Wpisy archiwalne w miesiącu

Luty, 2012

Dystans całkowity:2094.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:29
Średnio na aktywność:72.21 km
Więcej statystyk

Klęska

Niedziela, 19 lutego 2012 · Komentarze(6)
Wczorajszy dzień pod względem rowerowym okazał się klęską. Wprawdzie i tak nie planowałem dużych dystansów, bo miałem sporo tzw. obowiązków, ale na te 50-60 km spokojnie znalazłbym czas. Niestety padający cały dzień solidny deszcz ze śniegiem sprawił, że zrobiłem tylko 32 km, po czym wróciłem do domu totalnie przemoczony. Niby miałem ciuchy jakoś tam odporne na deszcz, więc te 32 km dałem radę zrobić, ale w końcu i tak wszystko mi przemiękło, łącznie z butami. Bleee...

Czasem i ja wymiękam jak widać :)

Ale dziś to sobie odbiję, a co!

Konin, Łowicz i nie tylko - 190 km

Sobota, 18 lutego 2012 · Komentarze(7)
Kategoria Ponad 117 km
Wszystkiemu winien jest portal zaliczgmine.pl. Z to z jego powodu zapuszczam się rowerem coraz dalej od domu, aby "zdobywać" kolejne tereny. Wczoraj wziąłem sobie na cel tereny na linii Konin-Łowicz. A więc po kolei:

1. Konin

Wychodzę z domu na warszawskich Bielanach, jadę na Dworzec Zachodni, tam wbijam się w pociąg do Konina. W Koninie miałem problem, bo trzeba było wystawić rower przez wąskie drzwiczki na niziutki i oblodzony peron (a między wagonem a peronem ziała oczywiście przepaść). Gramoliłem się powoli, kontrolując nawet najmniejszy ruch, ale się udało. Nie glebnąłem, szczęśliwie wysiadłem z pociągu, rower takowoż.

Zwiedzanie Konina sobie odpuściłem, aby nie tracić cennych minut. Na końcu relacji zobaczycie, że była to decyzja słuszna. Konin to w ogóle specyficzne miasto jest. Opuszczam mianowicie rejon dworca, mijam jakieś bloki, zaczynają się pola. I kiedy już mam wrażenie, że za chwilę miasto się skończy, nagle pojawiają się drogowskazy kierujące na... starówkę, ratusz itp. Wychodzi na to, że Konin to tak naprawdę dwa miasta - tu starówka, tam blokowiska, a po środku pola. Starówki nie zwiedzałem, stąd tylko jedno przypadkowe zdjęcie z nowej części Konina, jakaś ulica prowadząca w stronę dworca:



Ale do Konina jeszcze kiedyś wrócę i starówkę zwiedzę :)

2. Kolskie błądzenie

W Warszawie przy ul. Kolskiej znajduje się izba wytrzeźwień. Coś jest na rzeczy, bo w okolicach Koła błądziłem jak pijany :) Najpierw jednak dojechałem tam z Konina trasą Warszawa-Poznań, tzw. "starą dwójką". Jej rolę dziś przejęła autostrada, ale ruch był mimo wszystko w miarę spory. Jazda do Koła całkiem fajna, z wiatrem w plecy, było też trochę zjazdów i podjazdów, łagodnych raczej. No i była też przydrożna prostytutka gapiąca się na mnie, ale nie skorzystałem z jej usług, wszak przyjechałem tu na rower a nie w innych celach :)

Dojechawszy do Koła szybko zerkam na miasto (trochę zapyziałe, ale może brzydka pogoda wpłynęła na moje postrzeganie tej miejscowości) po czym chcę zboczyć z głównej drogi celem zwiedzenia położonych nieco na uboczu dwóch gmin. Niestety mylę drogę, robię kilka dodatkowych kilometrów i tracę kilkanaście minut. Potem jedzie się już fajnie, nawet na chwilę wychodzi słońce, do głównej drogi powracam w Kłodawie, gdzie robię krótki postój. Dalej główną drogą kieruje się do Krośniewic, opuszczając tym samym Wielkopolskę i wjeżdżając na Ziemię Łódzką.



