Wpisy archiwalne w miesiącu

Styczeń, 2012

Dystans całkowity:1962.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:28
Średnio na aktywność:70.07 km
Więcej statystyk

Żywot ciułacza

Niedziela, 8 stycznia 2012 · Komentarze(16)
Od jakiegoś czasu brakuje mi długich całodniowych wypraw rowerowych. Różne okoliczności sprawiają jednak, że muszę się zadowolić drobnym ciułaniem i patrzeć z zazdrością, jak niektórym rowerzystom przez weekend puchną statystyki. No trudno, na dłuższe wyprawy przyjdzie czas od lutego.

Ja wczoraj uciułałem skromne 51 km po Warszawie. Dobre i to.

A może powinienem jeździć mniej? W końcu jeżdżę bez kasku i kamizelki, więc według niektórych mądrych głów jestem typem aspołecznym i stwarzam na drogach ogromne niebezpieczeństwo. Wiecie co? Chyba się przesiądę za kierownicę samochodu, od razu zrobi się na drogach bezpieczniej :)

Najwyższy mi nie odpuszcza

Sobota, 7 stycznia 2012 · Komentarze(3)
Najwyższy ewidentnie mi nie odpuszcza, chcąc mnie zapewne z grzesznej drogi sprowadzić. W święto Trzech Króli poległ mój licznik, tymczasem dnia kolejnego, 7 stycznia roku pańskiego 2012, złapałem gumę, co mi się już od kilku miesięcy nie zdarzyło.

A złapałem tę gumę na Wale Miedzeszyńskim na wysokości Gocławia, tocząc się z Otwocka na Bielany. Rad nie rad udałem się zbiorkomem na pobliską Saskę Kępę, gdzie działały sobie kiedyś 2 znane mi serwisy rowerowe. I cóż się okazało, jeden zamknięty na głucho, po drugim zostało tylko puste pomieszczenie. Lipa jednym słowem, czas tylko straciłem. Rad nie rad wtarabaniłem się zatem do autobusu, potem do metra i tak dotarłem na stację Stare Bielany, koło której też jest serwis. I wiecie co? No cud po prostu, mieli otwarte! I tak mój rower odzyskał sprawność.

Później natrzaskałem jeszcze sporo kilometrów po Bielanach, Żoliborzu i Śródmieściu i tak wyszło łącznie 65 km. Może być.

Nagła i brutalna śmierć licznika

Piątek, 6 stycznia 2012 · Komentarze(4)
Mój licznik, co to go dostałem w promocji razem z rowerem, a który służył mi wiernie przez ponad 12 tys. kilometrów, został brutalnie zamordowany. Ale zacznijmy od początku.

Dzień zaczął się zupełnie normalnie, od przejażdżki po Bielanach, wyszło z tego 13 km. Potem robię trasę do Otwocka (a raczej nawet za Otwock) celem "urodzinnienia się". Jadę sobie wzdłuż Wisły, przez Saską Kępę, Gocław, Anin, dalej wzdłuż linii kolejowej aż do Otwocka, po czym odbijam do celu podróży na pewnym podotwockim zadupiu :) Dojeżdżam trochę zmoczony, trochę zmieszany z błotem (pogoda nie rozpieszczała, a i kałuże na drogach były potężne), na żyjącym wciąż liczniku mam 53 km.

I na tym historia mogłaby się zakończyć, ale zachciało mi się skoczyć do centrum Otwocka po alkohol :) A że cel podróży był mało szczytny i do tego w Trzech Króli, to Najwyższy postanowił się na mnie zemścić. Do sklepu dojechałem, alkohol kupiłem i przekąski do niego takowoż, wracam sobie przez deszcz i wiatr, a tu nagle widzę... brak licznika. Cóż, był już tak "wyrobiony" ciągłym zakładaniem i zdejmowaniem, że musiał zlecieć. No to wracam, wypatruję na poboczu licznika i... Po 200 metrach znalazłem licznik brutalnie przejechany przez samochód. I tak biedak, niezdatny już do użytku, spoczął w otwockim śmietniku. I teraz chyba już Was nie dziwi, czemu tak nie lubię samochodów? :)

W momencie tej nagłej katastrofy miałem 59 km, na liczniku, dalsze 4 km przejechałem już bez licznika, więc dodaję sobie "na oko" 63 km.

Ale już, jakieś 20 minut temu, kupiłem nowy licznik, bo nie chcę wracać z Otwocka do Warszawy "na oko", na Bikestats licznik to podstawa i żadne oko, nawet uzbrojone w okulary czy lornetkę, go nie zastąpi :)

Kolana sobie załatwię, jeśli cykloza nie odpuści

Czwartek, 5 stycznia 2012 · Komentarze(2)
Chyba sobie kolana załatwię, jeśli cykloza nie odpuści. Wczoraj zimno, wiatr i przede wszystkim deszcz, a ja rowerem do pracy, no bo dlaczego nie? Cykloza to cykloza. I bez spodni przeciwdeszczowych, bo te kiedyś zostawiłem... No w pracy oczywiście! Skutek mógł być tylko jeden - przemoczone i zziębnięte kolana.

