Wpisy archiwalne w miesiącu

Marzec, 2013

Dystans całkowity:2011.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:31
Średnio na aktywność:64.87 km
Więcej statystyk

Czy Polak może mieszkać w Breslau?

Czwartek, 21 marca 2013 · Komentarze(23)
Przeglądając różne fora dyskusyjne, blogi itp. zetknąłem się z pewną manierą, która niezbyt przypadła mi do gustu, mianowicie z pisaniem nazw polskich miejscowości po niemiecku.

Pojawiają się zatem polscy(?) internauci z Breslau, Stettin, są i Liegnitz, są nawet z Posen, Danzig i Thorn. Jeśli ktoś się kiedykolwiek zastanawiał, czemu na blogu jako lokalizację mam wpisane "Варшава" (po rusku znaczy się), to już mówię - dla przeciwwagi. To taka moja odpowiedź na tę germanofilską manierę, o której piszę, może nieco głupia, ale lepszej nie znalazłem. Jak ktoś zna lepszą, czekam na radę w tym temacie.

Zastanawiam się, skąd się ta maniera bierze. Z tzw. dziedzictwem niemieckim na ziemiach polskich zawsze miałem problem. Wiele razy bywałem w miasteczku Sztum (stamtąd pochodzi mój ojciec, mam tam sporo rodziny), miasto w latach 1772-1945 należało do Niemiec, mają tam też zamek jeszcze po Krzyżakach. Pozostałości po Niemcach, które przetrwały w Sztumie do dziś, bardzo mi się podobały, nie ukrywam. Niemcy budowali ładnie, przynajmniej na mój gust. Na poniemieckie domki, kamienice czy gmachy patrzyłem z przyjemnością, patrzę do dziś. Zwiedzając wiele innych miast poniemieckich mam to samo - widać w tym jakiś sens, jakiś porządek (jak to u Niemców), ogólnie ładnie jest i pełen szacun.

Jest tylko mały problem - niemiecki porządek objawiał się nie tylko w budowaniu schludnych miast i miasteczek ale też np. w numerowaniu ludzi za obozowymi drutami. W Warszawie też mamy dziedzictwo niemieckie, ale nie w postaci eleganckich gmachów i ładnych kamienic, lecz w postaci śladów po kulach i fragmentów murów getta, a sfajczenie większości tego miasta w czasie wojny to też element tego dziedzictwa. Niemcy jak to Niemcy, tu zbudują, tam puszczą z dymem. Ostro działają chłopaki, to trzeba im przyznać.

Do tego mógłbym dorzucić jeszcze trochę rodzinnych opowieści z czasów okupacji (średnio przyjemne), ale nie będę Wam przynudzał, napomknę tylko, że w jakimś sensie jest to też element niemieckiego dziedzictwa na ziemiach polskich.

Dziedzictwo niemieckie ma zatem swoje "plusy dodatnie i plusy ujemne", jak mawiał pewien pan, który najpierw był elektrykiem, a potem został prezydentem. I tak się zastanawiam, co powoduje ludźmi, którzy używają niemieckich nazw. Czy chodzi o zwykły zachwyt tym, co Niemcy tu kiedyś na polskich ziemiach pobudowali przy jednoczesnej historycznej amnezji? A może to taki tani chwyt na podkreślenie swojej "europejskości", jako że niektórzy próbują w dzisiejszych czasach być na siłę Europejczykami i chcą tę swoją "europejskość" jakoś zaakcentować, a potrafią tylko w taki sposób? A może wszystkie te moje hipotezy są błędne i chodzi o coś zupełnie innego, od zwykłego szpanu począwszy a na bezrefleksyjności skończywszy? Macie jakiś pomysł na wytłumaczenie tego zjawiska?

I z czym Wam się w ogóle kojarzy dziedzictwo niemieckie na ziemiach polskich? Bardziej z okazałymi gmachami i kamienicami na Ziemiach Odzyskanych czy bardziej z murami getta i drutami obozów? Piszcie śmiało, ja sam nie jestem zdecydowany, co tutaj przeważa, więc każdą wypowiedź przyjmę i za żadną się nie obrażę :)

Jedno jest pewne - dopóki w polskim internecie będzie funkcjonował Breslau czy inny Waldenburg, dopóty nie zniknie stąd Варшава. Bo w przyrodzie musi panować równowaga. A poza tym ja jestem chłopakiem ze wschodu a nie z zachodu, duszę mam wschodnią i już :)

A ze spraw rowerowych - pogoda taka jak na załączonym obrazku (zrobionym w Alei Jana Pawła II, Alei Benedykta XVI jeszcze nie mamy)...