3. Śnieżna masakra

Z Krośniewic jadę do wsi Łanięta całkiem fajną drogą wojewódzką. W Łaniętach odbijam w prawo w lokalną drogę do wsi Strzelce i wtedy się zaczyna... Droga jestr pokryta rozmiękłym śniegiem, jedzie się fatalnie, moje tempo spada na łeb, na szyję. Wioski po drodze też smutne, biedne, ogólnie niefajny krajobraz. Po 11 km docieram do tych Strzelec (a może Strzelców?), przecinam drogę Płock-Kutno i kieruję się dalej do gminnej wsi Oporów. Początkowo jedzie się dobrze, bo na drodze o dziwo nie ma śniegu, potem niestety znowu zaczyna się stara śpiewka. Do Oporowa dojeżdżam zmordowany, straciłem dużo czasu, a tu trzeba zdążyć na pociąg w Łowiczu.

Na zdjęciu jakieś skrzyżowanie dróg parę kilometrów przed Oporowem (powiat kutnowski):



4. Ile jest do k...y nędzy do Łowicza?!

W Oporowie kończą się moje męki, bo dojeżdżam do jakiejś "główniejszej" drogi, która jest odśnieżona. Przez miasteczko Żychlin docieram znów do głównej trasy Warszawa-Poznań i jadę na Łowicz. Szukam jakiejś tabliczki informującej mnie, ile ma kilometrów do Łowicza, a tabliczki nie ma. Mijają kolejne kilometry i wciąz nie wiem, ile mam do Łowicza, co budzi moją wściekłość, bo nie wiem, jakim tempem mam jechać, aby zdążyć na pociąg. Jestem już bardzo zmęczony, tymczasem nie wiem, czy mogę sobie pozwolić na parę minut odpoczynku czy raczej nie. Wściekłość moją potęguje fakt, że wiatr nieco zmienia kierunek i zamiast wiać mi w plecy wieje mi w twarz - lekko, ale jednak. W końcu dochodzę do wniosku, że prędzej zobaczę sam Łowicz, niż tabliczkę z kilometrami do niego. Czas pokazał, że... miałem rację.

Wiem, że pociąg mam coś koło w pół do ósmej, ale dokładnych minut nie pamiętam i nie mam nawet czasu tego sprawdzać, bo cenne minuty lecą, a Łowicza wciąż nie widać. W końcu wtaczam się do miasta i jadąc już po jego ulicach widzę o 19:28 pędzący w stronę Warszawy pociąg. "No to nie zdążyłem..." myślę sobie, jednak zdobywam się na ostatni zryw i szaleńczym tempem pędzę na stację w nadziei, że pociąg trochę tam postoi. Dojeżdżam, pędząc m.in. po strasznej kostce brukowej, a pociągu na stacji brak. No to pozamiatane... Wchodzę do budynku stacji, patrzę na rozkład jazdy i... Szok! Mam pociąg za 6 minut! Okazało się, że tamten pociąg to było jakieś pędzące InterCity. Za chwilę przyjeżdża mój "pośpiech" i za niecałą godzinę jestem w Warszawie. Jeszcze tylko 11 km z dworca do domu i koniec! 190 km. A ja zamiast odpocząć idę jeszcze na imprezę ostatkową :)

Oj, intensywny dzień.

W krainie pływającej brei

Piątek, 17 lutego 2012 · Komentarze(7)
Jazda rowerem powinna sprawiać przyjemność. Swoje plusy ma jazda w piękną słoneczną pogodę, fajne przygody i wspomnienia daje jazda po śniegu, mnóstwo satysfakcji potrafi dać ileś kilometrów przejechanych na siarczystym mrozie.

A co może dać jazda po pływającej wodno-błotno-solnej brei? Mi niestety oprócz przemoczonych ciuchów nie dała zupełnie nic. Dlatego wczoraj odpuściłem sobie większe rowerowanie i przejechałem całe 40 km.

Wystarczy. Ale dzisiaj sobie odbiję.

