Wpisy archiwalne w miesiącu

Styczeń, 2013

Dystans całkowity:2070.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:31
Średnio na aktywność:66.77 km
Więcej statystyk

To jest ulica! To nie jest miejsce dla odpicowanych małolatek!

Poniedziałek, 21 stycznia 2013 · Komentarze(32)
Nie wiem, czy część z Was się zorientowała, ale jak jest zima, to jeździmy ulicą! A to nie jest miejsce dla jakichś odpicowanych małolatek, dla jakichś długowłosych paziów, dla jakichś gamoni. Jak widzisz, że spaliniarz spycha Cię z jezdni, to przylutuj mu w maskę. Weź temu mongołowi w maskę przylutuj! Weź go, do Ciebie mówię!

---

Dobra, proszę się nie bać, to powyżej to nie jest moja produkcja autorska, to tylko sparafrazowanie pewnej wypowiedzi pewnego człowieka, z kręgów że tak powiem kibolskich :) Ale jak mnie dzisiaj jakaś łajza próbowała zepchnąć z jezdni i jak jej w związku z powyższym przylutowałem w karoserię, to tak mi się to później skojarzyło i stąd ten wstępniak. OK, może nie jestem aż tak porywczy i tak radykalny, jak osoba, której słowa sparafrazowałem, ale coś w tym jest - jak się jeździ po mieście rowerem w warunkach zimowych, to nie wolno pękać. Trzeba zacisnąć zęby i przetrzymać.

O łajzie, co to mnie z drogi spychała, będzie jednak w następnej notce, bo ta obecna dotyczy dnia wczorajszego. Wczoraj warunki do jazdy były... Na początku nawet niezłe, oto obrazek z Bemowa:



Jezdnie czarne, można śmigać, luz, tylko wiatr lodowaty czasem zawiewał. Za to wieczorem, gdy wyjechałem "dokręcić"... Oto obrazek z Bielan:



Rozpadało się jednym słowem, tak wyglądały ulice miasta, wszędzie było biało, rower tańczył, obok tańczyły samochody. Po co zatem jeździłem? Po to, aby "dla higieny" zrobić te 50 km (w końcu nawet 51 wyszło) i po to, aby potrenować psychikę i koncentrację. Jazda tańczącym rowerem wśród tańczących samochodów wzmacnia ją bardzo.

A teraz szczerze - nikogo nie namawiam do jazdy w takich warunkach, wręcz odradzam. Rozsądni ludzie w taką pogodę rowerem po mieście nie jeżdżą, tak uważam.

Ale wiecie co? To chyba jednak dobrze, że mi Najwyższy rozsądku poskąpił :)

Tour de Grochów & Saska Kępa

Niedziela, 20 stycznia 2013 · Komentarze(10)
Po intensywnej sobocie nadeszła leniwa niedziela. Troszkę byłem zmęczony, czasu na rowerowanie też dużo nie miałem, więc skończyło się na jeżdżeniu po Warszawie. M.in. zrobiłem małą sesję fotograficzną dzielnicy Praga-Południe.

Sama dzielnica to twór sztuczny, nazwa jest zupełnie od czapy, bo z prawdziwą Pragą ma to niewiele wspólnego (prawdziwa Praga funkcjonuje pod administracyjną nazwą Praga-Północ). Dzielnica została zlepiona z kilku obszarów historycznie i że tak powiem kulturowo odrębnych - elegancka Saska Kępa, nieco szemrany Grochów, zabudowany blokami Gocław... W sumie to nazwa "Grochów" byłaby dla dzielnicy najwłaściwsza (bo to obszar największy i mocno ugruntowany w świadomości warszawiaków, czasem nawet sąsiedni Kamionek i Gocławek podciąga się pod Grochów), ale tu burzy się Saska Kępa, która do Grochowa przynależeć nie chce. Że niby na Saskiej Kępie ekskluzywnie, a Grochów niedobry, zły, niebezpieczny. Coś w tym może jest, ale nie taka Saska Kępa elegancka i nie taki Grochów szemrany, jak to malują.

Dobra, jedziemy. Zaczynamy na Saskiej Kępie przy Basenie Narodowym:



To niestety nie jest oznaka cywilizacji, w cywilizowanych krajach nie znajdzie się w środku miasta przejść podziemnych. Co innego w Moskwie czy Nowosybirsku.

A tu już jazda w głąb Saskiej Kępy, ul.Zwycięzców:



Tu jest nawet i jakaś elegancja, jest przedwojenny modernizm i są przy tej ulicy delikatesy Alma, ale parę kroków dalej są już PRL-owskie bloki i jest Biedronka.

Ale zostawmy bloki, zajrzyjmy na Grochów - Pl.Szembeka i okolice:





Takie domki są typowe dla całej okolicy, chociaż czasem znajdą się też bloki lub nowoczesne "plomby". Polecam wycieczkę w te strony, pełna różnorodność z dużą dawką dawnej Warszawy :)

A parę kroków dalej, na sąsiednim Gocławku, witają nas...



Miłośnikom bardzo mocnych wrażeń polecam wizytę w tych rejonach w szaliku Polonii - oklep gwarantowany :)

Dalej jeszcze tylko rzut oka na Gocław i centrum handlowe Promenada:





Cóż, buduje się!

I to tyle, poza tym w niedzielę głównie odpoczywałem :)

A tak Was teraz zapytam - którą część Warszawy najbardziej lubicie, a która Was odpycha? Głosy ludzi spoza Warszawy też mile widziane! A więc piszcie śmiało :)

Jedziemy, jedziemy! Z ziemi radomskiej na Piotrków

Sobota, 19 stycznia 2013 · Komentarze(43)
Kategoria Ponad 117 km
Gdyby ktoś mnie pytał, czy celowo wybieram brzydkie dni na długie trasy, to od razu odpowiem, że nie. Dłuższa trasę robię, gdy mam na to czas. A że czasem wypadnie wtedy śnieżyca czy coś w tym stylu? To już po prostu kwestia przypadku, pech i tyle :)

W każdym razie trasę wybrałem wczoraj taką, aby ten śnieg nie był specjalnie upierdliwy. Wyszło mi z prognozy pogody, że najlepiej będzie jechać z okolic Radomia na zachód, bo tam ostro popada tylko nad ranem, a potem będzie cały dzień luzu. No to pojechałem :)

1. Pionki-Radom. On tu jest i tańczy dla mnie :)

Kto tańczy? Rower! Tańczy sobie na śniegu w Pionkach.

Wstaję rano, jadę na Centralny, wbijam się w pociąg Warszawa-Kielce, po dwóch godzinach jazdy wysiadam w Pionkach. Jest przed 10. Pionki zasypane.





Mój rower jak powiedziałem tańczy, ale idzie żyć, miejscowi "bikerzy" też się jak widać nie poddają :)

Obawiałem się drogi do Radomia, tymczasem totalny luzik, wyjeżdżone pasy asfaltu, można dziarsko mknąć do przodu.



Dosyć sprawnie dojeżdżam do Radomia, miałem jedynie małą wymianę uprzejmości z jakimś głąbem... Tak, w terenówce oczywiście. Głąb strasznie przeżył fakt, że na kilka sekund musiał zdjąć nogę z gazu. Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że terenówka to nie samochód lecz stan ducha (buraczane pole w głowie).

W Radomiu zaczyna się breja. Centrum miasta omijam szerokimi ulicami przecinającymi przedmieścia (coś w rodzaju obwodnicy centrum), gdzieś na przedmieściach posilam się w zajeździe położonym w jakże pięknym i romantycznym otoczeniu:



2. "Siódemką" na Szydłowiec

"Siódemką" (czyli drogą krajową nr 7) jedzie się na początek ciężko, bo nie odśnieżyli. M.in. dlatego zatrzymałem się na posiłek w zajeździe, licząc po cichu na to, że gdy będę sobie jadł, jakaś maszyna jednak przejedzie i odśnieży. I faktycznie odśnieżyli!



Sama jazda jest bardzo mało przyjemna, trzeba zacisnąć zęby i wytrzymać nieustanny huk samochodów. Bywa i tak.

3. Przez śniegi do Przysuchy

Odcinek Szydłowiec-Przysucha to najtrudniejszy odcinek całej trasy, męczący z uwagi na duże zaśnieżenie i występujące czasem w przyrodzie pagórki.

Sam Szydłowiec nieciekawy, więc robię tylko pamiątkową fotkę z drogowskazem:



A potem jedzie się tak:







We wsi Chlewiska (która zasypana śniegiem miała jakiś swój fajny klimat i żałuję, ze nie porobiłem tam zdjęć) muszę podjąć decyzję, czy jechać na Piotrków czy na Radomsko (taki miałem drugi wariant trasy). Ale jadąc na Radomsko, musiałbym zrobić dłuższy odcinek lokalną drogą. Próbuję, ale droga okazuje się nieprzejezdna. Jadę "główniejszą" trasą w stronę Piotrkowa.

Zbliżam się do Przysuchy, jeszcze tylko kolejna "wielce interesująca" wioska po drodze...



...i jestem w mieście. Przysucha to powiatowa dziura, na dowód załączam dwie fotki z kolekcji "To takie typowo polskie" :)





Ogólnie jednak mijając te miasteczka i wioski człowiek cały czas ma uczucie, że znajduje się w zasięgu cywilizacji - gdy jedna wioska się kończy, to za chwilę zaczyna się druga. Nie to, co na Pomorzu, gdzie można trafić na bezludną pustkę ciągnącą się kilometrami.

4. Na Piotrków!

Na Piotrków jedzie się łatwo, odśnieżoną trasą nr 12, ruch niewielki. Wszystko fajnie, tylko daleko do tego Piotrkowa, z Przysuchy jakieś 70 km. Najpierw trochę dokuczają pagórki, potem robi się coraz bardziej płasko. Zachodzi słońce, jadę przez ciemności, w jakiejś knajpie przed Opocznem odpoczywam:



Dalej zwiedzam sobie obwodnicę Opoczna, gdzie jakiś baran ustawił zakaz jazdy rowerem. Ignoruję, bo co mam robić? Czy taki kretyn-drogowiec myśli, że jak postawi taki znak, to rowerzysta na widok znaku teleportuje się? Może i bym chciał się teleportować czasem, ale nie umiem. Więc jadę. Ogólnie takie znaki utwierdzają mnie w przeświadczeniu, że w Polsce obwodnice buduje się nie po to, aby ulżyć mieszkańcom miast, dać im odpocząć od ruchu tranzytowego, lecz po to, aby nasi mistrzowie kierownicy mogli na odcinku paru kilometrów wcisnąć gaz do dechy. Wtedy faktycznie rower może nieco przeszkadzać.

Ciężko się jedzie, czuję w nogach zmęczenie, robię coraz częstsze postoje. Dotarcie na czas do pociągu w Piotrkowie staje się zagrożone. A jeszcze niedawno myślałem, że zdążę na luzie...

5. Na pociąg!

Wtaczam się do Piotrkowa. Piotrków to w zasadzie taka Łódź w miniaturze - podobne zabudowania fabryczne i domki robotnicze, podobne kamienice (większość podobnie zdewastowanych i część podobnie odnowionych), ogólnie klimacik podobny. Nawet wojna na murach między kibicami ŁKS-u i Widzewa wygląda podobnie jak w Łodzi :)

Gdzieś tam błądzę w tym Piotrkowie i zachodzi realna obawa, że ucieknie mi pociąg. W końcu docieram jednak na dworzec kilka minut przed odjazdem pociągu. Zakup biletu trwa chyba ze 3 minuty (ech, te drukarki w kasie...), w końcu wsiadam do pociągu 2 minuty przed jego odjazdem. Czujecie? Turlać się sto kilkadziesiąt kilometrów, żeby wsiąść do pociągu 2 minuty przed odjazdem - tak to tylko chyba ja potrafię :)

Przed 23 jestem w Warszawie, wysiadam na Zachodnim, jadę do domu przez mokre ulice. Szwankuje rower (nieważne co, nie będę przynudzał). Ale dojeżdżam.

Wystarczy tych wrażeń. Na koniec mapka:

#lat=51.360101789642&lng=20.56785&zoom=9&maptype=terrain

Co robiłem w tę cudowną sobotę? Zgadujcie!

Piątek, 18 stycznia 2013 · Komentarze(8)
Zanim przejdziemy do zgadywania, najpierw szybka relacja z piątku. Pisać w zasadzie nie ma o czym - wydusiłem z siebie 41 km, na więcej nie było czasu. No może na upartego czas by się znalazł, ale nie było tez specjalnych chęci. 41 km to też zawsze coś, mi wystarczyło.

Jeszcze tylko ponura fotka z Nowolipek...



...bo całe miasto wyglądało ponuro.

A teraz zgadujcie, co robiłem w sobotę:

a) Stwierdziłem, że mam dość jazdy rowerem, zwłaszcza że pogoda brzydka. Cały dzień spędziłem na kanapie przed telewizorem, jedząc chipsy, orzeszki i słone paluszki.

b) Przejechałem się po mieście, zrobiłem 16 km, stwierdziłem że mam dość i wróciłem do domu, dalej jak w pkt. a).

c) Wyrobiłem "normę", przejechałem 52 km po Warszawie bez większego entuzjazmu. Wystarczy.

d) Wyjechałem dla przyzwoitości poza miasto, zrobiłem 106 km, zaliczyłem 2 gminy, w sumie fajnie było.

e) Pojechałem samochodem do sklepu sportowego, kupiłem trenażer. Zafascynowany nowym nabytkiem przejechałem 127 km, zaliczając 13 gmin palcem na mapie.

f) Wyszedłem rano z domu, pojechałem na dworzec, zrobiłem 180 km, zaliczyłem 14 gmin, wróciłem zmęczony ale zadowolony.

g) Jestem superwymiataczem i debeściakiem, przejechałem 710 km z zawrotną średnią 48 km/h, po drodze zjadłem tylko jednego kebaba, poza tym odżywiałem się siłą myśli.

Którą odpowiedź obstawiacie? :)

Depresja rowera

Czwartek, 17 stycznia 2013 · Komentarze(19)
Nie wiem, skąd to się przypałętało, może z powodu długotrwałego braku słońca i zimnego wiatru świszczącego za uszami? W każdym razie moja czwartkowa jazda była mocno depresyjna i przejechane kilometry wynikają raczej z tego, że musiałem parę spraw załatwić w różnych punktach miasta, a nie z tego, że jakoś szczególnie chciało mi się jeździć.

Na szczęście to było krótkotrwałe i wczoraj znów odzyskałem radość z jazdy, choć słońca jak nie było tak nie ma.

Ale jeszcze trochę takich wpisów i zamiast filmu "Depresja gangstera" będą puszczać "Depresja rowera" :)

Na koniec fotka z Powiśla:



Nieee, wcale nie jest depresyjna, co nie? :)

Sezon wściekłego trąbienia

Środa, 16 stycznia 2013 · Komentarze(7)
Mój licznik zaczyna odliczać pięćdziesiątkami. We wtorek zrobiłem 50 km, w środę... No zgadnijcie :)

W dzisiejszym arcyciekawym wpisie (jak wszystkie moje) chcę poruszyć temat trąbienia. Otóż sypnęło w środę śniegiem, jezdnie stały się trudno przejezdne (breja) no i się zaczęło! Obtrąbiony zostałem po prostu wielokrotnie. Za co? No chyba za to, że śmiałem jechać rowerem. Bo jechałem jak zawsze. Jak zwykle metr od krawężnika (zawsze tak robię niezależnie od warunków drogowych i rzadko kiedy ktoś trąbi, choć oczywiście trafiają się od czasu do czasu wściekli rajdowcy) i co najważniejsze pewnie. Mimo trudnych warunków nie gibałem się na boki, nie tańczyłem na śniegu, lecz jechałem swoje. OK, może powoli, ok. 18 km/h, ale czy między 18 a 22 naprawdę jest z punktu widzenia kierowcy taka wielka różnica? A tymczasem trąbili i trąbili...

Przyczyną chyba było po prostu to, że robiłem coś, co wykracza poza wyobrażenia przeciętnego spaliniarza. No bo do tego, że w maju jeździ się rowerem, to jakoś się nasi mistrzowie prostej przyzwyczaili, choć w bólach. Że się jeździ, gdy jezdnia jest sucha, to też już jakoś przełkną, nawet zimą. Ale żeby tak po brei? No nie, to było niepojęte albo po prostu... nieznane. A wiadomo, że ludzi często cechuje lęk przed nieznanym, może to trąbienie to taka reakcja obronna?

Czy Wy też jesteście zimą częściej obtrąbiani?

Na koniec fotka: Krucza, róg Nowogrodzkiej. Ot codzienność...

Warszawska terapia błotno-solna

Wtorek, 15 stycznia 2013 · Komentarze(9)
Gdzieś tam obiło mi się o uszy, że istnieje terapia błotna i istnieje też terapia solą. Nie wiem, jak to działa, na jakie choróbska pomaga, ale skoro jest to terapia, no to chyba coś leczy, co nie? A jak leczy, to jest to pożyteczne, tak na logikę.

Wychodzi zatem na to, że przebywanie w środowisku błotno-solnym jest zdrowe, wskazane i korzystne dla organizmu. Biorąc sobie to do serca, zafundowałem sobie we wtorek terapię błotno-solną na ulicach Warszawy:



I wiecie co? Chyba działa. To znaczy mój rower ledwo żyje, ale za to ja jestem cały i zdrowy. Oczywiście w środę i czwartek (czyli dzisiaj) były kolejne fazy terapii, ale o tym już w kolejnych notkach.

Kochani, nie siedźcie w domu, nie jeździcie samochodem, nie tłoczcie się z kaszlącymi ludźmi w tramwaju, tylko wyciągajcie rowery i stosujcie błotno-solną terapię. Sukces gwarantowany! :)

No to co? Na zdrowie!

Regeneracja czyli lajcik totalny

Poniedziałek, 14 stycznia 2013 · Komentarze(4)
Poniedziałek przeznaczyłem na odpoczynek po trudach pomorskich wojaży, w końcu trzeba kiedyś wrzucić na luz :) Inna sprawa, że specjalnie na jeżdżenie nie miałem czasu, dopiero wieczorem czas się znalazł, ale wtedy akurat sypnął potężny śnieg. Trochę ze śniegiem powalczyłem, potem zbastowałem. W końcu jak lajcik to lajcik :)

A na początku było nawet słonecznie, tak wyglądała ul.Powązkowska na Żoliborzu:



I były to w zasadzie ostatnie słoneczne chwile, teraz mamy w Warszawie chmury i wszechogarniający rozmiękły syf, ale o tym będzie już w kolejnych notkach.

Przydał się jeden taki dzień, organizm odpoczął i jest jak nowy.

PS. A w TOP10 prawie dogoniłem trenażera. Ale to nic, i tak mi zaraz odjedzie :)

Tour de Grudziądz & Chełmno

Niedziela, 13 stycznia 2013 · Komentarze(24)
Kategoria Ponad 117 km
Ostatni dzień mojej trzydniowej wyprawki (słowo "wyprawa" mimo wszystko byłoby na wyrost, bo wyprawa kojarzy mi się z tygodniowym kręceniem) potraktowałem lajtowo. Ruszyłem ze Sztumu w stronę Bydgoszczy, ale nie spinałem się na tę Bydgoszcz, dopuszczałem możliwość zakończenia trasy wcześniej, bo po dwóch dniach ostrzejszego kręcenia czułem to i owo w nogach. A więc do rzeczy:

1. Sztum, Kwidzyn i śnieżna gmina Sadlinki

Ze Sztumu ruszam na południe, na Kwidzyn i dalej na Grudziądz. Jeszcze tylko pamiątkowa fotka w Sztumie:



Sztum w ogóle znam świetnie, bo mam tam sporo rodziny, m.in. mój ojciec pochodzi ze Sztumu :) Oj, ile wakacji w tym Sztumie spędziłem...

Dobra, sentymenty sentymentami, a tu jechać trzeba. Jedzie się przyzwoicie, droga na Kwidzyn dobrze odśnieżona, tylko podjazdy dają czasem w kość, pagórkowato tam trochę. No dobra, Himalaje to nie są, ale dla chłopaka z płaskiego jak deska Mazowsza, typowego "nizinnego turysty" (spotkałem się z takim określeniem na BS-ie) to i tak coś. W końcu dotaczam się do Kwidzyna, tam czas na małe zakupy.

W Kwidzynie zdjęć nie robię, jakoś mi się nie chce, pogoda brzydka, a i sam Kwidzyn bez rewelacji. Podobno przed wojną był ładniejszy, ale towarzysze radzieccy, którzy zawitali tam w 1945 r., mieli ciągoty piromańskie, a do pieczołowitej odbudowy nikt po wojnie nie miał głowy. Nie twierdzę, że ten Kwidzyn jest jakiś strasznie brzydki, ale nie urzekł mnie na tyle, aby cykać foty. Urzekło mnie natomiast to:



Jedno muszę Niemcom oddać - linie kolejowe budowali z rozmachem.

Ta szosa i wiadukt to już za Kwidzynem, to trasa do wsi Sadlinki - zboczyłem z głównej drogi, żeby wrzucić dodatkową gminę do kolekcji, gminę leżącą na uboczu głównych dróg. Zaliczam owe Sadlinki uczciwie i dogłębnie, jedzie się ciężko, sypie coraz większy śnieg. Za Sadlinkami zaczyna się las i takie coś:



I wiecie co? Zaczyna mi się to podobać! To nic, że tempo jazdy mizerne. Jak powiedziałem, dzień traktuję lajtowo i się nie spinam, a jazda w tej scenerii jest fantastyczną odmianą po dwóch dniach spędzonych na drogach krajowych w towarzystwie TIR-ów. We wsi Gardeja...



...dojeżdżam w końcu do głównej drogi na Grudziądz.

2. Przez śniegi i wioski do Grudziądza

Za Gardeją wjeżdżam w woj.bydgoskie (formalnie kujawsko-pomorskie) i znów zbaczam z głównej trasy, aby pozwiedzać sobie gminę Rogóźno. Toczę się zaśnieżonymi drogami przez jakieś zadupia i jest świetnie! Chyba naprawdę miałem dość dróg krajowych, skoro toczenie się po śniegu z żałosną prędkością tak mi się spodobało. Nawet gleby żadnej nie zaliczyłem, parę raz mną bujnęło, ale utrzymałem maszynę. W końcu wracam jednak znów do głównej szosy i osiągam Grudziądz, bodajże najmniejsze w Polsce miasto z tramwajami:



No wiem, tramwaju nie widać, ale nie chciało mi się czekać, aż jakaś drynda przyjedzie :)

Centrum Grudziądza niestety omijam, bo droga do centrum prowadzi po kostce brukowej. 21.wiek i taki szajs? Nie, daruję sobie, omijam zabytkowe centrum bokiem, fotek nie będzie.

Grudziądz ciągnie się chyba przez 10 km, w końcu mijam miasto i jadę dalej przez Stolno na Chełmno.

4. Chełmno - pooooodjazd

Średnio się jedzie na Chełmno, lodowaty wiatr nie chce wiać mi w placy, czasem zawiewa w twarz. jest też parę męczących podjazdów. Dochodzę do wniosku, że nie będę telepał się aż do Bydgoszczy, tylko skończę bieg w Chełmnie i złapię jakiś autobus, który dowiezie mnie do pociągu w Bydgoszczy lub Toruniu. W międzyczasie zachodzi słońce:



Jestem już zmęczony, a tu natykam się na solidne podjazdy. Pierwszy przed wsią gminną Stolno - pokonuję. Drugi między Stolnem a Chełmnem - pokonuję większość, po czym odpuszczam sobie i podchodzę z buta. Następnie w Chełmnie dłuuugi zjazd, a potem... podjazd! Tym razem zawziąłem się - nie podejdę z buta, będę się męczył, będę zdychał, a zrobię ten podjazd rowerem. Bo tak! I zrobiłem, zmęczony wtaczam się na starówkę i rynek:



Następnie ustalam, gdzie jest dworzec autobusowy, pół godziny do odjazdu autobusu do Torunia spędzam w barze, jem i rozgrzewam się grzanym browarkiem.

5. Toruń - z duszą na ramieniu przez most na Wiśle

Rower nie mieście się do autobusowego bagażnika, ale kierowca nie robi problemów, pozwala wtaszczyć sprzęt do środka, dopłacam tylko 3 zł za bagaż. Dojeżdżam do Torunia, jadę na dworzec kolejowy. Mróz jest potężny, autobus był nieogrzewany, więc jak wysiadam, to szybko przemarzam, marzną paluchy i ręce, choć są w rękawiczkach. Dworzec kolejowy mieści się po drugiej stronie Wisły, kieruję się na most. Jest zwężenie do jednego pasa , bo mosty jest wąski, więc niech tam, odpuszczę spaliniarzom i przejadę częścią pieszo-rowerową.

I tu zaczynają się schody, bo jest piekielnie ślisko na tym pieszo-rowerowym ciągu. Przewrócenie się w lewo grozi przydzwonieniem głową w żelazną konstrukcję mostu. Przewrócenie się w prawo grozi władowaniem się w niską barierkę mostu - na tyle niską, że łatwo znaleźć się w lodowatej Wiśle. Jadę powolutku i ostrożnie, a adrenalina skacze na tyle, że przestaje mi być zimno, rozgrzewam się w mgnieniu oka :) Jeszcze tylko odstanie 20 minut w kolejce po bilet (czynne jedno okienko) i można jechać do Warszawy.

6. Warszawa - ziemia jest płaska!

Po turlaniu się 3 dni przez pagórki na nowo okrywam w Warszawie, że świat jednak może być płaski :) Przez puste wieczorową porą miasto jedzie się rewelacyjnie. Jak płasko! Jak pięknie! Wycieczkę kończę mocnym akcentem - 500 metrów od domu... łapię gumę.

Ale mam szczęście z tymi gumami, co nie? :)

7. Pranie czyli test licznika :)

Jeśli potrzebujecie naprawdę wodoszczelnego licznika, to z czystym sumieniem polecam Sigmę 906. Przetestowana w praniu. Do testu użyte zostały:

- pralka automatyczna firmy Bosch
- proszek Bryza Color
- pranie w 40 stopniach, czas prania ok. 1 godz. i 10 min., wirowanie 1000 obr./ min.

Nie, test nie był zamierzony, po prostu niedokładnie opróżniłem kieszenie, gdy po podróży wrzuciłem do pralki ciuchy. W każdym razie licznik wytrzymał test i wciąż działa.

I to koniec przygód, dodaję mapkę:

Rajd przez Pomorze - cz. 2

Sobota, 12 stycznia 2013 · Komentarze(17)
Kategoria Ponad 117 km
1. Ból i flak

W Szczecinku budzik budzi mnie po 7. Jestem obolały, nie chce mi się jechać, nie chce mi się wstawać, najchętniej dalej bym spał. Ogarniam się jednak, ubieram, wymeldowuję z hoteliku i jadę. Jadę? Nie, nie jadę!

Zanim napisze, dlaczego nie jadę, wyjaśnię, jakie miałem plany. Chciałem dotrzeć na kołach w 2 dni ze Szczecina do Sztumu (to koło Malborka), gdzie mam rodzinę. Nocleg planowałem jakieś 40 km za Szczecinkiem, w miejscowości Rzeczenica. Awarie po drodze i mało sprzyjający wiatr sprawiły, że skończyło się na noclegu w Szczecinku i moje plany były mocno zagrożone. Może by się jednak udało ale...

Próbuję jechać i idzie ciężko. Szybko kumam, o co chodzi, tylne koło jest mocno sflaczałe, gdzieś tam jest malutka dziurka (a może nieszczelność przy wentylu, cholera wie) i pomału schodzi powietrze. No to idę z buta na stację benzynową, tracę 20 cennych minut. Dopompowuję, jadę.

2. Las, las, las... Biały Bór

Krajobraz jest wielce ciekawy. Las, las, las... No nie, czasem są pola...



i nawet wioski:



Szkoda, że nie mam zdjęć Szczecinka, ale problemy z ogumieniem sprawiły, że zamiast robić sesję fotograficzną, drałowałem z buta na CPN.

Dobra, wróćmy na trasę. Miałem jechać na Czarne, a potem na Rzeczenicę. Na Rzeczenicę pojechałem, ale mocno naokoło, przez Biały Bór. Najpierw odbiłem na Czarne, ale po 300 metrach telepania się w śniegu zrezygnowałem i wróciłem na jako tako odśnieżoną drogę główną.

W końcu wjeżdżam do gminy Biały Bór i... jadę dalej bez końca. Środkowopomorskie gminy z uwagi na małą gęstość zaludnienia mają monstrualne rozmiary, niejeden powiat by się nie powstydził. A oto próbka przydrożnego krajobrazu:



Biały Bór to miejsce w Polsce kultowe, swoiste zagłębie fotoradarowe. Raz podobno nawet rowerzystę cyknęli. Mi zdjęcia nie robią, bo jadę nie w tę stronę, co potrzeba. W Białym Borze jest potężny zjazd, można się rozpędzić i zrobić sobie fotkę. Ale ja jadę pod górę... W pewnej chwili stwierdzam, będąc już blisko końca podjazdu, że chrzanię to. Ostatnie metry robię z buta.

Znów wsiadam na rower, dojeżdżam do jakiegoś zajazdu na obrzeżach miasta, wcinam potężnych rozmiarów hamburgera (pysznego!), zapijam kawą i piwem. Jest dobrze.

3. Na Człuchów i Chojnice

Jazda jak jazda, nuda i monotonia, praktycznie cały czas las. A gdyby tak...



...pojechać na Wrocław? :)

Czasem są wioski i trafiam nawet na całkiem ładny kościół z tzw. muru pruskiego, w moich stronach rzecz niespotykana:



Najczęściej jednak widoki wyglądają tak:



Jest i wieś Rzeczenica, szału nie ma:



Pozdrawia mnie za to miejscowa "bikerka" w wieku emerytalnym telepiąca się przez wieś na starym rowerze :)

Wreszcie docieram do Człuchowa:



Na fotkę wybrałem jedno z ładniejszych miejsc, bo ogólnie miasto wygląda nieciekawie, w centrum pełno bloków, zabudowy historycznej niewiele. Widać, ze towarzysze radzieccy w 1945 r. Człuchowa nie oszczędzili.

Co jeszcze można powiedzieć o Człuchowie? Na pewno to, że tubylcy nie lubią sąsiednich Chojnic, wulgarne napisy na murach na temat sąsiadów zza miedzy świadczą o tym dobitnie :)

Do Chojnic też wkrótce docieram, umordowany nieco, bo jadę pod silny wiatr i ciągle zaliczam jakieś pagórki. W Chojnicach posilam się w miejscowym McDonaldsie (ach, te dyskretny urok śmieciowego żarcia...) i robię fotkę na jakiejś ulicy:



Tak, to mój rower leży. Źle go ustawiłem, a że był z jednej strony mocno obciążony (sakwa), to się glebnął :)

4. Na pociąg!

W Chojnicach stwierdzam, że skoro chcę być o ludzkiej porze w Sztumie, to na kołach się nie dotoczę. Może gdybym miał wiatr w plecy... Ale miałem w twarz. Postanowiłem pojechać zatem rowerem do stacji Rytel (aby zaliczyć gminę Czersk) i stamtąd pociągiem do Starogardu Gdańskiego, a stamtąd znowu na kołach do Sztumu. No to jadę.

Jadę, a czas leci, droga jest kiepska (z płyt betonowych, pomiędzy którymi straszą szczeliny), do odjazdu pociągu w Rytlu coraz bliżej. Dotaczam się do Rytla, tyle że stacja mieści się na jakimś zadupiu w oddaleniu od głównej drogi. Zanim sprawdziłem na mapie, jak do niej dojechać, widzę odbijającą w bok ulice Dworcową. Skoro Dworcowa, to chyba na dworzec, co nie? Skręcam. Pytam jeszcze jakiegoś tubylca i on potwierdza, że droga prowadzi na dworzec. Tyle, że droga jest cała zaśnieżona. No nic, jadę. Kończą się zabudowania, ciągnie się las, a dworca nie widać. Czas leci nieubłaganie. W końcu jest jakieś rozwidlenie dróg, oznaczeń żadnych nie ma, skręcam w złą stronę, wbijam się w jakieś śniegi, wreszcie widzę tory, znów łapię właściwy kierunek, bo dostrzegam w oddali stację, pędzę co sił dróżką wzdłuż torów przez zaspy i... Gleba. Tak to się musiało skończyć. Na pociąg spóźniam się kilka minut.



No trudno, za godzinę i 20 minut mam następny. Wchodzę do poczekalni. Wszystko zdewastowane i ponure, ale jest ławeczka. Wkrótce okazuje się, że nie jestem sam, bo w rogu siedzi sobie... bury kot. I tak czekam sobie ponad godzinę w towarzystwie kota. Nawet pogłaskać się dał, ale w końcu sobie poszedł. W części budynku dworca mieszkają normalnie ludzie, więc pewnie kot poszedł na podwieczorek :)

Wreszcie podjeżdża pociąg. Spodziewałem się starego gruchota, a tu proszę, pachnący nowością szynobus. Miłe zaskoczenie. W środku sporo ludzi - jak warunki podróżowania są dobre, to i podróżni się znajdują.

5. Tczew-Sztum

Z powodu opóźnienia odpuszczam sobie Starogard Gdański, wysiadam w Tczewie. Stamtąd jazda do Sztumu w zasadzie bez historii, poza tym że pod wiatr na sporym odcinku. Jest też kilka kilometrów nawierzchni kostki brukowej, taka mała tortura dla rowerzystów :)

O 21 docieram na miejsce. Tak jak chciałem. Wystarczy wrażeń na dziś.

I na koniec mapki: