Wpisy archiwalne w miesiącu

Styczeń, 2012

Dystans całkowity:1962.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:28
Średnio na aktywność:70.07 km
Więcej statystyk

Podróż sentymentalna i sowiecki pomnik

Środa, 18 stycznia 2012 · Komentarze(4)
Być może słowo "podróż" użyte w tytule notki jest lekką przesadą, bo nie wyprawiłem się rowerem gdzieś hen daleko, lecz zaledwie na prawy brzeg Wisły, na Grochów i Saską Kępę, z którymi to miejscami wiąże mnie mnóstwo miłych wspomnień. Ale "podróż" to brzmi dumnie i budzi pozytywne skojarzenia, stąd taki a nie inny tytuł notki :)

A oprócz tego objechałem parę innych dzielnic i tak łącznie wyszło 77 km. Ogólnie było OK, Najwyższy oszczędził mi przebitych dętek, kłótni ze spaliniarzami, uwag emerytów na temat jazdy chodnikiem i różnych innych nieprzyjemnych rzeczy :)

No właśnie, jazda chodnikiem... Ostatnio zdarza mi się to często, bo ścieżek rowerowych w Warszawie nikt nie odśnieża, jest to świadoma polityka miasta, które próbuje w ten sposób oszczędzać. Cóż, przeczytałem niedawno, iż ratusz wyda 2 miliony złotych na renowację pomnika "czterech śpiących" (nieznającym Warszawy wyjaśnię, iż jest to pomnik upamiętniający sowieckich żołnierzy, którzy na swoich bagnetach przynieśli Polakom "najsprawiedliwszy ustrój na świecie"), więc na czymś oszczędzać trzeba. Zrobienie dobrze Putinowi jest zapewne czymś dalece ważniejszym, niż zrobienie dobrze rowerzystom.

A więc na ścieżkach zalega śnieg i wtedy najczęściej wybieram jezdnię, ale czasem zdarza mi się pomknąć po przyległym do zaśnieżonej ścieżki chodniku, co wynika z przyzwyczajenia. Po prostu przyzwyczaiłem się, że w pewnych miejscach nie jeżdżę jezdnią (np. na Broniewskiego), no to nie jeżdżę, zostaje chodnik. Ale emeryci na razie nie biją mnie laską i oby tak dalej :)

PS. Tekstu o pomniku "czterech śpiących" i Putinie proszę nie łączyć z polityką krajową, a raczej z polityczną naparzanką, która toczy się u nas od ładnych paru lat. Od polityki już od dawna trzymam się z daleka i średnio mnie ona interesuje, ale mam na tyle rozwiniętą świadomość historyczną, że wiem, co działo się w Polsce po 2.wojnie światowej i dlatego wydanie 2 milionów złotych na pomnik sowieckich żołdaków musi budzić mój sprzeciw. Niezależnie, czy rządzić będzie nami PO, PiS czy inny Palikot, szkoda tych dwóch baniek i już. Jak nie chcecie, kochani rządzący, wydać tego na odśnieżanie ścieżek, to chociaż na dzieciaki w szkołach i przedszkolach wydajcie. Ale nie na sowiecki pomnik.

"Bo Cię rozjadę!"

Wtorek, 17 stycznia 2012 · Komentarze(13)
Najpierw wypełnię kronikarski obowiązek dotyczący liczby przejechanych kilometrów :) A więc znów przejechałem 62 km, szczególnie fajnie było rano, gdy podziwiałem namiastkę zimy w pięknym słońcu. Długo czekałem na takie widoki. Trasy? Nic ciekawego - Bielany, Wola, Śródmieście, Żoliborz. "I wsjo", jak to mawiają towarzysze radzieccy (oops, teraz już rosyjscy). Ale w śniegu nawet miejsca mijane 4.287 (słownie: cztery tysiące dwieście osiemdziesiąt siedem) razy prezentują się nieco inaczej, ciekawiej.

A teraz słówko o warszawskich spaliniarzach. Wczoraj pokłóciłem się z takim jednym (pragnę go przeprosić, bo zdjęcie nogi z gazu na kilka sekund musiało go boleć, a nie powinno się zadawać bliźniemu bólu), doszło do konfrontacji słownej i kiedy gość, niezgrabnie wysiadłszy z samochodu, doszedł do wniosku, że fizycznie raczej mi nie zagrozi, padł tekst, który już parę razy słyszałem. "Bo Cię rozjadę!".