86 kilosów

Czwartek, 16 lutego 2012 · Komentarze(11)
Wszystkich miłośników rowerowego bezpieczeństwa, którzy chcą odziać rowerzystów w kaski, kamizelki i uważają, że rower w ruchu ulicznym stwarza takie samo niebezpieczeństwo jak TIR, pragnę uspokoić - na "hamulcu obuwniczym", o którym pisałem w poprzedniej notce, przejechałem tylko 25 km. Potem założyłem nowe klocki hamulcowe i od tej pory hamuję po bożemu :)

No nie, aż tak różowo to ze mną nie jest, bo nadal jeżdżę bez kasku, bez kamizelki i do tego czasem po alkoholu, ale nowiutkie klocki hamulcowe to i tak jest postęp, czyż nie?

Przed pracą robię standardowe 25 km, w czasie przerwy w pracy kolejne 8, już z nowymi klockami :) Po robocie jadę na chwilę do siebie na Bielany załatwić jedną sprawę, po czym udaję się pod stadion Legii, gdzie z Chrabu pijemy browarki. Następnie Chrabu idzie na mecz, a ja, pokrzepiony złocistym napojem, odbijam w południowe rejony Warszawy, jadąc sobie przez Sielce, Stegny i Służew. Stamtąd przez centrum wracam na Bielany, gdzie robię jeszcze kilka kilometrów pod koniec dnia.

Uff, najeździło się tego trochę...

Śnieg, breja i... hamulec obuwniczy :)

Środa, 15 lutego 2012 · Komentarze(5)
Czasem jest tak, że zrobię po Warszawie 70-80 km i zupełnie nie mam o czym pisać, bo oprócz tego, że natrzaskałem ileś tam kilometrów, nic ciekawego się nie wydarzyło. Wczoraj zrobiłem tych kilometrów trochę mniej, bo 60, ale jest oczym pisać, bo działo się :) A więc po kolei:

1. Poranny atak śniegu

Sypnęło rano tym śniegiem porządnie i już pierwsze próby jazdy rowerem pokazały, że mój sprzęt, z ogumieniem optymalizowanym pod kątem połykania kilometrów na asfalcie, do jazdy po śniegu zupełnie się nie nadaje. W efekcie rano przed pracą zamiast zwyczajowych 25 km zrobiłem niecałe 10 przy zawrotnej prędkości średniej 12 km/h, bardzo często natomiast rower prowadziłem. Nawet główne ulice bywały dla mnie nieprzejezdne, bo sypało tak, że służby drogowe nie nadążały z odśnieżaniem. Najczęstszą moją czynnością związaną z rowerem było... zdejmowanie i zakładanie licznika :) Tak, aby zliczał tylko kilometry przejechane w trudzie i znoju, a nie kilometry przespacerowane.

Inna sprawa, że sądząc po lekturze portali internetowych i forów dyskusyjnych, to nie tylko mój rower miał problemy. Samochodziarze utknęli w monstrualnych korkach i zderzali się na potęgę, autobusy i tramwaje łapały duże opóźnienia, piesi brodzili w zaspach... Cóż, zima to zima i rady na to ni ma :)

2. Hamulec obuwniczy

No wiem, trzeba było wymienić klocki hamulcowe wcześniej, gdy zorientowałem się, ze rower słabo hamuje. Wczoraj, po ataku błotno-solnej brei, przestał hamować w ogóle. Szybko zatem opanowałem technikę hamowania za pomocą... tarcia podeszwą prawego buta o asfalt. Wkrótce stałem się w tym tak dobry, że nawet siłę hamowania potrafiłem precyzyjnie regulować w zależności od potrzeb :) Ale na dłuższą metę tak się jeździć nie da, więc dziś sprawię sobie nowe klocki. W każdym razie póki co "hamulec obuwniczy" działa i nawet przy dwóch nagłych hamowaniach spokojnie dałem radę.

3. Pod miastem

Po pracy postanowiłem pojeździć sobie po podmiejskich drogach. Po Warszawie średnio się dało, bo breja na drogach była potężna, a i "hamulec obuwniczy" w intensywnym ruchu miejskim to jednak nie był szczyt rozsądku i bezpieczeństwa. I tak, przejechawszy przez Wolę i Jelonki, dostałem się do Babic, stamtąd pojechałem do Izabelina, a następnie skierowałem się z powrotem do Warszawy, tym razem na Bielany. Podmiejskie drogi nie były odśnieżone, za to śnieg był już nieźle rozjeżdżony przez samochody, więc z prędkością 15-17 km/h dało się spokojnie jechać, nawet na moich oponach. Tragedii nie było.

4. Tuptusie i policja :)

Ostatnie kilometry tego dnia zrobiłem na Bielanach i Bemowie. Breja została z ulic w znacznej mierze uprzątnięta, więc jazda nie była aż taka tragiczna, ruch uliczny też znacząco zmalał, więc "hamulec obuwniczy" sprawdzał się doskonale :)

Ciekawe zdarzenie miało miejsce na Bielanach. Jadę sobie ulicą, zbliżam się do przejścia dla pieszych, mam zielone światło, a tu trójka tuptusiów (pan i dwie panie, wiek na oko 50 lat) dziarsko wchodzi sobie na czerwonym. Krzyczę do nich, aby raczyli mnie dostrzec, no to dostrzegli, dwie panie zatrzymały się, a pan... twardo idzie dalej, bezczelnie się na mnie gapiąc. Jakoś go ominąłem, przejeżdżam przez przejście, a tu nagle słyszę głośne "Dobry wieczór!". Odwracam się, a tu... dwóch policjantów zaprasza tuptusiów na rozmowę :) Piesi musieli być nieźle rozkojarzeni, skoro wchodząc na czerwonym nie zauważyli nie tylko mnie, ale i policjantów stojących po drugiej stronie przejścia.

I to tyle, dorzucam dwa zdjęcia:

1. Bielańskie osiedle Wawrzyszew w śniegu.
2. Droga Babice-Izabelin, kilka kilometrów na zachód od granic Warszawy.



Upadek

Wtorek, 14 lutego 2012 · Komentarze(9)
Upadek był bolesny. Fizycznie i psychicznie.

Jechałem sobie całkiem szeroką ulicą, skręciłem w jedną z uliczek bocznych i stało się. Coś tam było oblodzone i glebnąłem. Niefortunnie, uderzając kolanem w asfalt. Bolało. Na szczęście ból już przeszedł i chyba obędzie się bez poważniejszych konsekwencji.

A teraz ból psychiczny. Moją glebę obserwował niestety tłumek tuptusiów, który akurat wyszedł z autobusu. I biorąc uwagę warunki pogodowe (deszcz ze śniegiem) były to spojrzenia pełne politowania. Cóż, przyjąłem to na klatę i wszystko byłoby OK, a tu nagle jakiś dziadek zaczyna ględzić "No kto to słyszał, rowerem w taką śnieżycę?". Odpowiedziałem mu coś tam całkiem przyjaźnie i z uśmiechem na ustach, a on... dalej swoje. Wyraźnie zaczyna się mądrzyć. No to zrobiłem się mniej przyjazny, mówiąc mu mało przyjemnym tonem, że to nie jego sprawa. Obraził się i poszedł :)

Nie forsowałem się tego dnia. Zrobiłem 47 km. Wystarczy.

Powrót do codzienności

Poniedziałek, 13 lutego 2012 · Komentarze(3)
Po sobotnio-niedzielnych wojażach w poniedziałek nastąpił u mnie rowerowy powrót do normalności. Czyli jeżdżenie po Warszawie i dystanse dzienne w granicach ok. 60 km. Wczoraj wyszło dokładnie 66.

A tak poza tym to wczoraj nic ciekawego się nie wydarzyło. Za to dziś rano zaliczyłem glebę i porządnie stłukłem sobie kolano :( Ale o tym już w następnym wpisie.