...i nędzne 41 km, bo na więcej najzwyczajniej w świecie nie miałem ochoty.

Dopiero dzisiaj wyszło słońce, ale o tym będzie już w innym wpisie.

To co, może ten Polak mieszkać w Breslau czy nie może? :)

Usypmy pod Warszawą góry w czynie społecznym

Środa, 20 marca 2013 · Komentarze(23)
Pamiętam, gdy kiedyś jechałem autokarem przez Norwegię i podziwiałem fiordy. Wówczas jakiś uczestnik wycieczki zaśmiał się i powiedział, że my w Polsce też powinniśmy wykopać sobie fiordy. Wykopać wspólnie, w czynie społecznym.

Czemu o tym piszę? Otóż co jakiś czas na różnych blogach jak odgrzewany kotlet powraca dyskusja o kilometrach i przewyższeniach. W skrócie - według niektórych osób kilometry pokonywane na terenie płaskim są bezwartościowe, bo esencją jazdy rowerem jest pokonywanie kolejnych gór i pagórków.

Z tym stwierdzeniem polemizować nie będę i co do zasady zgadzam się z tym, że przejechać 100 km po terenie górskim jest znacznie trudniej, niż 200 km po płaskim. Z drugiej strony trudno ciągle tłumaczyć, że niektórzy po terenach górzystych nie jeżdżą, bo... nie mają gór w okolicy.

Jak rozwiązać ten problem? Kiedyś proponowałem, aby miłośnicy przewyższeń pomęczyli administrację BS-a o wprowadzenie TOP10 przewyższeń - wtedy nizinni rywalizowaliby na kilometry, a wyżynni na przewyższenia i wszyscy byliby zadowoleni. Moja propozycja nie spotkała się jednak z zainteresowaniem, znaczy się pewnie była denna. Czas zatem na propozycję lepszą.

I tak sobie pomyślałem, pamiętając historię z tymi fiordami, że może by tak usypać pod Warszawą góry w czynie społecznym? Trzeba byłoby zrobić zrzutkę, wykupić spory teren (tak powiedzmy w trójkącie Warszawa-Żyrardów-Sochaczew i... zacząć usypywać! Później jeszcze tylko należałoby na tym usypanym paśmie górskim zbudować sieć dróg i już można śmigać. Wtedy, zamiast nieudolnie tłumaczyć się, że jeżdżę po płaskim z powodu braku gór w okolicy, mógłbym wreszcie zacząć robić kilometry w pełni wartościowe.

To co towarzysze, pomożecie mi usypać te pagórki?

A co do wczorajszych spraw rowerowych, to wywiało mnie w sprawach zawodowych do Skierniewic:



Piękna pogoda, prawda?

Do Skierniewic i z powrotem dotarłem pociągiem, na pedałowanie dwa razy po kilkadziesiąt kilometrów nie było czasu :) Rowerem jeździłem natomiast po samych Skierniewicach. A prócz tego kilometry po Warszawie - wszystko po płaskim, bo gór nie mamy :) - i tak dobiłem do 53 km pod koniec dnia.

To co, usypiemy te góry?

Żywot człowieka złamanego

Wtorek, 19 marca 2013 · Komentarze(25)
Nie sądziłem, że warunki pogodowe są w stanie mnie złamać. A jednak mnie złamały.

Nie chodzi nawet o to, że Warszawa wczoraj wyglądała tak:



Nie chodzi o to, że sypnęło mokrym śniegiem, że jeździłem w wodno-solnej brei, że trochę zmokłem, a niedawno wyremontowany rower oberwał swoje. Chodzi o to, kiedy to się stało. Słowo "kiedy" jest tutaj kluczowe, dlatego je wytłuściłem, chociaż grubymi wołami piszę na tym blogasku rzadko.

Po prostu wszystko ma swoją kolej rzeczy, przynajmniej według mnie. Normalne jest, że w styczniu czy lutym jest zimno, że czasem jeździ się na kilkunastostopniowym mrozie, czasem zalicza się mokry śnieg, odwilż i wodno-solną breją. Ale normalne jest też, że jak mamy 2.połowę marca, to mamy temperaturę dodatnią, a breja jest już tylko wspomnieniem.

W styczniu i lutym po brei kręciłem bez problemu, bo to wszystko było naturalne i cały czas trzymało mnie to, że wkrótce przyjdzie marzec i o tym całym syfie zapomnę. Ale oto marzec już się powoli kończy, a pogodowo nic się nie zmieniło. I właśnie ten mokry późnomarcowy śnieg wpędził mnie w poczucie beznadziei, w mojej głowie zakodowało się to, że ten syf nie skończy się już nigdy. Naturalny porządek rzeczy, który przez lata układałem sobie w mojej głowie, został zburzony, a ja zostałem złamany. Przez pogodę.

