Tour de Turek, domorosły kaskader i gówniana nazwa
Dworzec Zachodni, godzina 5:15, kupuję bilet do Konina. Normalny i na rower. Ale na rower pani nie chce sprzedać, bo "nie ma w systemie". Luzik, przyzwyczaiłem się. Nadjeżdża pociąg, wagon rowerowy jest. Chcę kupić bilet na rower u kanara, bo mi w kasie nie sprzedali, a ten do mnie, że weźmie dopłatę za wypisanie biletu, bo... powinienem wziąć zaświadczenie z kasy, że nie sprzedali mi biletu na rower :) Myślałem, że takie rzeczy to tylko w filmach Barei opisujących PRL-owskie absurdy, a tu okazuje się, że na kolei komuna jeszcze nie upadła. W końcu kanar łaskawie rezygnuje z dopłaty, ale z tym oświadczeniem z kasy to niezły żart, Bareja w najczystszym wydaniu.
Stacja Konin, chcę wysiadać. Niestety zablokowane drzwi, za cholerę nie idzie otworzyć. Co robić? W końcu otwieram drzwi z drugiej strony, z krawędzi wagonu do ziemi dobry metr, a tu trzeba z rowerem wyskoczyć, gdy jeden fałszywy ruch grozi wypadkiem, a przecież jest wąsko, łatwo zahaczyć gdzieś pedałem lub kierownicą. Precyzyjnie szykuję się do skoku i... hop! Wyskoczyłem z tym rowerem, wylądowałem elegancko, nie przewróciłem się, rower cały czas trzymałem pewnym chwytem podczas lotu, ogólnie ekstra jest. Nie był to bynajmniej mój pierwszy wyskok z pociągu na tory, nabieram pewnej praktyki, gdyż nasi dzielni kolejarze troszczą się o to, abym nabywał dodatkowe umiejętności. Na razie skaczę z rowerem z pociągów stojących, niedługo będę skakał z jadących i zostanę kaskaderem-samoukiem :)
Jeszcze tylko rozmowa z sokistami, którzy widzieli zajście i już mogę jechać. Sokiści coś tam się burzyli, ale wytłumaczyłem im, że nie skaczę z pociągów na tory (i to z rowerem!) dla przyjemności lecz z konieczności i dali spokój.
Ruszam na Turek, kolekcjonuję okoliczne gminy, pada. Przemakam. Nie ma, że boli. Kręcę. Oto wieś gminna Władysławów i piękne okoliczności przyrody:
Między gminami Władysławów i Brudzew nadziewam się na jakieś 2 km takiej drogi:
Połączenia międzygminne często tak w Polsce wyglądają, drogi nie tworzą spójniej sieci, tylko każdy wójt rzeźbi u siebie jako ten udzielny książę. Smutne to.
1,5 godziny w deszczu i w końcu przestaje padać, zaczynam powoli schnąć. Przemykam obrzeżami Turka i fotografuję śliczny pejzaż:
Opuszczam Wielkopolskę, wjeżdżam w łódzkie. Oto Warta i w tle Uniejów:
Pierwotny plan zakładał, że z Uniejowa pojadę do Kutna przez Łęczycę, ale spontanicznie zmieniam plany, bo... zatęskniłem za wizytą w Łodzi :) I tak zamiast na Łęczycę kręcę na Łódź. Po drodze zapyziałe miasto powiatowe Poddębice...
...i dalej trafiam na takie coś:
Coś ohydnego, nazwa gówniana dosłownie i w przenośni :)
Dalszych zdjęć nie będzie, bo pada mi komórka - szkoda, że nie sfociłem drewnianych domów w Aleksandrowie Łódzkim, bo miały swój klimat. Docieram na obrzeża Łodzi, toczę się przez takie osiedla jak Złotno (ciężko to nazwać osiedlem, bardziej to wioska choć w granicach miasta) i Zdrowie (fajna nazwa), mnóstwo zieleni wokół, chyba jakiś park, są też niezłe DDR-y. Pędzę co sił w nogach, bo mi pociąg ucieknie. Ale nie ucieka, 11 minut przed odjazdem pociągu melduję się na Dworcu Kaliskim.
Podróż pociągiem do Warszawy o dziwo bez przygód :) Jazda z Zachodniego na Bielany też nie warta szerszego opisu.
Bilans: 11 zaliczonych gmin. Może być. Zrobiłbym więcej, ale obiecałem być w Wawie o 18, stąd niezbyt długa trasa, ot tak bywa.
Dzień na plus, dorzucam mapkę.
I jak tu nie lubić polskiej kolei? :)