W drugiej części dnia były na szczęście momenty, że nie padało, wiatr też zrobił się mniejszy i tak uciułałem łącznie przez cały dzień całe 61 km. No i przeżyłem chwilę grozy, bo zamek od U-locka, potraktowany dużą ilością wody i piachu (zapomniałem zamknąć zaślepkę), zaciął się i przez 5 minut próbowałem odpiąć rower od jakiegoś ogrodzenia. I już miałem czarne myśli, że rowerek zostanie tam przypięty na zawsze i po wsze czasy, ale jakiś preparat w sprayu, co to go pod ręką miałem na takie sytuacje, uczynił cuda i zamek zaskoczył.

No i jeszcze mam na koncie jedno trącnięte lusterko jakiegoś samochodu, ale o tym ciiii... :)

Jednym słowem dzień z przygodami.

Wiatr nie jest taki zły :)

Środa, 4 stycznia 2012 · Komentarze(4)
Pogoda wczoraj dopisała, ja się rozkręciłem i w ten sposób wyszło z tego 80 km. Zapuściłem się m.in. aż na daleki Grochów, gdzie dawno nie byłem rowerem, a równocześnie mam z tym miejscem sporo fajnych wspomnień. Gwoździem wczorajszego programu nie był jednak Grochów ani jakiekolwiek inna część Warszawy, był nim wiatr.

I od razu napiszę, że wiatr nie jest taki zły. Z jednej strony czymś pięknym jest wiatr w plecy, pozwalający rozpędzić swój pojazd do całkiem sporych prędkości, z drugiej strony wiatr w twarz to też nie jest tragedia. Taki wiatr potrafi mocno dać się rowerzyście we znaki, ale równocześnie gdy już uda się przejechać w takich warunkach pewien dystans, to odczuwana satysfakcja jest niesamowita, przynajmniej w moim przypadku :) A więc choć wiało wczoraj w Warszawie miejscami potężnie, to uważam, że narzekać nie ma co.

Są gorsze zjawiska, niż wiatr, na przykład deszcz. Ale o deszczu będzie już w następnym wpisie.

Pisk, rdza i Arka Przymierza

Wtorek, 3 stycznia 2012 · Komentarze(3)
Mój rower, traktowany przeze mnie raczej szorstko i brutalnie, smarowany raz na ruski rok, znosił te katusze dzielnie, ale wczoraj zaczął zdradzać pierwsze oznaki buntu. Podlewany dużą ilością wody padającej z nieba łańcuch pokrył się w końcu piękną rdzą, a sam rower podczas jazdy okrutnie piszczał. Z nieba powinna spadać manna, tymczasem spadała woda i stało się. Co prawda ja twierdzę, że ta manna z nieba to była lipa i wytwarzali ją sami Żydzi, dysponując otrzymaną od jakichś kosmitów maszyną do jej produkcji zasilaną przenośnym reaktorem jądrowym (znanym powszechnie jako Arka Przymierza), ale woda z nieba bynajmniej lipą nie była. No i rowerek się zbuntował.

Bunt został jedna szybko stłumiony, nie za pomocą przenośnego reaktora jądrowego typu Arka Przymierza, lecz znacznie prostszymi środkami - wystarczył jakiś szajs w sprayu i rdza zniknęła, a rower przestał jęczeć.

I tak cichym już rowerem przejechałem 77 km po Warszawie, bawiąc się w typowe połykanie kilometrów na stołecznych ulicach. Tym razem pogoda dopisała, żadna woda z nieba się nie lała (nie mówiąc już o mannie), stąd ten dobry wynik. Nawet samochodziarze jeździli o dziwo uważniej i wreszcie przestali na mnie polować na przejazdach rowerowych. Tylko trasy nieciekawe, bo znane na pamięć. Ale na wyrwanie się z miasta jeszcze przyjdzie czas.

Pora deszczowa i antysamochodowy manifest

Poniedziałek, 2 stycznia 2012 · Komentarze(5)
Zacznijmy od deszczu. No cóż, po zaskakująco suchym listopadzie i w miarę suchym grudniu pora deszczowa musiała w końcu nadejść. Rano zrobiłem te swoje tradycyjne 25 km, ale na raty - po pierwszych kilkunastu kilometrach (nic ciekawego, krążenie po okolicy) zmuszony byłem się przebrać, bo zmoczyło mnie dokumentnie :) Przebrałem się zatem w suchy ciuch, a że deszcz w międzyczasie jakimś cudem przestał padać, to do pracy dojechałem już suchutki.

Po pracy było już lepiej, bo nie padało przez jakiś czas, dzięki temu dobiłem do 60 km, turlając się najpierw po centrum (m.in. podziwiałem pięknie oświetlony Trakt Królewski), a potem robiąc sporo kilometrów u siebie na Bielanach.

A teraz specjalne "pozdrowienia" dla rozkojarzonych spaliniarzy, którzy parę razy prawie by mnie potrącili, wymuszając na mnie pierwszeństwo (na przejazdach rowerowych lub skrzyżowaniach równorzędnych). Sądząc po twarzach kierowców (jacyś przeciętni ludzie, nie żadni dresiarze), raczej nie widziałem tutaj świadomej agresji, lecz po prostu zwykłą nieostrożność, nieuwagę, gapiostwo. I to tylko potwierdza moją tezę, że jedynym sposobem na poprawę bezpieczeństwa ruchu drogowego w Polsce jest eliminowanie ruchu samochodowego. Bo to nie o to chodzi, że ktoś jest za kierownicą blaszaka agresywny, pijany itp. To oczywiście też jest problem, ale przede wszystkim głównym problemem są w mojej ocenie tysiące przeciętnych Kowalskich - zaspanych, rozkojarzonych, nieuważnych, spieszących się. Zakładając zatem, że ileś procent kierowców jest niedysponowanych i niezdolnych do jazdy (nie z powodu alkoholu, lecz z powodu własnych ograniczeń stałych lub czasowych), to im mniej samochodów wyjedzie na ulice, tym mniej będzie na drogach rozkojarzonych nieudaczników, a przez to będzie bezpieczniej. Warto zatem podejmować takie działania, jak w krajach zachodnich - zwężanie ulic, likwidowanie miejsc parkingowych, stosowanie progów zwalniających, priorytety dla komunikacji miejskiej, budowa infrastruktury rowerowej także kosztem pasów samochodowych i parkingów. To wszystko pozwala skutecznie zachęcać ludzi do zostawiania auta w garażu i korzystania z innych form transportu, dzięki czemu poprawia się poziom bezpieczeństwa.

A w Polsce? A w Polsce na razie nie myśli się o eliminowaniu samochodów jako głównego czynnika zagrażającego bezpieczeństwu ruchu. Wręcz przeciwnie - wciąż podejmuje się próby przerzucania odpowiedzialności na ludzi korzystających z innych form transportu, niż transport samochodowy. Pieszych wygania się do podziemi i sugeruje noszenie odblasków, pasażerom komunikacji miejskiej każe się biegać po kładkach, rowerzystów ktoś próbuje co jakiś czas ubrać na siłę w kaski i kamizelki. I tylko samochodziki mogą sobie śmigać do woli i buduje im się za ciężkie miliony kolejne wielopasmówki, aby mogły się jeszcze bardziej rozpędzić, czyli dojechać 2 minuty szybciej do najbliższego korka.

Czy kiedyś doczekamy się zmian w tym zakresie? Czy zmieni się mentalność polskich decydentów? Pytanie pozostaje otwarte.

Postanowienia noworoczne i ból głowy :)

Niedziela, 1 stycznia 2012 · Komentarze(6)
Zacznijmy od bólu głowy. Generalnie jest tak, że jak jest Sylwester, to się pije. A jak się pije, to następnego dnia czasem boli głowa. I mnie też trochę bolała, zwłaszcza przy jeździe rowerem po ścieżce z fazowanej "kostki downa" - taka kostka sama w sobie zapewnia niezłe wibracje, a jak dodatkowo boli łeb, to każdy przejechany metr daje człowiekowi takie uczucie, jakby mu wbijano gwoździe do głowy. No cóż, kostka kostką, ale trzeba było prowadzić sportowy tryb życia i nie pić w Sylwestra :)

Problem bólu głowy rozwiązałem za pomocą Ibupromu (wiem, że chemiczne świństwo, ale pomaga) i przejechałem na raty 50 km w ciągu całego dnia - najpierw w pięknym słońcu, a wieczorem już niestety w deszczu, bo w międzyczasie pogoda zdążyła się zrąbać. Trasy niezbyt ciekawe, po Bielanach i sąsiednim Bemowie, oklepane i przejechane tysiące razy. Ale jak się jest typowym "połykaczem kilometrów", to można taką monotonię przeżyć :)

A teraz postanowienia noworoczne, te rowerowe:

1. Być pod koniec roku w Top10 klasyfikacji Bikestats.pl - czyli potrzebuję do tego celu coś ok. 17 tys. km.

2. Mieć pod koniec roku 150 zaliczonych gmin - na razie mam 60. Kto nie wie, o co biega, niech zajrzy na zaliczgmine.pl

3. Zamieszczać na tym blogasku wpisy nieco ciekawsze, niż to było do tej pory :)

No i to chyba na tyle :)