Nie, nie będę się rozpisywał, jak tego typu sytuacjom zaradzić, bo nie jestem ekspertem. Nie będę zatem silił się na propagowanie swoich pomysłów (np. testy psychologiczne dla kierowców i takie tam), bo wówczas zrównałbym się z wyśmiewanymi przeze mnie domorosłymi ekspertami od bezpieczeństwa, co to chcą ubrać rowerzystów w kamizelki, chociaż pojęcie na temat bezpieczeństwa ruchu mają niewielkie, a jazdy rowerem ledwie liznęli. Po prostu chcę wyrazić nadzieję, że w przyszłości samochód stanie się w Polsce zaledwie jednym ze środków transportu (i to służącym raczej do robienia długich tras, a nie wożenia własnego tyłka na dystansie 3 km), przestanie zaś być narzędziem agresji, fetyszem i środkiem służącym do osiągnięcia chwilowej dominacji.

A póki co jest jak jest, ufajmy zatem Najwyższemu, a damy radę :)

Emerycie, sam sobie zgotowałeś ten los!

Poniedziałek, 16 stycznia 2012 · Komentarze(11)
Zanim przejdziemy do emerytów, napiszę z kronikarskiego obowiązku, że zrobiłem wczoraj 62 kilometry po Warszawie i nie przebiłem dętki. Czyli same sukcesy. Ponieważ jednak nic szczególnego wczoraj się pod względem rowerowym nie wydarzyło, dzisiejszy wpis poświęcę emerytom i jeździe rowerem po chodniku.

Zacznę od tego, że po chodniku jeżdżę rzadko, preferuję jezdnię. Jezdnią jest szybciej, wygodniej i wbrew pozorom bezpieczniej, bo tor jazdy samochodów, nawet prowadzonych przez domorosłych rajdowców, jest jednak znacznie bardziej przewidywalny, niż zachowanie pieszych. Na chodnik zjeżdżam najczęściej wtedy, gdy potrzebuję zatrzymać się przy jakimś lokalu usługowym, który się przy nim znajduje. Piesi zwykle nie reagują, ale jeśli już któryś zareaguje i rzuca jakieś nieprzyjemne słowa pod moim adresem, to jest to zwykle emeryt.

Kiedyś nawet żal mi było tych emerytów, no bo idzie sobie taka bida po chodniku, a tu nagle pojawia się rower, faktycznie można się przestraszyć, emerytowi też trudniej uciec, bo sprawność już nie ta. A rowerów na chodniku jest dużo, bo wielu rowerzystów, zwłaszcza w dużych miastach, boi się jeździć jezdniami opanowanymi przez pędzące na złamanie karku samochody.

Tak, było mi tych emerytów żal, ale cofnijmy się nieco w czasie. Cofnijmy się do lat 70-tych, do czasów towarzysza Gierka, kiedy to rzucono hasło masowej motoryzacji, entuzjastycznie przyjęte przez społeczeństwo. To właśnie wtedy zaczęły powstawać wielopasmowe drogi przez środek miast, to wtedy likwidowano tradycyjne "zebry", wyganiając pieszych na kładki lub zapędzając ich do podziemi, to wtedy likwidowano linie tramwajowe, a o drogach dla rowerów nie myślano w ogóle. To wreszcie wtedy Polacy masowo rzucili się na samochody.

A teraz policzmy sobie. Jeśli jakiś emeryt, który krzyczy na rowerzystę jadącego po chodniku, ma dziś 75 lat, to ile lat miał w roku 1975? Otóż miał lat 38 i był w sile wieku. Jaki stąd wniosek? Ano taki, że to obecni emeryci zaprojektowali i zbudowali polskie miasta w obecnym kształcie, miasta całkowicie podporządkowane samochodom, nieprzyjazne rowerzystom i pieszym. To dzięki dzisiejszym emerytom wielu rowerzystów jedzie dziś po chodniku, bo boi się jechać gdzie indziej, sami zaś emeryci wspinają się z bólem na kładki, które kiedyś witali z entuzjazmem jako symbol nowoczesności. Drogi emerycie, sam sobie zgotowałeś swój okrutny los.

Po co o tym piszę? Bo my tutaj też kiedyś będziemy emerytami. Czy chcecie za ileś lat wspinać się z trudem na kładkę lub utknąć na środku jezdni na czerwonym świetle, bo zielone dla pieszych pali się tylko kilka sekund (w Warszawie na wielu ulicach standard), a wy będziecie szli wolniutko i po prostu na zielonym przejść nie zdążycie?

I dlatego kładki trzeba jak najszybciej rozebrać, zamiast nich trzeba wytyczać zwykłe przejścia dla pieszych, ulice trzeba zwężać, zielone dla pieszych wydłużać a ruch samochodowy redukować na rzecz innych form transportu. W przeciwnym wypadku obudzimy się za ileś lat w czarnej dupie. Zupełnie jak dzisiejsi emeryci...