Wycieczka do środka Polski

Niedziela, 12 lutego 2012 · Komentarze(15)
Kategoria Ponad 117 km
Z Płocka wyruszyłem rano z zamiarem zrobienia trasy Płock-Gostynin-Kutno-Piątek-Łowicz. I trasę istotnie zrobiłem, a było to tak:

1. Do Gostynina w górę i w dół

Wyruszywszy na trasę stwierdziłem, że jest mroźno. Bardzo mroźno. No trudno, takie życie. W Płocku przejechałem przez most na Wiśle i udałem się do Gostynina. Lekko nie było, bo jako chłopak z terenów płaskich jak deska przyzwyczajony jestem do wygodnej jazdy po płaskim, a tu co chwila musiałem pokonywać jakieś podjazdy. Dla ludzi jeżdżących po terenach górskich pewnie te podjaździki wydałyby się śmieszne, ale mi dawały nieco w kość. Szybko jednak zorientowałem się, o co w tym wszystkim chodzi i do Gostynina dojechałem w miarę bezboleśnie, robiąc krótki postój na widocznym na zdjęciu gostynińskim rynku. Sam Gostynin może troszeczkę zapyziały, ale bez tragedii, widziałem znacznie gorsze miejsca.



2. Masakra wiatrem i mrozem

Powiedzieć, że odcinek Gostynin-Kutno był kryzysowy to nic nie powiedzieć. Górki się co prawda skończyły, ale za to uaktywnił się lodowaty wiatr wiejący mi prosto w twarz. Tempo jazdy padło na łeb, na szyję i tak dotoczyłem się do Kutna totalnie umordowany, wlokąc się z prędkością rzędu 17 km/h. Oby jak najmniej takich odcinków!

W Kutnie kręcę się trochę po mieście (na zdjęciu widzicie kutnowski rynek), robię postój i ruszam dalej w kierunku miasteczka Piątek, gdzie znajduje się geograficzny środek Polski.



3. Na Piątek!

Początkowo jedzie się dobrze, bo kierunek jazdy nieco się zmienił i wiatr specjalnie nie dokucza. Niestety później droga zakręca i namolny wiatr w twarz powraca. Za to mróz zdecydowanie zelżał, intensywne słońce zrobiło swoje. Dobre i to.

Na zdjęciu widzicie środek Polski :) Gdy uda nam się wyzwolić Wilno, środek przesunie się pod Warszawę, a na razie trzeba się turlać na Ziemię Łęczycką.



4. Piątkowsko-łowicka poezja

Trasa Piątek-Łowicz to czyściutka poezja. Wreszcie mam wiatr w plecy i z 17 km/h robi się nagle 25 lub więcej. Tylko trasa jest nieco monotonna, bo dookoła same pola (wioski znajdują się jakiś kilometr od trasy, więc tylko chałupy widać z daleka), ale jedzie się fajnie i leciutko. Po trudnym początku wycieczki należała mi się w końcu jakaś nagroda :)

W końcu docieram do Łowicza (na zdjęciu jeden z dwóch łowickich rynków), tam posilam się, robię parę kilometrów i ładuję się do pociągu do Warszawy. Na liczniku 116 km.



5. Dom

Ostatnie 11 km robię, jadąc z Dworca Zachodniego do domu na Bielanach. Nic ciekawego.

I to koniec mojego niedzielnego rowerowania, dzień całkiem udany :)

154 km i podbój Ziemi Płockiej

Sobota, 11 lutego 2012 · Komentarze(11)
Kategoria Ponad 117 km
Jakiś czas temu okazało się, że po pierwsze mam do załatwienia pewną sprawę w Płocku a po drugie będę miał możliwość tam przenocować. No to co miałem zrobić? Wybór był prosty - pojechać rowerem! A że mrozy? Nie ma że boli, taka okazja mogła się prędko nie powtórzyć. Tak więc mrozy mrozami, a tu trzeba jechać. I tak wykręciłem wczoraj całe 154 km. A więc po kolei:

1. Guma i wulkanizacja czyli głupi ma zawsze szczęście

Zaczęło się fatalnie. Po 29 kilometrach przejechanych trasą gdańską rower nagle zwolnił, za to usłyszałem charakterystyczny i dobrze znany sobie dźwięk. Guma w przednim kole, stało się. A ja bez kluczy, bez pompki, bez zapasowej dętki, no bo po co?

Stało się to wszystko kilka kilometrów od Nowego Dworu Maz., więc postanowiłem pójść tam z buta w nadziei, że tam rozwiążą mój problem. W międzyczasie znalazłem w internecie 2 serwisy rowerowe w Nowym Dworze, lecz w jednym nikt nie odbierał telefonu, a w drugim oświadczyli, że dziś tylko przyjmują rowery, ale nic nie robią. No to dupa. I kiedy tak sobie szedłem do Nowego Dworu, nieco już zrezygnowany, zobaczyłem w jakiejś wiosce zakład wulkanizacyjny. Czynny. Dotąd zakłady wulkanizacyjne kojarzyły mi się z samochodami, ale okazało się, że i dętką rowerową się zajęli i tak po półgodzinnym przymusowym odpoczynku mogłem ruszać dalej. Ja to jednak mam więcej szczęścia niż rozumu.

A na zdjęciu widzicie mój wehikuł podczas przymusowego postoju u wulkanizatora.



2. Lajtowo przez pola Mazowsza

Odzyskawszy zdolność do jazdy, skierowałem się trasą gdańską aż do wsi Kroczewo, bo była tam jedna gmina do zaliczenia :) Następnie lokalnymi drogami dotarłem do głównej drogi Warszawa-Płock, mnkąc radośnie przez zaśnieżone pola Mazowsza. Ten odcinek był totalnie lajtowy, wiatr wiał w dobrą stronę, słonko świeciło, ogólnie elegancko. Ukoronowaniem odcinka był postój w przydrożnym zajeździe, gdzie posiliłem się schaboszczakiem i kufelkiem piwa :)

Zdjęcie przedstawia mazowieckie pola, wieś nieznana, powiat na 100% płoński.



3. Monotonia i mordęga

Gdy dotarłem do trasy Warszawa-Płock, zaczyły się schody. Po pierwsze częste podjazdy, po drugie absolutna wręcz monotonia. Ta droga ciągnęła się w nieskończoność i była całkowie nieciekawa, bo wszelkie wioski znajdowały się nieco na uboczu. Po drodze zajechałem jedynie do pobliskiego miasteczka Wyszogród, które jest tak interesujące, że można o nim powiedzieć tylko tyle że istnieje. I to wystarczy.

I tak mijał kilometr za kilometrem, aż doturlałem się w pobliże Płocka. Nie pojechałem jednak do miasta, lecz zaczałem zaliczać trzy okoliczne gminy, robiąc wokół Płocka sporą pętlę. I tu zaczęła się mordęga - a to drogi gruntowe, a to ganiające mnie psy... Najgorsze było jednak to, że zaszło słońce i gwałtownie obniżyła się temperatura. No mróz chwycił uczciwie po prostu i dosyć mocno wymarzły mi palce u nóg. Dopadł mnie też głód, ale trafiłem w jakiejś wiosce na sklep i wszamałem czekoladę. A miejscowe pijaczki to aż się przestraszyły na mój widok - upiór w pokrytej lodem kominiarce trafia się rzadko :)

Objechawszy sporym łukiem cały Płock wraz z ogromnymi terenami petrochemii (nocą widok nieziemski!) wtoczyłem się w końcu do miasta. Na liczniku 146 km.

Na zdjęciu drogowskaz na Wyszogród - choć nieciekawy, to i tak ciekawszy, niż samo miasto.



4. Spacerek

Po krótkim odpoczynku pojeździłem sobie jeszcze po Płocku, robiąc spacerowym tempem 8 km. Rezultat: 154 km na koniec dnia. Wystarczy.

Na zdjęciu płocki ratusz. Ogólnie ten Płock to całkiem ładne miasto jest, każdemu polecam.

Odzyskana radość jeżdżenia

Piątek, 10 lutego 2012 · Komentarze(8)
Wreszcie odzyskałem radość jeżdżenia. Z tej radości przejechałem wczoraj po mroźnej Warszawie całe 72 km.

Jeździło się wczoraj idealne. Mróz przy odpowiednim ubiorze nie przeszkadzał, za to prawie w ogóle nie było wczoraj wiatru. Więc tak sobie robiłem te kilometry (na raty oczywiście, rozbite na cały dzień), zahaczając o całkiem pokaźną liczbę dzielnic. Bielany, Żoliborz, Bemowo, Wola, Ochota, Mokotów, Śródmieście, Praga-Północ... Co tu ukrywać, dzień zdecydowanie na plus.

A teraz kończę, zaraz trzeba wskoczyć na rower i pojechać w siną dal :)