Zaskoczeni wpisem? Cóż, jestem tylko człowiekiem, jak każdy miewam swoje słabości i właśnie tą jedną chciałem się z wami podzielić. Pogoda mnie złamała.

Nie to, że nie jeżdżę. Jeżdżę, wczoraj wydusiłem 45 km (z czego prawie połowę, gdy już było ciemno i nie było widać tego syfu), dzisiaj pewnie wyduszę 50 (brakuje mi 14), ale to nie jest to. Po prostu wewnętrznie czuję, że coś jest nie tak, że jakiś naturalny rytm został zaburzony. No i sami powiedzcie - co robić, jak żyć? :)

Jedyny plus - utrzymam się na lajcie w marcowym TOP10. Pogoda innym dopieka chyba bardziej, niż mnie. Ale czy to takie dobre cieszyć się, że inni mają gorzej?

Ot dylematy...

PS. Chyba zrobię nową kategorię pt. "Depresja rowera". Właśnie na takie wpisy.

Warszawski brutalizm

Poniedziałek, 18 marca 2013 · Komentarze(21)
Powrót z śląsko-zagłębiowskich wojaży do warszawskiej rzeczywistości okazał się brutalny.

Wsiadam rano na rower, jadę do roboty. Nie, "jadę" to za dużo powiedziane. Z miejsca dostaję lodowaty wiatr w twarz i absolutnie nie jadę, lecz z trudem się toczę. Powoli, bez przekonania. Bolało.

I tak nie było źle, wtedy jeszcze słońce świeciło, potem i tego zabrakło. Wiatr nie ustępował, ja też nie ustępowałem. I tak oto przez cały dzień uciułałem 40 km. Dzień miał być regeneracyjny (po weekendowych dłuższych trasach), a wyszła walka, mordęga, rąbanka. Przejechałem tyle, ile mogłem, na więcej nie miałem czasu, ale biorąc pod uwagę warunki pogodowe, to strata niewielka.

Przychodzi czasem taki moment, gdy człowiek zastanawia się, czy to wszystko to jeszcze przyjemność czy już nałóg. Wczoraj, przywiany porywistym zimnym wiatrem, ten moment przyszedł.

Nic to, nie pękam, jadę dalej. I jeszcze fotka z Koła, ulica Obozowa:



Czy ktoś wie, kim był Obozow? :)

A w ogóle to leszcz ze mnie - właśnie się dowiedziałem, czytając blogowe komentarze niezalogowanych misiów, że pokonuję pagórki na zbyt miękkim przełożeniu i kierownicę mam zbyt wysoko w stosunku do siodełka. Wiecie co? Chyba ja rzeczywiście nie znam się na rowerowaniu, w związku z czym rzucę ten rower w cholerę i przerzucę się na zbieranie grzybów i jagód. To co, w którym lesie się widzimy? Puszcza Kozienicka? Bory Tucholskie?

GrzybStats.pl - oto nasza przyszłość!

Śląsk, Zagłębie, Częstochowa

Niedziela, 17 marca 2013 · Komentarze(34)
Kategoria Ponad 117 km
W Warszawie i okolicach wszystko jest proste - wszędzie rządzi Legia. No nie, jest jeszcze strefa kibiców Polonii, czyli jakieś 700 metrów w promieniu od ich stadionu. A tak to nudy, Legia i Legia. Za to na Śląsku i w Zagłębiu jest naprawdę ciekawie, a jeśli ktoś orientuje się w kibicowskich klimatach, to może się zorientować po napisach na murach, gdzie się mniej więcej znajduje.

Tak więc w sobotę zaliczałem tereny opanowane przez kibiców Zagłębia Sosnowiec (Będzin, Czeladź), otarłem się o Ruch i Górnika (Piekary Śląskie), potem był Ruch Radzionków, Polonia Bytom, Górnik Zabrze, w końcu zanocowałem na terenach Piasta Gliwice. Wesoło tam mają :)

1. Gliwice i okolice

W niedzielę rano wyruszam z Gliwic. W Gliwicach, przynajmniej tak wynika z "inskrypcji" sprayem, rządzi miejscowy Piast, gdzieś tam pojawiają się też ślady kibicowania Górnikowi z sąsiedniego Zabrza. Ale zanim definitywnie wyjadę z Gliwic, udaję się najpierw na zwiedzanie miasta. I muszę powiedzieć, że mi się podoba, miasto (choć przecież nie takie duże) ma w sobie wszelkie elementy wielkomiejskości:







To akurat dziedzictwo niemieckie w tym pozytywnym aspekcie :)

Krążę trochę po Gliwicach, jem śniadanie "na CPN-ie", wyruszam z miasta. Ciężko się jedzie, pod górkę i pod wiatr. Przejeżdżam przez wioskę Przyszowice, gdzie rządzi już Górnik Zabrze i odbijam na Makoszowy, gdzie czekają na mnie Amiga i Djk71. Krótkie powitanie i ruszamy na Rudę Śląską.

2. Ruda Śląska, Świętochłowice

Ruda Śląska to miasto nietypowe, stanowi w zasadzie zlepek rozrzuconych i nieco oddalonych od siebie mniejszych miasteczek. Jak mówią koledzy, z którymi jechałem, jest to podobno najbardziej śląskie ze śląskich miast, tu wciąż można usłyszeć miejscowy śląski dialekt (a może język? - ja się nie znam, niech to językoznawcy rozstrzygną). Tu granica z Zabrzem:



A jak tereny blisko Zabrza, to rządzi Górnik.

Ruda daje się we znaki, trzeba trochę podjeżdżać pod górę, ale za to widok śląskich klimatów rekompensuje mi te niedogodności:



Mijamy dzielnicę Czarny Las (tu jeszcze rządzi Górnik), w końcu osiągamy Nowy Bytom (tu rządzi już Ruch, choć są też jakieś ślady kibicowania Górnikowi), gdzie robi się całkiem wielkomiejsko:







Pokrążywszy trochę po Rudzie, odbijamy na Świętochłowice, śląskich klimatów ciąg dalszy:



Świętochłowice to miasto przyklejone do Chorzowa, więc siłą rzeczy rządzi Ruch.

3. Chorzów, Siemianowice

Centrum Chorzowa podoba mi się, takie całkiem wielkomiejskie:



Były też ładniejsze fragmenty (bo ten jest trochę zapyziały) i w sumie szkoda, że nie sfociłem. Ale ogólne wrażenie na plus.

Dojeżdżamy w okolice Stadionu Śląskiego (niekończąca się budowa...), tam czeka na nas Limit.



Krążymy jeszcze po parku w Chorzowie, zahaczając m.in. o planetarium...



...po czym robimy rundkę po Siemianowicach Śląskich (fajny zjazd, potem powrót pod górkę, coś za coś) i tam żegnam się z Amigą i Djk71, dalej wjeżdżam z Limitem do Katowic. A, w Siemianowicach rządzi Ruch Chorzów.

4. Katowice

Centrum Katowic mi się podoba, takie swojskie, typowo polskie :)



Choć miejscowi pewnie mnie zganią, że nie jest to centrum historyczne :)

Przebijając się katowickimi ulicami, pedałujemy z Limitem na Mysłowice, cały czas pod silny wiatr. Masakra... W Katowicach, sądząc po napisach na murach, rządzi GKS Katowice :) Podobno są tez dzielnice opanowane przez kibiców Ruchu, ale akurat przez nie nie przejeżdżałem.

5. Mysłowice

W Mysłowicach (rządzi GKS, są też ślady kibiców Ruchu) jest wesoło. Najpierw kręcimy pod silny wiatr, potem prawie zaliczamy czołówkę z tramwajem, prując dziarsko po torowisku :) Na szczęście miejscowe tramwaje jeżdżą z tak żałosną prędkością, że czasu na ewakuację mieliśmy mnóstwo.

A centrum miasta wygląda tak:





W Mysłowicach zatrzymujemy się na mały posiłek, po czym nasyceni przekraczamy granicę, opuszczamy Śląsk, wjeżdżamy do Zagłębia. Paszportów znów nikt nie sprawdza :)

6. Sosnowiec, Dąbrowa Górnicza

Przez Sosnowiec przejeżdżamy sprawnie, omijając centrum miasta i podziwiając niekończące się blokowiska. Dojeżdżamy do Dąbrowy, a tam klimaty architektoniczne jak z Korei Północnej :)



Ogólnie miasto wygląda na całkiem ogarnięte, nieogarnięta jest niestety miejscowa stacja kolejowa, ale to już tereny PKP, więc co zrobić? Na stacji żegnam się z Limitem, odjeżdżam. Jeszcze tylko pamiątkowa fotka:



Ale nie tym pociągiem jechałem. Jechałem "tradycyjnymi" wagonami wypożyczonymi lub kupionymi od kolei czeskich, bo wszystkie napisy w środku były po czesku, a z zewnątrz stało jak był "Ceske Drahy".

A, w Sosnowcu i Dąbrowie rządzi Zagłębie Sosnowiec.

A tutaj mapka z przejażdżki po Śląsku i Zagłębiu:



7. Zawiercie-Częstochowa

To jeszcze nie koniec mojej trasy. Wysiadam w Zawierciu z zamiarem jazdy na Częstochowę. Za Zawierciem zaliczam gminę Włodkowice. Lekko nie ma, telepię się pod długi podjazd. Ale gmina zaliczona. Dalej jadę na Myszków, pogoda cały czas dopisuje:



Jazda w stronę Częstochowy to totalny lajcik, wiaterek w plecy, robi się w końcu w miarę płasko. Mały postój w knajpie na żurek i browarek, kręcę dalej, Częstochowa coraz bliżej:





Pod miastem trochę krążę bocznymi szosami, wrzucając do kolekcji kolejne gminy.

W końcu jest miasto. Zdjęć nie robię, jest już ciemno, sfocę innym razem :) Centrum wygląda OK, przedmieścia niestety nie. Bywa.

Jeszcze tylko podróż pociągiem ponad 3 godziny na stojąco (w niedzielę wieczór dali łaskawie 4 wagony w pociągu do Warszawy, brawo!) i jestem u siebie.

No i mapka:



I tyle, wystarczy :)

Tour de Śląsk

Sobota, 16 marca 2013 · Komentarze(51)
Kategoria Ponad 117 km
Daruję sobie wstępniak, dlaczego pojechałem tam, gdzie pojechałem, kiedy wpadłem na pomysł itp. Przejdę od razu do konkretów.

1. Włoszczowa

Sobota, zrywam się o 4:30, o 5:40 ruszam z Dworca Zachodniego, 2 godziny później wysiadam na słynnym peronie we Włoszczowie:



Ja wysiadam, za to wsiada policja wezwana przez kanara do spacyfikowania młodzieńców, którzy wdawali się w jakieś awantury z kanarem i wyglądali na bedących pod wpływem narkotyków.

Zostawiam zatem pociąg i narkonamów za sobą, jeszcze tylko fotki na ryneczku we Włoszczowie...





...i ruszam na południowy zachód.

2. Pozytywna energia :)

Toczę się po gładkim asfalcie, wkrótce osiągam granicę województw. Kończy się kieleckie (formalnie świętokrzyskie), zaczyna katowickie (formalnie śląskie). Zaczynają się też dziury w jezdni, a za pierwszymi dziurami pojawia się tabliczka z napisem "Śląskie - pozytywna energia". Pozostaje wyrazić nadzieję, że nagły przypływ pozytywnej energii pozwoli katowickim włodarzom doprowadzić swój odcinek drogi do standardów kieleckich :)

Toczę się na Siewierz, gdzie umówiony byłem z Limitem. Najpierw pamiątkowa fotka z drogowskazem...



...a oto i Szczekociny - do Siewierza coraz bliżej :)



W Szczekocinach jest całkiejm fajny rynek, ale focenie odpuszczam, bo na tylnym kole siedzi mi TIR, więc nie ryzykuję nagłego zatrzymania.

3. Górki!

Za Szczekoncinami zaczynają się górki. Najpierw nieśmiało, potem coraz bardziej konkretnie, ogólnie krajobraz mi się podoba.





Przed Zawieciem dostaję mocno w kość, ale w końcu pokonuję te pagórki i jak się dalej okaże, najgorsze już za mną. Przez Zawiercie przetaczam się szybko, nie focę (miasto raczej nieciekawe, takie typowo poprzemysłowe), jeszcze tylko kolejne miasteczko Poręba (też szału nie ma) i jest Siewierz.

4. Siewierz

Jest Siewierz, jest i Limit.





Obiad w knajpie i ruszamy dalej, jeszcze tylko zahaczamy o lokalny zamek. Całkiem ładny ten Siewierz.

5. Zagłębie

Gmina Psary...



...to w zasadzie początek Zagłębia Dąbrowskiego. Trochę górek, trochę upierdliwych podjazdów, nie jest tak płasko, jak na Mazowszu. Wkrótce zaliczam Będzin...





...i jedziemy dalej z Limitem na Czeladź. Sam Będzin to oprócz zamku także blokowiska (jak to w Polsce), najdłuższe chyba rondo w Polsce oraz tory tramwajowe, po których tramwaje telepią się tak, jakby miały zaraz wypaść z szyn. Remont wskazany. Za to Czeladź sprawia całkiem fajne wrażenie :)





Wkrótce Śląsk.

6. Śląsk

Kończy się Czeladź, kończy się Zagłębie, dojeżdżamy do granicy:



Paszportów na szczęście nikt nie sprawdza :)

Później granicę przekraczamy jeszcze nie raz. Wracamy na chwilę do Zagłębia - Wojkowice i Bobrowniki...



...i znów Śląsk, tym razem Piekary Śląskie. Raz za razem zaliczamy jakieś górki, całkiem konkretny podjazd jest między Piekarami i Radzionkowem, na przełożeniu 1-1 daję radę :) Szybko przetaczamy się przez Radzionków i dojeżdżamy do rynku w Bytomiu:



Podoba mi się centrum Bytomia, takie wielkomiejskie, mnóstwo ciekawych kamienic, w stanie niestety różnym, ale ogólnie nie jest źle.

W Bytomiu się żegnamy, Limit wraca do domu na wschód, ja odpoczywam w jakiejś galerii handlowej położonej w samym centrum Bytomia, po czym jadę na Gliwice, gdzie mam zamówiony nocleg.

6. Zabrze, Gliwice

Jest już ciemno, droga między Bytomiem i Zabrzem wygląda ponuro, najpierw słabiutkie oświetlenie, potem oświetlenia w ogóle brak, w międzyczasie zaliczam potężną dziurę, ale koło wytrzymuje. Dalej jazda w zasadzie bez historii, Zabrza niewiele widzę, bo jest ciemno, jest trochę ciekawsazych gmachów w centrum, za to boczne ulice wyglądają mrocznie.

Wkrótce Gliwice, tam kończę. O zwiedzaniu Gliwic będzie w kolejnym wpisie.

I na koniec mapka:



Się ujechałem :)

Stałem się lżejszy

Piątek, 15 marca 2013 · Komentarze(18)
Stałem się lżejszy. O całe 350 zł. Tyle kosztowało mnie to, aby mój rower zamienił się ze starego skrzypiącego grata w "prawie nówkę". Ale się zamienił i z zupełnie nowym napędem i paroma innymi częściami śmiga aż miło. Przedzierając się jeszcze niedawno przez solną breję coraz bardziej zdewastowanym sprzętem, zupełnie już zapomniałem, że rower może chodzić lekko i precyzyjnie, a jazda może być aż tak przyjemna :) Ale jednak może być.

Co poza tym? Przede wszystkim wiatr. Upierdliwy, lodowaty, chłoszczący po twarzy, uparcie atakujący moją grubą czapkę o wieśniackim wyglądzie, za to doskonałych właściwościach termoizolacyjnych. I takie cuda w połowie marca? Przecież efekt cieplarniany miał być! Ale nie narzekam, wszak Warszawa to Nowosybirsk Zachodu, a to zobowiązuje, trzeba być twardym i jechać swoje.

A teraz fotka, a na fotce, uwaga... Rower! A niech niezalogowańcy mają :)



Fotka oczywiście jedna a nie 1 z 137, na zdjęciu ulica Marszałkowska.

Co jeszcze? W sumie to nic. Jak zwykle jazda w tlenie i azocie z domieszką spalin, kadencja Tusk-Komorowski (kadencja prędko się nie zmieni, przynajmniej do najbliższych wyborów), temperatura nieznana, ale zdecydowanie na minusie. A nie, przypomniało mi się! Otóż pojechałem na Dworzec Zachodni kupić bilet do Włoszczowy (na ten słynny peron, co to go Ś.P. Przemysław Edgar Gosiewski wywalczył), a tu pełno policji i jakieś autobusy. Szybko zajarzyłem, o co chodzi, siły porządkowe szykowały się na przyjęcie kibiców Górnika Zabrze (dzisiaj grali z Legią), a autobusy miały ich przewieść na nasz stadion. Przypiąłem rower do jakiegoś znaku drogowego, czekam w kolejce do kasy, kupuję bilet, wychodzę, a tu za znakiem drogowym (i za moim rowerem) stoją duże siły policyjne w pełnym rynsztunku bojowym - kaski, pałki, tarcze i takie tam. W ten sposób mój rower stał się chociaż przez chwilę najlepiej pilnowanym rowerem w całym mieście :)

I to tyle, rowerowa norma wyrobiona.

Słoneczny paTROLL

Czwartek, 14 marca 2013 · Komentarze(21)
Dzisiejszy tekst miał być o tzw. dziedzictwie niemieckim, ale przełożę go na przyszły tydzień, bo dzisiaj raczej nie będę miał czasu na pisanie, gdy tymczasem temat wymaga szerszego potraktowania. Bo wiecie, z tym dziedzictwem niemieckim to jest problem, a punkt widzenia zależy od punktu siedzenia - np. dla mieszkańca Szczecina niemieckim dziedzictwem będą okazałe gmachy i eleganckie kamienice, dla mieszkańca Warszawy będą nim ślady po kulach i zachowane do dziś fragmenty murów getta. No ale o tym będzie innym razem.

Dziś będzie o czym innym, będzie o trollach, których mi się ostatnio na blogu namnożyło. I uwaga - to będzie tekst o nich, ale nie dla nich. Dlatego pod tym tekstem mogą komentować tylko czytelnicy zalogowani, wszelkie komentarze "nielogów" będę kasował, uprzedzam z góry. Niezalogowanych zapraszam do innych moich tekstów, tam możecie sobie komentować do woli.

Uruchomiłem tego blogaska w połowie roku 2011 i ruszyłem w blogową trasę. Na początku nie działo się nic. Zamieszczałem wpisy nudne i "po bożemu" (dziś sam się dziwię, jak w ogóle mogłem pisać w tak siermiężnym stylu), głównie szczegółowo opisywałem pokonywaną trasę, na blogu panowała błoga cisza, mało kto tam zaglądał.

Z czasem postanowiłem bloga uatrakcyjnić, bo nie po to pisałem, żeby nikt tego nie czytał :) Siermiężne opisy mijanych ulic i dzielnic były stopniowo wypierane przez teksty dotyczące spraw nierowerowych, coraz częściej zacząłem pisać to, co myślę o różnych rzeczach. A myślę dużo, już taki myślący jestem :) W międzyczasie blog zyskał stałem czytelników, zrobiła się tutaj naprawdę fajna atmosfera, przynajmniej ja tak to odbieram. W ten sposób dojechałem do miejsca, w którym jestem teraz. I wtedy zatrzymał mnie Słoneczny paTROLL.

Dopadli mnie na jakimś skrzyżowaniu. Rozmnażali się przez pączkowanie, najpierw troll był jeden, za chwilę widziałem ich siedmiu. Potem znów tylko czterech, trzech gdzieś zniknęło, ale za moment znów wyskoczyli z krzaków z triumfalnym uśmiechem. "Tu jesteśmy!". Za nimi, lekko kuśtykając, wyszedł z zarośli troll ósmy.

Członkowie Słonecznego PaTROLLu zrobili groźne miny, otarli z glutów swoje spuchnięte nosy, wyjęli pistolety (dwóch miało pistolet na wodę, reszta na kapiszony) i wzięli mnie na przesłuchanie.

"Gdzie są foty licznika?!" - groźnie zawył pierwszy troll, który celem pacyfikacji niepokornego blogera-rowerzysty przybył tu aż z Jaworzna. "A gdzie 128 fotek z wycieczki po Warszawie?!" - charczącym głosem wystękał drugi. Próbowałem tłumaczyć, że focenie licznika leży poza kręgiem moich zainteresowań, gdy nagle zza pleców padło pytanie kolejne. "A jaka była temperatura?!". Już miałem odpowiedzieć, że chyba 36.6, bo gorączki nie mam, kiedy cuchnące usta trolla, wydając z siebie morze nieskładnych dźwięków (ech, foniatra się kłania...), uświadomiły mi, że chodzi o temperaturę otoczenia. "No wiecie, raczej zimno jest, bo czapkę mam, rękawiczki..." - próbowałem się tłumaczyć. Nic nie wskórałem, Słoneczny paTROLL złapał mnie mocnym chwytem i wrzucił do nieoznakowanego radiowozu, którym okazał się zdezelowany Żuk z plandeką z blachami SJ. "Uuuu, ale ciężki, za dużo kiełbas je..." - mruknął jeszcze pod nosem ósmy troll, wrzucając mnie pod plandekę, najwyraźniej zdegustowany siedemdziesięcioma pięcioma kilogramami mojego ciała...

Dobra, a teraz do rzeczy. Niektórzy najwyraźniej jeszcze nie zrozumieli, że im bardziej się nakręcają i próbują mnie do czegoś przymusić, tym bardziej zlewczo ich traktuję. Właśnie dlatego, przechodząc teraz do spraw rowerowych, potraktuję temat w stu procentach zlewczo. A więc... 40 km po Warszawie, temperatura jakaś tam (mróz w każdym razie), trasa Bielany-centrum-Bielany-centrum-Bielany, kadencja Tusk-Komorowski, średnia coś ok. 19 km/h, jazda w tlenie i azocie z domieszką spalin. Tyle. Dokładnie tyle, bo im bardziej się nakręcacie, drogie niezalogowane misiaczki, im więcej ode mnie oczekujecie, tym dostaniecie mniej. Rozumiemy się?

Na koniec fotka. Jedna. Z Ronda Babka:



Słoneczny dzień ogólnie wczoraj był. W sam raz na paTROLL.

Fajny wpis

Środa, 13 marca 2013 · Komentarze(40)
52 km, jazda w tlenie, puls ileś tam, temperatura nieznana (chyba zimno, bo w czapce jeździłem), średnia coś koło 18 km/h, na nogach skórzane buty, pod spodniami kalesony, pod kurtką sweter, fotka jedna (Muranowa a nie licznika)...



...rano śnieg, wieczorem breja.

Fajny wpis, wiem :)

Dobra, jutro znowu będzie kontrowersyjnie. Chcecie, prawda?

Jak zakonserwować bloga?

Wtorek, 12 marca 2013 · Komentarze(34)
Dowiedziałem się wczoraj, czytając jeden z komentarzy Niezalogowanego Gościa, że mój blog jest drewniany. Nie przeraziło mnie to zbytnio, albowiem na jeden ze stron internetowych przeczytałem, że:

Drewno, do niedawna zapomniane i odłożone do lamusa, wraca do łask. Wracają drewniane okna, drewniana architektura ogrodowa, płoty czy w końcu całe domy z drewna.

A dalej czytam, że:

Drewno jest najbardziej ekologicznym budulcem. Cechuje się dobrą izolacją cieplną, dużym współczynnikiem pochłaniania dźwięku, nie przewodzi elektryczności. Jego podstawowe walory, takie jak łatwość łączenia i obrabiania powodują dodatkowo, że wiele drewnianych elementów konstrukcyjnych i dekoracyjnych wyposażenia domów jest niezastąpiona.

Zalety i uroki mieszkania w domach z drewna zna każdy, kto miał szczęście tak mieszkać. Wiadomo jednak, co potrafi zrobić z drewnem ogień, wiadomo też, jak niszczą je szkodniki: grzyby, owady, glony, bakterie. O drewno trzeba dbać, żeby w nim bezpiecznie mieszkać i długo cieszyć się jego pięknem.

Drewno jest narażone na działanie szeregu zewnętrznych czynników destrukcyjnych. W uproszczeniu czynniki niszczące drewno i materiały drewnopochodne można podzielić na:
fizyko-chemiczne (zmienne warunki termiczne, promieniowanie
świetlne UV i IR),
chemiczne (woda, kwasy, zasady itp.),
oraz biotyczne (grzyby, owady, bakterie, glony itp.).


Zbudowałem zatem swoje wirtualne mieszkanko z drewna i z jednej strony jest to fajne, bo mój blog ma dobrą izolację cieplną i nie przewodzi elektryczności (czyli gdy będziecie go czytać, to nie zmarzniecie i nie kopnie Was prąd), z drugiej zaś strony zagrażają mojemu blogaskowi różne niebezpieczeństwa. Mówiąc prościej blog może spróchnieć, może się rozsypać, może obrosnąć grzybnią i mogą go zeżreć owady. Niedobrze.

Mam zatem do Was pytanie - w jaki sposób mógłbym najlepiej zakonserwować swojego bloga? Bo nie ukrywam, że chciałbym, żeby istniał jak najdłużej, funkcjonował prężnie i cieszył Wasze oczy. Co mam zatem zrobić? Może zabejcuję laptopa? Myślicie, że to dobry pomysł? Czekam na Wasze propozycje.

A ze spraw rowerowych... Jest mi przykro, nie mam 72 zdjęć z trasy i nie mam 16 fotek licznika. Zrobiłem tylko fotkę na Służewcu Biurowcowym, dawniej Przemysłowym:



Jak widać trochę z części przemysłowej jeszcze zostało. Zdjęcie robiłem z okna, ale dotarłem w to miejsce rowerem, więc się liczy :)

Służewiec to miejsce, gdzie dotarłem wczoraj najdalej, po południu miałem na liczniku ponad 40 km, dokręciłem wieczorem, jadąc do knajpy na Nowy Świat, gdzie gapiłem się na mecz w towarzystwie kumpla i pitych browarów. Po meczu powrót do domu, w czasie meczu ja odpisywałem na blogowe komentarze i delektowałem się piwem i kiełbachą (piłka mnie średnio interesuje, wolę kibicowanie, ale akurat Barcelona z Milanem ani mnie grzeją ani ziębią - co innego, jak gra Legia z Podbeskidziem), za to kumpel, zagorzały barceloniarz, wpadał w ekstazę, gdy niejaki Messi rozrywał siatkę Milanu. Cóż, każdy ma to, co lubi :)

No dobra, ale co mam z blogiem zrobić? Bejcować laptopa czy nie?