Skromnie, po bożemu

Niedziela, 15 stycznia 2012 · Komentarze(12)
Jeśli chodzi o liczbę przejechanych kilometrów, niedziela okazała się dniem skromnym. Uciułałem całe 47 sztuk (po Bielanach, Bemowie i Jelonkach), resztę dnia poświęcając na inne przyjemności oraz różne obowiązki.

Gdzieś tam kiedyś słyszałem, że w niedzielę należy wypoczywać, bo tak przykazał Najwyższy. No to sobie wypocząłem od roweru, bo czymże jest 47 kilometrów wobec wyników z dni poprzednich? Było zatem po bożemu i mam nadzieję, że zostanie mi to kiedyś wynagrodzone :)

Plusy dnia: Zero przebitych dętek, zero gleb (chociaż jedno bujnięcie było, ale pojazd utrzymałem). Oby tak dalej!

Jest zima - jest impreza!

Sobota, 14 stycznia 2012 · Komentarze(7)
Jest zima - jest impreza! Wreszcie spadł u nas śnieg i mogłem sobie potrenować jeżdżenie w różnych dziwnych warunkach. Po świeżym śniegu, po tzw. szklance, bo błotno-solnej brei... Oczywiście odniosłem same sukcesy, bo po pierwsze nie zaliczyłem gleby, a po drugie nie przebiłem dętki :) Tylko wiatr nie dopisał, a raczej dopisał tak mocno, że czasem przejażdżka zamieniała się w ciężki trening siłowy. Cóż, potrenować też czasem trzeba.

W zimowych okolicznościach przyrody zrobiłem 70 km, ale bez jakiejś konkretnej wycieczki, lecz w kilku ratach, metodą "na ciułacza" :)

Różni ludzie pytają, "jak można jeździć rowerem w takich warunkach". Cóż, nie wiem, co im odpowiedzieć, bo tak naprawdę trzeba samemu wyjść z domu i spróbować, żeby to zrozumieć. Dla mnie pomykanie po śniegu to megafrajda, więc niech sobie nadal pada. Allahu, proszę o śnieg!

Małe gminobranko

Piątek, 13 stycznia 2012 · Komentarze(6)
Rano przed pracą jeździłem z różnych przyczyn niewiele, natomiast po robocie postanowiłem zrobić sobie dłuższą przejażdżkę. Wyruszyłem zatem z Woli w kierunku Mostu Śląsko-Dąbrowskiego (po drodze chciałem zrobić krzywdę kierowcy, który wściekle na mnie trąbił, bo musiał na 5 sekund zdjąć nogę z gazu, ale odjechał), dalej skierowałem się na Ząbki. Stamtąd przez Zielonkę, Poświętne i Stanisławów dotarłem do Mińska Mazowieckiego, ot taka traska na ponad 60 km i zaliczone dwie gminy po drodze. Powrót do Warszawy pociągiem, stamtąd rowerem na Bielany i to wszystko.

To całe Poświętne to dziura totalna, chyba dlatego zostało stolicą gminy (to brzmi dumnie!), bo wokół same dziury, a stolica gdzieś być musiała, więc padło na Poświętne. Normalnie nie było widać ani jednej żywej duszy w całej wsi, tylko z rzadka przemknął jakiś samochód.

Trasa Poświętne-Stanisławłów to też ciekawe przeżycie - ciemno, pola i las, śladów życia wokół też brak. Idealna sceneria dla filmów grozy :)

I w końcu trasa Stanisławów-Mińsk - droga pełna TIR-ów i brak utwardzonego pobocza, oczywiście ciemno jak... nie powiem, gdzie :) Coś dla miłośników adrenaliny, na pewno nie będą zawiedzeni!

No i to tyle.

PS. Po co zbudować asfaltowe pobocze (nie mówiąc już o drodze dla rowerów) przy drodze pełnej TIR-ów, dla której nie ma w okolicy alternatywy, skoro zamiast tego można zgłaszać pomysły przymusowego odziania rowerzystów w kamizelki? To przecież takie proste, tylko ci ze zgniłego zachodu się mylą i budują jakąś dziwną infrastrukturę (i jeszcze ograniczają ruch samochodowy!), a że wypadków jest tam mniej, to chyba tylko przypadek.

Gigantyczny sukces

Czwartek, 12 stycznia 2012 · Komentarze(5)
Wczorajszy dzień był jednym wielkim gigantycznym sukcesem. Mianowicie nie przebiłem dętki.

A poza tym było tak - przed pracą 25 km (najwięcej po Bemowie, Jelonkach i Woli), w czasie pracy też parę kilometrów, po robocie dobijam do 60 (najwięcej robię po Bielanach), ale najciekawsze było dopiero przede mną.

Otóż te 60 km zrobiłem, zmagając się co chwila z silnym wiatrem. Tak już jest, jak się robi pętle - jak jest trochę z wiatrem, to za chwilę musi być pod wiatr. Odkrywcze, co nie? :) Naszła mnie zatem ochota, aby zrobić jakąś dłuższą traskę z wiatrem w plecy i wyszło mi z moich obserwacji, że będę miał wiatr w plecy, jeśli przetransportuję rower metrem na Kabaty, a potem wrócę rowerem na Bielany. Co też uczyniłem.

I faktycznie miałem wiatr w plecy i to porządny, bo w okolicach Biblioteki Narodowej... zwiało mi czapkę z głowy :) Na szczęście nie odfrunęła daleko, tylko później musiałem ją czyścić z błota. A więc czapki z głów! Najfajniejszą częścią przejażdżki była jazda ciągiem Al.Niepodległości-Chałubińskiego-JP2 wśród samochodów, co to powinny były jechać sobie grzecznie 50 km/h, a że było już późno i nie było korków, to pędziły, ile fabryka dała. Czyli porcję adrenaliny sobie zafundowałem :)

To jeszcze nie koniec przygód, bo na Żoliborzu musiałem zmienić kierunek (skręcić w Broniewskiego), aby dojechać do domu i zaczęła się mordęga pod wiatr, w dodatku spadł deszcz. Odpuściłem więc sobie i wskoczyłem do przejeżdżającego autobusu, który dowiózł mnie na Chomiczówkę, a stamtąd dojechałem do domu już z wiatrem i solidnie podlany deszczem, który zdążył się w międzyczasie rozszaleć.

Ten dzień był naprawdę OK.

Bo najważniejsze to się nie poddawać!

Środa, 11 stycznia 2012 · Komentarze(16)
Zrobiłem wczoraj 70 km, chociaż wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że ich nie zrobię. A jednak je zrobiłem.

Zaczęło się od tego, że jak co rano planowałem zrobić przed pracą 25 km. I kiedy tak toczyłem się nadwiślańską ścieżką, stało się. Kolejna guma. Zamiast 25 km wyszło 8, a ja wściekły udałem się do pracy, najpierw spacerkiem, potem autobusem. Dobrze, że nie słyszeliście mnie nad tą Wisłą, bo naprawdę ciężkimi jobami rzucałem :) Ale jeszcze tam nad Wisłą, po kolejnej gumie w ciągu ostatnich kilku dni, naszły mnie czarne myśli, aby się poddać i rzucić to całe rowerowanie w cholerę, przynajmniej tego dnia. Ale zacisnąłem zęby i się nie poddałem.

Do pracy dotarłem 45 min. wcześniej, niż powinienem, więc postanowiłem to sobie potem "odebrać", robiąc długą przerwę na rower i nadrabiając brakujące kilometry. Ale najpierw trzeba było przywrócić sprzętowi sprawność. Oprócz dętki zainwestowałem też w nową oponę, podobno jakaś porządna, z podwójną wkładką antyprzebiciową i takie tam. No cóż, zobaczymy, jak się sprawdzi w praktyce. Na sprawnym już rowerze nadrobiłem "stracone" kilometry i wychodząc z roboty miałem już prawie 30.

Po pracy miałem niecałą godzinę na jeżdżenie, bo potem byłem umówiony z pewną niewiastą :) I kiedy zacząłem jechać, zerwał się silny wiatr, a z nieba siąpił deszcz. I znów naszły mnie myśli, aby się poddać. Ale zacisnąłem zęby i zacząłem pomykać pod wiatr jak dziki osioł, nawet zaczęło mi to sprawiać niemałą frajdę. Zostawiając rower na Bielanach, miałem na liczniku 46 km i satysfakcję, że mimo przeciwności wciąż toczę się do przodu.

Wieczorem znów wsiadłem na rower, robiąc sobie kilkunastokilometrową pętlę po Bielanach i Żoliborzu. I kiedy już kierowałem się w stronę domu, odkryłem, że nie mam jednej rękawiczki. To już nie pech, to moja wina, upchnąłem te rękawiczki w kieszeniach kurtki i jedna w czasie jazdy wypadła. Zacząłem objeżdżać okoliczne ulice w poszukiwaniu zguby, ale nic z tego, szukaj tu człowieku czarnej rękawiczki w ciemnościach. Zrezygnowany pojechałem do domu.

I kiedy już siedziałem sobie w domu i miałem otworzyć piwko, nagle stwierdziłem, że nie można się tak łatwo poddać. Szybko się ubrałem i znów wyruszyłem na poszukiwanie rękawiczki. I co? I znalazłem! Leżała sobie na jednej z ulic, nieco brudna i zmoknięta, ale była. I tak wróciłem ze zgubą do domu, a że miałem już 66 km na liczniku, to dokręciłem jeszcze do 70, bo lubię okrągłe liczby :)

Bo najważniejsze to się nie poddawać!

Wściekłość

Wtorek, 10 stycznia 2012 · Komentarze(9)
Jestem wściekły, jestem wkurzony. No bo ile razy do k.... nędzy można przebijać dętkę? Wczoraj poszła dętka w przednim kole, a dziś (ponad godzinę przed pisaniem tej notki) ponownie w tylnym. Czy ktoś w końcu posprząta to tłuczone szkło, które od Sylwestra wala się na potęgę w całym mieście czy też ten koszmar potrwa aż do maja? I nie chodzi już tylko o rowerzystów - zwierzęta też kaleczą łapy o ten szajs i potem cierpią. Czy naprawdę nie ma na to mocnych?

Dobra, trochę się uspokoiłem. Więc dodam z kronikarskiego obowiązku, że wczoraj zrobiłem 65 km - 25 przed pracą, trochę w czasie pracy i ponad 30 po (docierając m.in. aż w okolice lotniska Okęcie). Pierwsze 25 km było na przebitej dętce - przebicie było na szczęście minimalne, więc tylko dwukrotnie uzupełniałem zapas powietrza na mijanych stacjach benzynowych.

A dzisiaj ciachnąłem tylną dętkę porządnie. I już jechać się nie dało, nawet z regularnym dopompowywaniem. Załatwiona na amen :(

PS. Co do tych tłuczonych butelek, to już kiedyś naszedł mnie pomysł, aby zdelegalizować jedynie picie alkoholu pod gołym niebem w szklanych butelkach i walić za to naprawdę surowe kary, za to zalegalizować picie z butelek plastikowych lub puszek tudzież innych naczyń nietłukących się (kartony, plastikowe kubeczki itp.). Zakaz picia pod chmurką i tak jest fikcją, zresztą sam go wielokrotnie łamałem, więc zamiast utrzymywać tę fikcję należy zorganizować wszystko tak, aby picie pod gołym niebem było jak najmniej uciążliwe dla wszystkich. A więc picie TAK, szło NIE.

Ale oczywiście i tak nic nigdy z tego nie wyjdzie. Nasze państwo woli utrzymywać fikcję "walki z alkoholizmem", a szkło niech się dalej wala...

Mahomet - prawdopodobnie najlepszy prorok na świecie

Poniedziałek, 9 stycznia 2012 · Komentarze(15)
Nie ma boga prócz Allaha, a Mahomet jest Jego prorokiem.

Skąd taki wstępniak? Otóż od pewnego czasu prześladuje mnie rowerowy pech i w następnej notce też będzie o pechu (niezbyt wielkim tym razem, ale jednak pechu). Próbuję znaleźć jakieś rozwiązanie tej przykrej sytuacji i przypomniało mi się, że kiedyś w sieci znalazłem jakiś artykuł, w którym jakiś koleś przekonywał, że wyczerpującą odpowiedzią na wszelkie problemy tego świata jest islam.

Co prawda mam jakieś przeczucie, że aż tak prosto to wszystko jednak nie działa, ale skoro już rowerowy pech nie chce mnie opuścić, to może jednak warto by spróbować z tym islamem? Na pobożnego muzułmanina ja się co prawna nie nadaję, bo lubię sobie czasem łyknąć, zamiast klepać Koran wolę jeździć na rowerze i nie chciałbym, aby nasze piękne kobiety chodziły w jakichś szarawarach, ale od czegoś trzeba jednak zacząć i stąd ten wstępniak. Niech Allah będzie z Wami.

A co do samego rowerowania, to po pierwsze wyjeździłem po Warszawie 70 km (najwięcej w pasie Bemowo-Bielany, ale i paroma innymi dzielnicami nie pogardziłem), a po drugie w czasie, gdy siedziałem w pracy, rower siedział sobie w serwisie, dostał parę nowych elementów (w tym nowe klocki hamulcowe, bo na starych już strach było jeździć), a ja stałem się lżejszy o 180 zł. Ot życie.

A w następnej notce będzie o kolejnej odsłonie rowerowego pecha.