nieco dalej... Podjazd 12% tuż przed Alwernią. Podjeżdżam i okazuje się, że nie jest źle - nawet będąc tzw. nizinnym turystą (z takim określeniem, być może nieco pogardliwym, spotkałem się na BS-ie), można dać radę :) Czekam na górze, za jakiś czas dojeżdżają koledzy (mieli trudniej, bo rowery znacznie mocniej obciążone ładunkiem, jechali na 8 dni), mały odpoczynek:
Dalej jest łatwo, w miarę płasko, prujemy ostro, dojeżdżamy do Wisły (rzeki, nie miasta), przeprawiamy się promem. Wisła niezbyt imponująca, w Warszawie jest nieco szersza :)
Wkrótce jesteśmy w Skawinie, tam dłuższy postój na rynku, humory dopisują, a zza chmur wychodzi słońce.
A za Skawiną... Zaczynają się górki. I tak zostanie już do końca.
Na trasie postój na obiad, gdzieś pod Dobczycami. Udko z kurczaka i browarek dodają energii na dalsze kilometry i podjazdy :)
Zaczynam nawet te górki lubić. Jak człowiek tak dyma z mozołem pod górę, to się zastanawia czasem, jaki to ma sens, ale widoki z góry oraz zjazdy z prędkością ponad 50 km/h są najlepszą nagrodą za włożony wysiłek. Chyba o to w tym wszystkim chodzi.
Przy okazji zaliczam sporo gmin, to kolejna nagroda :)
Mijamy Tymbark (ten od soków), w Limanowej fotka pamiątkowa z drogowskazem, tu jeszcze mojego roweru nie było:
Kręcimy dalej na Nowy Sącz. Początkowo masakra, cały czas pod górę...
...ale potem jest pięknie - genialne widoki (droga biegnie szczytem grzbietu górskiego, po obu stronach doliny), a potem długi ostry zjazd do samego Nowego Sącza.
Miasta nie focę, bo jest już ciemno, innym razem sfocę. W Nowym Sączu zakupy i turlamy się jeszcze ponad 20 km na Grybów. Tam kończymy bieg. Jeszcze tylko kupujemy browary w sklepie, drogę wskazali mi alkoholizujący się na rynku kibice Sandecji Nowy Sącz :) Docieramy na kwaterę, odpoczywamy, 2 piwka uzupełniają mikroelementy. Jest pięknie. Wyszło równo 200 km tego dnia.
Ciąg dalszy nastąpi :)