Wpisy archiwalne w miesiącu

Grudzień, 2012

Dystans całkowity:1737.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:30
Średnio na aktywność:57.90 km
Więcej statystyk

Czy unikacie zachowań ryzykownych?

Poniedziałek, 10 grudnia 2012 · Komentarze(7)
W poniedziałek odbiłem sobie dosyć rzetelnie niedzielne rowerowe lenistwo. Przy okazji wreszcie odebrałem z naprawy komórkę, co to nią cykałem zdjęcia zamieszczane na tym wspaniałym blogasku (te z wyprawy do Olsztyna robiłem pożyczonym aparatem), więc kolejne notki będą już ze zdjęciami. Rewelacji się jednak nie spodziewajcie, bo Warszawa tonie w śniegowo-solno-błotnej brei i wygląda ohydnie).

Ogólnie dzień jak dzień, bez jakichś szczególnych zdarzeń. Nie znalazłem 200 złotych na ulicy, nie zatrzymała mnie policja, nie zaliczyłem gleby, nie zgubiłem licznika, nie uświniłem spodni kebabem... Nuda panie, nuda! :)

PS. Unikam zachowań ryzykownych, kebaby jem ostrożnie. W trosce o spodnie. Jedyne moje zachowanie ryzykowne to jazda rowerem po Warszawie.

Brawurowa akcja policji

Niedziela, 9 grudnia 2012 · Komentarze(18)
Nasza policja spisała się na medal! Jadę sobie rowerem pustą osiedlową uliczką ślimaczym tempem (jakieś 12-15 km/h) i rozmawiam przez komórkę, gdy nagle słyszę za sobą sygnał radiowozu i... mają mnie! Bo jadąc rowerem, przez komórkę rozmawiać nie wolno.

Skończyło się na spisaniu i pouczeniu, ale i tak jestem wdzięczny policji, że tak dba o bezpieczeństwo. Przecież w osiedlowej uliczce mógł nagle pojawić się autobus pełen ludzi (to nic, że żadna linia tam nie jeździ) i gdybym nagle wjechał rowerem w ten autobus, to byłaby masakra - z autobusu zostałaby kupa złomu, w środku zginęłoby 20 osób, a 30 następnych zostałoby rannych. Na szczęście brawurowa akcja policji zapobiegła tej tragedii.

Poza tym jeździłem mało. Pierwsze 10 km to w ogóle było trudne - w nogach jeszcze trochę czułem wyprawę do Olsztyna, a lodowaty wiatr też nie zachęcał. Z czasem organizm zaskoczył i tak wymęczyłem 30 km, na więcej nie było czasu, bo cały wieczór zajęty był przez imprezę u znajomych.

A przecież zamiast na imprezę mogłem trafić do aresztu, zmasakrowawszy kilkadziesiąt osób w autobusie. Na szczęście policja zapobiegła nieszczęściu. Uff...

Tour de Olsztyn czyli 205 km na mrozie

Sobota, 8 grudnia 2012 · Komentarze(18)
Kategoria Ponad 117 km
Tego chciałem. Chciałem zaliczyć trochę gmin i kolejne miasto wojewódzkie. Były Kielce, był Lublin, Bydgoszcz razem z Toruniem, Poznań był, Łódź... Nie było Olsztyna. No to trzeba było braki nadrobić :)

1. Tour de Legionowo i skakanie po peronach

Najazd na Olsztyn postanowiłem rozpocząć od Ciechanowa, jako że gminy między Warszawą a Ciechanowem miałem już zaliczone. Do Ciechanowa pojechałem pociągiem... Nie, nie z Warszawy, z Legionowa. Ode mnie z domu na dworzec w Legionowie jest zaledwie 17 km, to co miałem nie skorzystać? Wyruszyłem po 6 w ciemnościach, dopiero w samym Legionowie zaczęło się pomału przejaśniać.



Nie wiedziałem, na którym peronie się ustawić. W kasie informacji brak (był tylko rozkład KM, ja jechałem TLK), w przejściach na perony też brak. Pytam jakiegoś faceta, wskazuje mi peron i mówi, że on też na ten pociąg. Na peronie trochę osób, podjeżdża skład KM, jakaś SKM-ka... W końcu wtacza się z impetem "mój" pociąg, ale... na sąsiedni peron! Trzeba skakać przez tory.

Potem facet (ten, co mi wskazał peron) tłumaczył mi, że pociąg podjechał nie tu, gdzie podjeżdżał zwykle. Coś musiało być na rzeczy, bo przez tory skakało jeszcze kilka osób. Z rowerem jedynie ja :) Zeskok z peronu z ciężkim rowerem w rękach, dałem radę, ustałem, bieg z rowerem przez tory, wrzucenie roweru na wysoki peron (tak, wysokie są w Legionowie), wdrapanie się samemu na peron, bieg... Uff, zdążyłem. Polska kolej znów zafundowała mi dodatkowe atrakcje w cenie biletu :)

2. Jazda z poślizgiem

Dojeżdżam do Ciechanowa, ruszam, jadę lokalnymi drogami po pięknej szklance. Jeden fałszywy ruch i leżę, mam tego świadomość. W pewnej chwili postanawiam się zatrzymać na chwilę, odruchowo chyba musiałem nacisnąć m.in. przedni hamulec i... Piękny poślizg i gleba oczywiście :) Niegroźna na szczęście. Glebnąłem tutaj:



A tu kolejny zimowy pejzaż, tu już nie glebnąłem:



3. Przez Północne Mazowsze

Mazowsze jak Mazowsze, płasko :) Jadę już główniejszymi drogami, są odśnieżone, jedzie się przyjemnie, wiatr nie dokucza. Najpierw mijam Przasnysz, takie typowe prowincjonalne miasteczko, jakich w Polsce pełno:



Podobno mój rowerek Kross pochodzi z Przasnysza. A więc właśnie wrócił do domu :)

Dalej jadę sobie przez skute mrozem słabo zaludnione tereny...



...aż docieram w woj.warmińsko-mazurskie:



Nie podobają mi się te "regionalne" nazwy województw, co to my Niemcy jesteśmy? Powinno być warszawskie, olsztyńskie, katowickie, poznańskie itd. Ogólnie jestem zwolennikiem ustroju unitarnego i zacierania granic między regionami, ale to temat na szerszą dyskusję. Kiedyś będzie o tym notka na blogu.

3. Kryzys pod Wielbarkiem i... kuchenne rewolucje

Wjechawszy w woj.olsztyńskie (no dobra, warmińsko-mazurskie, aczkolwiek piszę to niechętnie) mijam ostatnią historycznie mazowiecką wieś Janowo (chociaż obecnie w woj.warmińsko-mazurskim), przejeżdżam jakąś rzeczkę (do 1945 roku graniczną) i zaczynają się Mazury ze swoimi poniemieckimi domkami:



Fajnie się jedzie przez wioski, tylko doskwiera głód i stopniowe odwodnienie. Latem to wszystko jest proste - bierze się zapas żarcia i picia i spożywa po drodze. Na mrozie sensu wielkiego to nie ma - jedzenie zamarza na kość, napoje tak samo. A więc miałem w torbie rogala z czekoladą, którego nawet nie tknąłem (już poprzedni, zjedzony 2 godziny wcześniej, był bardzo niesmaczny z powodu dużego wychłodzenia) oraz napój energetyczny, zimny jak cholera. W końcu dojeżdżam do jakiejś główniejszej drogi, do Wielbarka według tabliczki 12 km, a po obu stronach...



Las, las i las. Fatalna sprawa. Monotonia krajobrazu dobija, jechać mi się nie chce, robię przystanki, w końcu otwieram zmarznięty napój energetyczny, piję drobniutkimi łykami, pomaga. Czuję przypływ energii, dojeżdżam do Wielbarka, rozglądam się za jakąś gastronomią.

Tuż za Wielbarkiem przy drodze na Szczytno jest! Widzę zajazd o wdzięcznej nazwie "Leśniczanka", wchodzę. Zamawiam schabowego z ziemniakami, grzane piwo na rozgrzewkę i wodę mineralną. Spodziewałem się nędznej butelczyny 0,2 l, jak to w knajpach bywa, a tu miłe zaskoczenie, przynieśli cały litrowy dzbanek. I tak problem odwodnienia został rozwiązany :)

Najadałem się, jadę dalej. Za chwilę widzę szyld z informacją, że lokal jest "po kuchennych rewolucjach". Nie jestem fanem pani Gessler, ale muszę przyznać, że efekt jest - jedzenie smaczne, ceny przystępne, fajny wystrój, miła obsługa... Tak, zawitam jeszcze kiedyś do tej "Leśniczanki", Wam też polecam.

4. Na Olsztyn!

Po wyjściu z knajpy następuje ten jedyny moment, kiedy jest mi zimno, długie siedzenie w rozgrzanym pomieszczeniu zrobiło swoje. Zaciskam zęby, wytrzymuję, szybko się rozgrzewam i po paru minutach jest już OK, a wręcz na tyle ciepło, że czasem nawet... zdejmuję rękawiczki. Syberyjska krew znowu we mnie buzuje :)

Trasa do Olsztyna robi się nieciekawa - droga wojewódzka z dużym ruchem i żadnych krajobrazów nie widać, bo robi się ciemno. Trudno się mówi, kiedyś zawitam na te tereny za dnia i sobie dokładnie obejrzę :)

Tylko Szczytna żal. Żal, że przejechałem je w ciemności i nie mam zdjęć. Bo miasto bardzo ładne, utrzymujące idealne proporcje między poniemieckimi kamienicami a polską zabudową powojenną, którą też bardzo lubię, serio. Gdyby tam były same wypieszczone kamieniczki, to nie byłoby to. Mówię poważnie, każde miasto na ziemiach polskich powinno moim zdaniem wyglądać jak miasto polskie a nie żadne inne. Nie wstydźmy się wzniesionych za komuny bloków, to też element naszej historii i naszego dziedzictwa. Zresztą te w Szczytnie były ładnie odnowione. I dlatego Szczytno mi się spodobało - ma idealne proporcje między dawnym niemieckim porządkiem i współczesnym polskim duchem :)

Do Szczytna jest płasko, za Szczytnem zaczyna się trochę pagórków i tak już zostanie do samego Olsztyna. Nie lubię podjazdów, ale te górki pokonuje mi się łatwo, bo... jest ciemno i ich nie widzę :) Dzięki temu nie rozklejam się, tylko po prostu kręcę i biorę je jeden za drugim.

Jadąc, oddaję się rozmyślaniom, że podążam trasą, którą podążała Armia Czerwona w styczniu 1945 r., kiedy to po przełamaniu obrony niemieckiej pod Przasnyszem wlała się w zimowej scenerii szeroką ławą na Warmię i Mazury. I bardzo dobrze, ludność niemiecka (dla zmyłki zwana czasem mazurską) dała drapaka i na zrekultywowanej glebie (gdzie rekultywacja polegała na usunięciu ludności, która swego czasu wybrała Niemcy) mogła znów zakwitnąć polskość :)

Wiem, nie brzmi to dobrze (a już na pewno nie brzmi to poprawnie politycznie), ale nie posługujmy się obecną perspektywą czasową, tylko perspektywą z tamtych lat. Nie z roku 2012 a z roku 1945, gdy Polska dopiero co straciła kilka milionów obywateli, a Warszawa dopiero dogasała. I wtedy stanie się jasne, dlaczego z tymi, którzy mogli swego czasu wybrać Polskę a wybrali Niemcy, nikt się w 1945 r. nie pieścił. Nie ma, że boli.

5. Olsztyńska dworcowa prohibicja

Wjazd do Olsztyna jest fatalny. Niby jest tabliczka z nazwą miasta, a tu dalej ciemno, głucho, górki, zakręty, droga robi się dziurawa... Ale za 2 km zaczyna się normalne miasto, pojawiają się szerokie ulice i to, co kocham, czyli blokowiska. I w takiej scenerii dojeżdżam na dworzec, jadąc przez fajne polskie miasto. Poniemieckie skorupy widziałem dopiero z okien pociągu.

Na dworzec docieram o 18:43 (według dworcowego zegara), pociąg odjeżdża za kilkanaście minut. Zdążam jeszcze zjeść hamburgera w jakimś barze, chcę też kupić piwo na drogę, a tu się dowiaduję, że na dworcu jest... prohibicja. I nigdzie piwa nie kupię. Życie chłoszcze :)

Jeszcze tylko pamiątkowa fotka z dworca, aby nikt się nie czepiał, że ściemniam, jako że czepialstwo zrobiło się ostatnio modne na BS:



6. Warszawa

Z Olsztyna dojeżdżam pociągiem na Centralny z zaledwie 15-minuotwym opóźnieniem, jak na polską kolej to świetny wynik :) Brakuje mi kilku kilometrów do "dwusetki", ale podczas 9-kilometrowej podróży z Centralnego na Bielany rozwiązuję i ten problem.

Ufff, najechałem się...

A na koniec mapka:

Kraina brei

Piątek, 7 grudnia 2012 · Komentarze(7)
W piątek jeżdżenie było skromne - 41 km. Przyczyny były dwie - po pierwsze zaliczyłem dwa Bardzo Ważne Spotkania, po drugie Warszawę zasypał śnieg.

Warszawscy drogowcy soli nie żałowali i śnieg szybko zamienił się w czarną breję, ale jechać się spokojne dało - trzeba było tylko pedałować spokojnie i powoli, coby nie stracić równowagi i nie uświnić ubrania, jako że Bardzo Ważne Spotkanie musi się czasem wiązać z odpowiednim ubiorem :) Udało się, dojechałem bezpiecznie gdzie chciałem, nie ubrudziłem się, a Bardzo Ważne Spotkania okazały się nader owocne.

Niestety przed drugim Bardzo Ważnym Spotkaniem nie pomyślałem o tym, aby usunąć błoto pośniegowe z przestrzeni między kołami a błotnikami. Rower postał sobie na mrozie, breja zamarzła i jechało się później jak na zaciągniętym hamulcu. Trzeba było breję "nadtopić" za pomocą sił tarcia i trochę oczyścić, a i tak jazda była ciężka. Ale dawałem radę.

A na koniec dnia przypinam rower do znaku drogowego, załatwiam pewne sprawunki, wracam, a tu... nie mogę otworzyć zapięcia. Sporo syfu dostało się do środka. Uratował mnie sklep na pobliskim bazarku, gdzie kupiłem jakiś preparat w sprayu (coś na podobieństwo WD-40) i zamek w końcu zaskoczył. Niestety zacina się do dziś i z solidną puszką WD-40, w którą zaopatrzyłem się w międzyczasie, jeżdżę cały czas.

To tyle piątku, następny wpis będzie ciekawszy, dotyczyć będzie mazowiecko-mazurskich wojaży. Zamieszczę wieczorem.

Pozdro dla roweromaniaków! :)

A mógłbym wskoczyć w okienko...

Czwartek, 6 grudnia 2012 · Komentarze(5)
Gdybym za wszelka cenę polował na BS-owe "okienka", to właśnie bym w nie wskoczył.

Parę kliknięć i by było: "Wczoraj najwięcej kilometrów przejechał Lukasz78". Bo przejechałem 205 km. Wczoraj.

Czemu zatem nie wskakuję w okienko? Bo nie zależy mi na okienkach, zależy mi na czytelnikach. Chcę, aby mój wpis miał ręce i nogi. Chcę dać rzetelną relację, poselekcjonować zdjęcia, powrzucać je na serwer, zrobić mapkę... To zajmuje trochę czasu, dziś czasu nie mam. Wpis dotyczący dnia wczorajszego zamieszczę jutro, na okienko będzie za późno. OK, nie ukrywam, że chciałbym się w owym okienku znaleźć (każdy z nas ma w sobie pewne pokłady próżności, ja też mam), ale nie za wszelką cenę. Nie za cenę dostarczania czytelnikowi wybrakowanych wpisów.

A przecież można prościej - "205 km, jazda w tlenie, puls jakiś tam, zimno, kadencji nie znam bo nie mam czujnika". I mamy wpis z okienkiem.

Tak, są takie blogi, są takie wpisy. Każdy pisze, jak lubi. Tylko czy naprawdę o to chodzi na BS-ie? Temat - rzeka... :)

Na razie skrobnę tylko, że wczoraj dotarłem do Olsztyna. Nie z Warszawy co prawda, lecz z Ciechanowa, ale mocno naokoło, zbierałem gminy. Relacja jutro.

A w czwartek przejechałem 75 km. Też dobrze. W piątek już tylko 41 km (fatalne warunki do jazdy i dwa Bardzo Ważne Spotkania), ale piątek będzie przedmiotem oddzielnej notki, też opublikowanej jutro. Bo mimo tych 41 km będzie o czym pisać.

Do jutra zatem!

PS. Ale wiecie co? Tego okienka to jednak trochę żal :)

Uzupełniam, uzupełniam

Środa, 5 grudnia 2012 · Komentarze(0)
Na wstępie przepraszam. Przepraszam, że nie aktualizuję bloga, że nie odpisuję regularnie na Wasze komentarze, że rzadko odwiedzam Wasze blogi. Ostatnio dzieje się trochę w moim życiu (w kierunku raczej pozytywnym, więc proszę się nie bać), ale czasu mam mało. Na rower starcza, na blogowanie już nie.

W środę przejechałem 60 km, tyle wiem, bo sobie to zanotowałem. Wiele z tego dnia nie pamiętam. Pamiętam, że było zimno i chyba właśnie w ten dzień pokłóciłem się z jakimś tuptusiem. Ale równie dobrze mógł to być wtorek, głowy teraz nie dam. Głowy szkoda, bo mądrą ją mam :)

Już niedługo moje blogowanie wróci do normy. Wytrzymajcie jeszcze trochę :)

Kwas na BS czyli pion dochodzeniowo-śledczy

Wtorek, 4 grudnia 2012 · Komentarze(17)
Zima niczego u mnie nie zmienia, wciąż jeżdżę rowerem, we wtorek 62 km wydusiłem. Ale niektórzy rowerzyści znajdują zimą zupełnie inne zajęcia, bawią się mianowicie w detektywów, śledczych, dochodzeniowców...

Prześledźmy pewien wpis. To znaczy wpis jak wpis, wpis można pominąć, trzeba natomiast koniecznie przeczytać dyskusję pod nim. Bardzo ciekawa i pouczająca.

Jest bowiem na BS taka tendencja, żeby brać pod lupę kogoś, kto przejechał ileś tam kilometrów i udowadniać, że ich nie przejechał. Najpierw na celowniku był lider klasyfikacji TOP10 Robert1973 (Roberta poznałem osobiście i jestem święcie przekonany, że nie ściemnia tylko naprawdę kręci te swoje kilometry), ale Robert, zapewne zniechęcony ciągłymi atakami, zablokował możliwość dodawania komentarzy (moim zdaniem niesłusznie, ale to temat na dłuższą dyskusję) i tak oto na celowniku znalazł się wicelider, Rafi1368.

Przyznam, że Robert i Rafi trochę ułatwiają domorosłym śledczym zadanie, bo Robert blokuje możliwość dodawania komentarzy, a Rafi nieprzychylne komentarze kasuje lub reaguje na zaczepki bardzo emocjonalnie. Nie zmienia to jednak faktu, że jestem przekonany, że oni te kilometry robią. Dlaczego?

Spójrzmy na mnie. Wytrzymałością odznaczam się przeciętną. Preferuję jazdę po płaskim, podjazdy idą mi opornie, a szkole zawsze byłem w biegach długodystansowych mniej więcej w środku stawki. W dodatku prowadzę niesportowy tryb życia, unikam jedzenia warzyw i owoców, wcinam tłuste mięcho, na trasach żłopię piwsko, wieczorem też wlewam w siebie dwa browarki (to, co wlewam w siebie np. na weselach, dyskretnie przemilczę). OK, metabolizm mam nie do zdarcia i spożyte dobra szybko utylizuję, co nie zmienia faktu, że sportowo się nie prowadzę. I skoro ja, gość z przeciętną wytrzymałością i niesportowym trybem życia, potrafi zrobić traskę 180 km pod silny wiatr, to dlaczego mam nie wierzyć, że ktoś może jeździć więcej? Może ma lepszą wytrzymałość ode mnie (o to nietrudno), może lepiej się odżywia (o to też nietrudno), może jest silniejszy psychicznie i lepiej umotywowany (bo mi czasem już się nie chce "dokręcać", a niektórym się chce), może... Więc skoro ja ze wszystkimi moimi słabościami byłem w stanie przejechać w tym roku już prawie 24 tys. km, to niby dlaczego miałbym wątpić, że ktoś mógł przejechać więcej?

Bo co? Bo ktoś zdjęć z trasy nie robi? Bo ktoś nie opisuje? Kurczę, to jest portal rowerowy, a nie fotograficzny czy literacki. Ja daję foty i opisy z dłuższych tras, bo lubię focić i lubię pisać, ale czy inni muszą lubić to samo? Podstawą nie jest pisarstwo i nie są zdjęcia. Podstawą na BS jest rower. Powtarzam - rower.

W tym duchu wyrażam nadzieję, że nasi dzielni dochodzeniowcy skupią się na jeździe rowerem, a swoje tropicielskie pasje będą realizować np. w biurze detektywistycznym lub choćby w wydziale śledczym w policji. Kto wie, może prowadzą tam właśnie rekrutację?

PS. Ja zawsze będę jawny i transparentny, jak ktoś ma jakieś pytania, chętnie odpowiem. Komentować u mnie można do woli :)

W polszczyźnie istnieje czas Present Perfect, naprawdę!

Poniedziałek, 3 grudnia 2012 · Komentarze(13)
Nie myślcie sobie, że w grudniu na rowerze nie jeżdżę. Jeżdżę, tylko mam opóźnienia w aktualizacji blogaska, w chwili obecnej mam już przejechane w tym miesiącu ponad 350 km.

I kiedy tak pisałem to zdanie "Mam już przejechane ponad 350 km", to nagle mnie olśniło. W starej poczciwej polszczyźnie istnieje czas Present Perfect!

No bo spójrzmy na te zdania:

- Mam przejechane 350 km.
- Mamy przekroczony plan sprzedaży.
- Mamy już przygotowane wszystkie potrawy na święta.

No do jasnej cholery, jaki to jest czas? Czasownik posiłkowy "mieć" plus imiesłów bierny, zupełnie jak w angielskim, kontekst użycia też dokładnie ten sam. No kurczę, toż to Present Perfect! I w ten oto sposób ja, językowy dyletant, dokonałem epokowego lingwistycznego odkrycia :)

Drodzy poloniści, czemu otumanialiście przez lata Naród Polski, czemu ukrywaliście przed nim prawdę? Czemu schowaliście nasz czas Present Perfect do najgłębszej zakurzonej szuflady i udawaliście, że go nie ma? Pamiętajcie, prawda zawsze wyjdzie na jaw :)

A teraz sprawy rowerowe - w poniedziałek przejechałem byłem ("przejechałem byłem" to czas zaprzeszły, też skazany przez polonistów na zapomnienie) 80 km. Dużo. Nie, dalej już tak różowo nie będzie, dystanse z wtorku i środy są już słabsze, choć też przyzwoite. Ale o tym już w innych notkach.

Dobrze mi się jeździ w taką pogodę, chyba mam jakąś syberyjską krew. Wiem, że różni najeźdźcy zostawiali w Polsce przez wieki swoje geny - były geny szwedzkie, niemieckie, tatarskie... No to mi musiały się trafić syberyjskie. Przeciętny Polak marzy o mieszkaniu w Palermo (nie wiem dlaczego, bo sycylijskich najeźdźców u nas nie stwierdzono, może to pozostałości po jakichś Turkach z rejonu Morza Śródziemnego?), ja dobrze odnalazłbym się w jakimś Jakucku czy innym Nowosybirsku. Zwłaszcza, że od śródziemnomorskich plaż wolę blokowiska, a tam tego pod dostatkiem. Odrapane bloki i pomiędzy nimi hulający zimny wiatr, a w domu już czekające mięcho i coś mocniejszego - czegóż więcej do szczęścia potrzeba? :)

I tak od czasu Present Perfect płynnie przeszedłem do klimatów Jakucka i Nowosybirska. Kurczę, ja to jednak mam rozmach...

K....a!!!!!!!!!! Zamiast czasu Present Perfect

Niedziela, 2 grudnia 2012 · Komentarze(8)
Właśnie tworzyłem arcyciekawy wpis (taki, jak wszystkie moje) o tym, jak to w polszczyźnie istnieje czas Present Perfect (bo istnieje! - dzisiaj dokonałem tego epokowego odkrycia), gdy nagle nacisnąłem na klawiaturze nie ten przycisk i wszystko mi się skasowało.

Więc o Present Perfect będzie jutro, bo nie chcę pisać tego samego drugi raz. To znaczy napiszę to jutro, jak ochłonę.

A na razie sobie zaklnę w tytule, bo jestem zły.

Dobra, teraz pytanie - czy już dostrzegacie Present Perfect w polszczyźnie (tak skrzętnie ukrywany przed Narodem Polskim przez polonistów) czy mam Was naprowadzić na trop? :)

PS. W niedzielę przejechałem 71 (bez zdjęć, bo komórka padła) gdyby to kogoś interesowało.

W rzeczywistości ciągłej sprzedaży

Sobota, 1 grudnia 2012 · Komentarze(12)
Kolejna strona: mieć czy być?
Czy Erich Fromm wiedział jak żyć?
W rzeczywistości ciągłej sprzedaży,
Gdzie "być" przestaje cokolwiek znaczyć.


Kojarzycie ten kawałek? Jak nie kojarzycie, to zawsze można sobie "wgooglować".

Poprzedni wpis, gdzie rozpisałem się o nagłych problemach laptopowo-telefonicznych, został ominięty szerokim łukiem. Dlaczego? Bo nie zdołałem go skutecznie sprzedać. Ludzie oczekują fajnego produktu, np. opisu 150-kilometrowej wycieczki, rozważań na temat stanu ścieżek rowerowych lub relacji ze starcia z jakimś spaliniarzem na jednej z miejskich ulic. A ja cóż, zaoferowałem bubla w postaci biadolenia na temat awarii sprzętowych. Produkt się nie sprzedał, zaległ w magazynie.

Teoretycznie piszemy te swoje blogaski dla siebie, ale czasem wpadamy w "pułapkę sprzedaży" (moje autorskie określenie), przynajmniej ja w nią wpadam, ale inni zapewne też. Zamiast czerpać radość pisania dla siebie, tworzymy produkt, jakoś tam go pozycjonujemy na BS-owym rynku i próbujemy sprzedać. Po czym jesteśmy dumni, jeśli zrealizujemy plan sprzedaży i krzywimy się okrutnie, gdy nasz produkt zalegnie w magazynie.

A więc trudno, wypuściłem produkt wybrakowany, trzeba przyjąć to na klatę. Prawa rządzące rzeczywistością ciągłej sprzedaży są nieubłagane. Jesteś tak dobry, jak Twój ostatni wpis, Twoja ostatnia jazda.

Rowerowo ten wpis dotyczy soboty, bo mam spore zaległości. Pamiętam, że przejechałem wtedy 75 km, a w zasadzie nie pamiętam, po prostu to sobie zapisałem. Pamiętam trochę chmur i przebijające się przez nie od czasu do czasu piękne słońce. Pamiętam, że zrobiłem kilka zdjęć, ale ich nie pokażę, bo padł mi telefon, którymi je zrobiłem. Telefon zrobią pod koniec tygodnia za całe 100 zł (czyli bez tragedii), bo teraz jakichś tam części nie mają. Wtedy wrócą wpisy ze zdjęciami, na razie będzie bez zdjęć.

To tyle, kończę, idę kupować i sprzedawać..

PS. Nie, nie jestem handlowcem, tak mnie dziś naszło po prostu :)