Tour de Grudziądz & Chełmno
1. Sztum, Kwidzyn i śnieżna gmina Sadlinki
Ze Sztumu ruszam na południe, na Kwidzyn i dalej na Grudziądz. Jeszcze tylko pamiątkowa fotka w Sztumie:
Sztum w ogóle znam świetnie, bo mam tam sporo rodziny, m.in. mój ojciec pochodzi ze Sztumu :) Oj, ile wakacji w tym Sztumie spędziłem...
Dobra, sentymenty sentymentami, a tu jechać trzeba. Jedzie się przyzwoicie, droga na Kwidzyn dobrze odśnieżona, tylko podjazdy dają czasem w kość, pagórkowato tam trochę. No dobra, Himalaje to nie są, ale dla chłopaka z płaskiego jak deska Mazowsza, typowego "nizinnego turysty" (spotkałem się z takim określeniem na BS-ie) to i tak coś. W końcu dotaczam się do Kwidzyna, tam czas na małe zakupy.
W Kwidzynie zdjęć nie robię, jakoś mi się nie chce, pogoda brzydka, a i sam Kwidzyn bez rewelacji. Podobno przed wojną był ładniejszy, ale towarzysze radzieccy, którzy zawitali tam w 1945 r., mieli ciągoty piromańskie, a do pieczołowitej odbudowy nikt po wojnie nie miał głowy. Nie twierdzę, że ten Kwidzyn jest jakiś strasznie brzydki, ale nie urzekł mnie na tyle, aby cykać foty. Urzekło mnie natomiast to:
Jedno muszę Niemcom oddać - linie kolejowe budowali z rozmachem.
Ta szosa i wiadukt to już za Kwidzynem, to trasa do wsi Sadlinki - zboczyłem z głównej drogi, żeby wrzucić dodatkową gminę do kolekcji, gminę leżącą na uboczu głównych dróg. Zaliczam owe Sadlinki uczciwie i dogłębnie, jedzie się ciężko, sypie coraz większy śnieg. Za Sadlinkami zaczyna się las i takie coś:
I wiecie co? Zaczyna mi się to podobać! To nic, że tempo jazdy mizerne. Jak powiedziałem, dzień traktuję lajtowo i się nie spinam, a jazda w tej scenerii jest fantastyczną odmianą po dwóch dniach spędzonych na drogach krajowych w towarzystwie TIR-ów. We wsi Gardeja...
...dojeżdżam w końcu do głównej drogi na Grudziądz.
2. Przez śniegi i wioski do Grudziądza
Za Gardeją wjeżdżam w woj.bydgoskie (formalnie kujawsko-pomorskie) i znów zbaczam z głównej trasy, aby pozwiedzać sobie gminę Rogóźno. Toczę się zaśnieżonymi drogami przez jakieś zadupia i jest świetnie! Chyba naprawdę miałem dość dróg krajowych, skoro toczenie się po śniegu z żałosną prędkością tak mi się spodobało. Nawet gleby żadnej nie zaliczyłem, parę raz mną bujnęło, ale utrzymałem maszynę. W końcu wracam jednak znów do głównej szosy i osiągam Grudziądz, bodajże najmniejsze w Polsce miasto z tramwajami:
No wiem, tramwaju nie widać, ale nie chciało mi się czekać, aż jakaś drynda przyjedzie :)
Centrum Grudziądza niestety omijam, bo droga do centrum prowadzi po kostce brukowej. 21.wiek i taki szajs? Nie, daruję sobie, omijam zabytkowe centrum bokiem, fotek nie będzie.
Grudziądz ciągnie się chyba przez 10 km, w końcu mijam miasto i jadę dalej przez Stolno na Chełmno.
4. Chełmno - pooooodjazd
Średnio się jedzie na Chełmno, lodowaty wiatr nie chce wiać mi w placy, czasem zawiewa w twarz. jest też parę męczących podjazdów. Dochodzę do wniosku, że nie będę telepał się aż do Bydgoszczy, tylko skończę bieg w Chełmnie i złapię jakiś autobus, który dowiezie mnie do pociągu w Bydgoszczy lub Toruniu. W międzyczasie zachodzi słońce:
Jestem już zmęczony, a tu natykam się na solidne podjazdy. Pierwszy przed wsią gminną Stolno - pokonuję. Drugi między Stolnem a Chełmnem - pokonuję większość, po czym odpuszczam sobie i podchodzę z buta. Następnie w Chełmnie dłuuugi zjazd, a potem... podjazd! Tym razem zawziąłem się - nie podejdę z buta, będę się męczył, będę zdychał, a zrobię ten podjazd rowerem. Bo tak! I zrobiłem, zmęczony wtaczam się na starówkę i rynek:
Następnie ustalam, gdzie jest dworzec autobusowy, pół godziny do odjazdu autobusu do Torunia spędzam w barze, jem i rozgrzewam się grzanym browarkiem.
5. Toruń - z duszą na ramieniu przez most na Wiśle
Rower nie mieście się do autobusowego bagażnika, ale kierowca nie robi problemów, pozwala wtaszczyć sprzęt do środka, dopłacam tylko 3 zł za bagaż. Dojeżdżam do Torunia, jadę na dworzec kolejowy. Mróz jest potężny, autobus był nieogrzewany, więc jak wysiadam, to szybko przemarzam, marzną paluchy i ręce, choć są w rękawiczkach. Dworzec kolejowy mieści się po drugiej stronie Wisły, kieruję się na most. Jest zwężenie do jednego pasa , bo mosty jest wąski, więc niech tam, odpuszczę spaliniarzom i przejadę częścią pieszo-rowerową.
I tu zaczynają się schody, bo jest piekielnie ślisko na tym pieszo-rowerowym ciągu. Przewrócenie się w lewo grozi przydzwonieniem głową w żelazną konstrukcję mostu. Przewrócenie się w prawo grozi władowaniem się w niską barierkę mostu - na tyle niską, że łatwo znaleźć się w lodowatej Wiśle. Jadę powolutku i ostrożnie, a adrenalina skacze na tyle, że przestaje mi być zimno, rozgrzewam się w mgnieniu oka :) Jeszcze tylko odstanie 20 minut w kolejce po bilet (czynne jedno okienko) i można jechać do Warszawy.
6. Warszawa - ziemia jest płaska!
Po turlaniu się 3 dni przez pagórki na nowo okrywam w Warszawie, że świat jednak może być płaski :) Przez puste wieczorową porą miasto jedzie się rewelacyjnie. Jak płasko! Jak pięknie! Wycieczkę kończę mocnym akcentem - 500 metrów od domu... łapię gumę.
Ale mam szczęście z tymi gumami, co nie? :)
7. Pranie czyli test licznika :)
Jeśli potrzebujecie naprawdę wodoszczelnego licznika, to z czystym sumieniem polecam Sigmę 906. Przetestowana w praniu. Do testu użyte zostały:
- pralka automatyczna firmy Bosch
- proszek Bryza Color
- pranie w 40 stopniach, czas prania ok. 1 godz. i 10 min., wirowanie 1000 obr./ min.
Nie, test nie był zamierzony, po prostu niedokładnie opróżniłem kieszenie, gdy po podróży wrzuciłem do pralki ciuchy. W każdym razie licznik wytrzymał test i wciąż działa.
I to koniec przygód, dodaję mapkę: