Wracam, gdy ktoś na mnie czeka... Atak zimy
Gdy się obudziłem, była na moim telefonie 2:35. Ale która 2:35? Przed zmianą czasu czy po zmianie? Czy mój telefon sam zmienił czas czy też nie? Z godziną na liczniku rowerowym nie mogłem porównać, była zła (nie nastawiłem jej po wyjęciu baterii i ponownym włożeniu).
Aż chce się ruszać na trasę, a tu człowiek mokry. Postanowiłem przeschnąć. Zimno, macham rękoma, rozgrzewam się intensywnie. Choróbska mnie nie łapią, organizm mam wytrzymały, nie do zdarcia. Czasem sobie myślę, jak to by było spędzić ileś nocek w zimnym okopie, np. gdzieś pod Wilnem. Gdyby celem miało być wyzwolenie tego polskiego miasta spod litewskiej okupacji, motywacji by mi z pewnością nie zabrakło. Cóż, nie jestem Europejczykiem, jestem Polakiem, tak już zostanie.
A więc tak się rozgrzewam i przesycham, a tu... znowu pada! Więc nigdzie nie ruszam. Dotrwałem tak do 4:30, a tu zamiast deszczu pada śnieg! Zawsze coś, ruszam na Sandomierz.
Jedzie się fajnie, jest w tym jakaś magia. Śnieg wciąż pada, mokry wprawdzie, ale zawsze to 1000 razy lepsze, niż deszcz. Nagle przede mną potężny podjazd gdzieś pod Dwikozami. Chcę go pokonać, chcę zmienić przednią przerzutkę na "jedynkę", a tu nic! Zerwała się linka. Więc z podjazdu nici, pokonuję go z buta.
Wtaczam się do Sandomierza, za cel biorę stację benzynową. Już w Zawichoście marzyłem o tej stacji, o ciepłym jedzeniu w przyzwoitych warunkach. W międzyczasie o 6 robi się widno. A więc telefon sam się przestawił na czas zimowy. Dobrze wiedzieć.
Na Kraków już nie chce mi się jechać, bo pada mokry śnieg, poza tym przy zerwanej lince przedniej przerzutki podjazdy trzeba byłoby pokonywać z buta. Ale jest powód ważniejszy - ktoś w domu na mnie czeka. Bo ja jestem dziwnym człowiekiem, nie lubię siedzieć w domu, ale lubię do domu wracać, zwłaszcza gdy dom nie jest pusty. Lubię gdzieś się wyrwać, pojechać gdzieś daleko, ale potem jest zawsze powrót, który tez lubię. Tak już mam.
A więc sprawdzam rozkład jazdy, mam pociąg do Warszawy o 7:41, do odjazdu jeszcze godzina. Szamię hot doga, piję kawę i wyliczam sobie, że zdążę jeszcze zaliczyć przed odjazdem okoliczną gminę Gorzyce. Ruszam. A oto Sandomierz z perspektywy roweru :)
Na uliczki miasta nie wjeżdżam, znam je na pamięć (choć nigdy nie zwiedzałem miasta rowerem), poza tym trzeba podjechać ostro w górę, co jest u mnie wykluczone przy brei na drodze i zrypanej przerzutce. Więc zamiast tego przejeżdżam Wisłę i jadę do gminy Gorzyce. Wjeżdżam w Podkarpacie. Pierwszy raz w życiu rowerem.
Dla przyzwoitości wjeżdżam prawie 4 km wgłąb gminy Gorzyce (nie uznaję zaliczeń typu "10 metrów wgłąb i wracamy") i zawracam na sandomierski dworzec. Na liczniku tego dnia 30 km.
Wsiadam do pociągu, jadę do Warszawy. Całe 5 godzin. Takie mamy u nas niektóre linie kolejowe :) Jadę w przedziale z jakimś młodym gościem, a to sobie gadamy a to śpimy, ogólnie miła atmosfera, poza tym w miarę ciepło.
Dalsze kilometry robię już w Warszawie, niewiele. Siedząc w domu, gapiąc się na mecz Legii (z 0:2 chłopaki wyciągnęli na 3:2!) i popijając winko cieszę się w duchu, że nie jestem w pociągu gdzieś pod Krakowem. Bo wycieczki rowerowe są fajne, ale nie samym rowerem człowiek żyje.
Czasem warto wracać.