A jednak coś się wczoraj działo. Robiłem zakupy w bemowskim Carrefourze, wyszedłem ze sklepu i... miałem przyjemność poznać kolegę Cimana. A raczej to on poznał mnie i podszedł pierwszy. Widać mój rower i moja gębą są nie do podrobienia, rozpoznawalne zawsze i wszędzie :)
I z tego wszystkiego... odjechałem spod Carrefoura, zapominając jednego z zakupionych produktów. Skleroza mnie bierze, widać starość nie radość. Na szczęście Ciman zabrał to, co zapomniałem, a mianowicie płyn do spryskiwania szyb samochodowych - no niestety mam spaliniarzy w rodzinie :) Tak więc dzisiaj zgubę odbiorę.
Czy wy też bywacie często roztargnieni? :)
A poza tym dzień nienajgorszy - ponownie 55 km.
Na koniec fotka z Bielan, ul.Kasprowicza:
Pod spodem jeździ sobie metro. Fajnie mamy na tych Bielanach, co nie?
Tak to czasem bywa - skoro w jeden weekend człowiek znika na rower, to w kolejny wypada się trochę "pourodzinniać". Nie wiem, czy polszczyzna zna słowo "urodzinniać" (i wszelkie formy pochodne, np. "pourodzinniać" właśnie), ale jeśli nie znała, to właśnie już zna :) Niech i ja wniosę swój wkład w rozwój polszczyzny.
Tak więc w sobotę się urodzinniałem i na rowerowanie zbyt wiele czasu nie starczyło, skończyło się ogólnym wynikiem 55 km (tragedii nie ma), drobionym co prawda na raty, ale zawsze. Podziwiałem m.in. pochmurne niebo nad Chomiczówką...
...oraz słońce nad Wrzecionem i piękne instalacje artystyczne stworzone przez naszych drogowców:
I tak minął ten dzień, ciągnąc się niczym lekko rozgotowany makaron. Nie znaczy to automatycznie, że narzekam, urodzinnianie się też miewa swoje uroki :)
Czy po długim weekendzie czujecie się wystarczająco urodzinnieni? A może aż za bardzo? Pochwalcie się :)
Co do zasady policja łapie przestępców. I słusznie, od tego jest. Jednak w państwie naszego kochanego Pana Premiera, naszego cudownego Słońca, zadania policji zostały mocno rozszerzone.
Czym się zatem zajmują dzielni policjanci na naszej Zielonej Wyspie? Na przykład ścigają wrednych kiboli, którzy zajęli inne krzesełko niż wskazane na bilecie lub polują na cyklistów, którzy w przydrożnym barze wychylili kufelek piwa. Ale do krucjaty przeciwko wstrętnym kibolom i strasznie niebezpiecznym cyklistom już się przyzwyczaić zdążyliśmy, takie są koszty posiadania najlepszego rządu na świecie, w końcu nie ma nic za darmo. Za to ostatnio ujawniło się zadanie policji zupełnie nowe - budowa dróg rowerowych.
Otóż na ulicy Broniewskiego na Bielanach była sobie ścieżka rowerowa z tragicznej "kostki downa". Któregoś dnia kostkę zerwano, położono pod nią jakieś instalację i kiedy już warszawscy rowerzyści mieli nadzieję, że całość zostanie zalana asfaltem, to...
Skąd te płyty? Otóż zarządziła tak policja. No cóż, skoro u nas policja zajmuje się już takimi sprawami jak budowa dróg rowerowych, to jakie mamy państwo? Czyżby policyjne?
Pozostaje mieć nadzieję, że wykonującej tak wiele odpowiedzialnych zadań policji starczy jeszcze sił i środków na czynność tak prozaiczną i nieistotną jak zwalczanie przestępczości. Trzymajmy kciuki!
PS. Piątkowe rowerowanie ogólnie takie sobie. Wiatr, brak, czasu, wyszło 40 km. Dobre i to.
Ano nie wbiłem się w listopad jak pitbull w kurnik. Nie trzasnąłem 200 km, nie trzasnąłem nawet 100. Wyszło jedynie 42 km po Bielanach i Żoliborzu, w dodatku zrobione na 3 raty. Za to sporo się urobiłem w mieszkaniu, a potem wypiłem sporo alkoholu (głównie dobrego wina, więc pełna kultura). Wszak 1 listopada to święto rodzinne, czyż nie? :) W każdym razie na rower czasu brakowało, stąd nędzny urobek. Dziś pewnie będzie podobnie.
A oto ul.Podleśna na Bielanach i fajny DDR:
Lubię się tędy puścić w dół. W górę już nie lubię :)
A te wszystkie święta rodzinne jednak rowerowaniu nie sprzyjają... Za to jest dużo mądrzenia się, "cennych rad" i opowieści z przeszłości przy rozmaitych rodzinnych stołach. Ot taki klimat.
Kiedyś było tak, że przejeżdżałem ponad 2000 km miesięcznie. Tak było w marcu, kwietniu, maju, czerwcu... A potem przyszło nagłe załamanie, spadek motywacji (upały i nierowerowy urlop też swoje zrobiły) i przez dłuższy czas do tamtych wyników nawet się nie zbliżyłem. Aż do teraz, do października.
Już we wrześniu była zauważalna poprawa, motywacja poszła ostro w górę, przebiegi takowoż, ale 2000 km w ciągu miesiąca nie przekroczyłem. W październiku już tak. Cóż, zadowolony jestem :) Co będzie w listopadzie? Nie wiem, czas pokaże.
A teraz o tym, jak się wypierniczyłem. Jechałem sobie ścieżką rowerową na Broniewskiego, co to jej nawierzchnię wymienili z "kostki downa" na... Niestety nie na asfalt, tylko na jakieś cholerne płyty chodnikowe. Posypali te płyty gigantyczną ilością piasku - nie wiem, czy kiedyś ten piasek sprzątną, czy tak zostawią, aż się sam kiedyś rozwieje na cztery strony świata. W każdym razie piasek na płytach chodnikowych to idealne miejsce na złapanie poślizgu. No i tak sobie jadę, aż tu jakaś postać na rowerze miejskim (tak, mamy takie w Warszawie od niedawna) nagle zajechała mi drogę. Ja ostro po hamulcach i... I elegancko się na tym piasku wypierniczyłem. Ja jestem cały, gorzej z rowerem, bo tylna lampka przestała działać. Co się stało, nie wiem, próby naprawy spełzły na niczym. Może okablowanie się zerwało? Trzeba będzie oddać do serwisu. Taki lajf...
Na koniec fotka z Krakowskiego Przedmieścia. Czasem jest w Warszawie ładnie :)
To znaczy do 1939 r. miasto było w miarę ogarnięte (tak przynajmniej wynika z dawnych zdjęć i wspomnień starych ludzi), a potem... Przyszedł najpierw Hitler, który równał z ziemią, potem przyszli komuniści, którzy lubowali się w stawianiu rozmaitych koszmarków i laniu morza asfaltu (im szersza ulica, tym podobno lepsza - ten komunistyczny sposób myślenia pokutuje zresztą w wielu kręgach do dziś), a na koniec zjawiła się "czecia er-pe" z jej lumpenkapitalizmem traktującym przestrzeń publiczną jak za przeproszeniem dziwkę, którą można wykorzystać na wszelkie możliwe sposoby, jeśli się odpowiednio dużo zapłaci. I gdy nałożymy na siebie te kilka warstw "rozwoju", otrzymujemy takie coś:
To okolice Ronda ONZ. Jak Wam się podoba? :)
Co do tematów rowerowych - uzupełniłem braki w "olinkowaniu", przedni hamulec i przednia przerzutka znów działają. Można śmigać. Wyjeździłem 60 km tak dla przyzwoitości. Zahaczyłem m.in. o Włochy - naprawdę ładna willowa dzielnica, tylko odcięta komunikacyjnie od miasta. No chyba, że lubimy się tłoczyć w pociągu lub... mamy rower :)
Nastał poniedziałek, skończyły się weekendowe wojaże, zaczęła się warszawska codzienność.
Bardzo głębokie przemyślenia, nieprawdaż? Dobra, przyznam się, nie wiedziałem jak zacząć tę notkę, więc napisałem taki banał, żeby napisać cokolwiek. Czasem tak mam :)
Tak poza tym, to znów zrąbał mi się licznik, znów przestał liczyć, choć tym razem nic go nie zalało. Ale liczydło okazało się tak wyrozumiałe, że zawiesiło się akurat przy centrum handlowym, gdzie sprzedają baterie do takich liczników. No to kupiłem nową baterię w nadziei, że to coś pomoże. Pomogło. Licznik znów ożył i liczy wszystko elegancko.
A wiecie, że w Warszawie zaczęli wreszcie odśnieżać DDR-y? No może nie wszystkie, ale znaczna większość jest odśnieżona. Prawdziwy cud! O, tu przykład z ulicy Maczka na Bielanach:
Całe 70 km przejechałem. Jestem w gazie. Ale nie na gazie. Jeździłem na trzeźwo. Dziwne, co nie? :)
Nocleg w spartańskich warunkach nie był długi, w środku nocy obudził mnie łomot. To jakichś dwóch kolesi weszło do budynku, zawadzając drzwiami o mój rower, który z kolei spadł na dziecięcy wózek. Ale klamotów w tym budynku! Jednym słowem był huk, obudziłem się. Od kolesi dowiedziałem się, że nie pada, jakieś pocieszenie.
Gdy się obudziłem, była na moim telefonie 2:35. Ale która 2:35? Przed zmianą czasu czy po zmianie? Czy mój telefon sam zmienił czas czy też nie? Z godziną na liczniku rowerowym nie mogłem porównać, była zła (nie nastawiłem jej po wyjęciu baterii i ponownym włożeniu).
Aż chce się ruszać na trasę, a tu człowiek mokry. Postanowiłem przeschnąć. Zimno, macham rękoma, rozgrzewam się intensywnie. Choróbska mnie nie łapią, organizm mam wytrzymały, nie do zdarcia. Czasem sobie myślę, jak to by było spędzić ileś nocek w zimnym okopie, np. gdzieś pod Wilnem. Gdyby celem miało być wyzwolenie tego polskiego miasta spod litewskiej okupacji, motywacji by mi z pewnością nie zabrakło. Cóż, nie jestem Europejczykiem, jestem Polakiem, tak już zostanie.
A więc tak się rozgrzewam i przesycham, a tu... znowu pada! Więc nigdzie nie ruszam. Dotrwałem tak do 4:30, a tu zamiast deszczu pada śnieg! Zawsze coś, ruszam na Sandomierz.
Jedzie się fajnie, jest w tym jakaś magia. Śnieg wciąż pada, mokry wprawdzie, ale zawsze to 1000 razy lepsze, niż deszcz. Nagle przede mną potężny podjazd gdzieś pod Dwikozami. Chcę go pokonać, chcę zmienić przednią przerzutkę na "jedynkę", a tu nic! Zerwała się linka. Więc z podjazdu nici, pokonuję go z buta.
Wtaczam się do Sandomierza, za cel biorę stację benzynową. Już w Zawichoście marzyłem o tej stacji, o ciepłym jedzeniu w przyzwoitych warunkach. W międzyczasie o 6 robi się widno. A więc telefon sam się przestawił na czas zimowy. Dobrze wiedzieć.
Na Kraków już nie chce mi się jechać, bo pada mokry śnieg, poza tym przy zerwanej lince przedniej przerzutki podjazdy trzeba byłoby pokonywać z buta. Ale jest powód ważniejszy - ktoś w domu na mnie czeka. Bo ja jestem dziwnym człowiekiem, nie lubię siedzieć w domu, ale lubię do domu wracać, zwłaszcza gdy dom nie jest pusty. Lubię gdzieś się wyrwać, pojechać gdzieś daleko, ale potem jest zawsze powrót, który tez lubię. Tak już mam.
A więc sprawdzam rozkład jazdy, mam pociąg do Warszawy o 7:41, do odjazdu jeszcze godzina. Szamię hot doga, piję kawę i wyliczam sobie, że zdążę jeszcze zaliczyć przed odjazdem okoliczną gminę Gorzyce. Ruszam. A oto Sandomierz z perspektywy roweru :)
Na uliczki miasta nie wjeżdżam, znam je na pamięć (choć nigdy nie zwiedzałem miasta rowerem), poza tym trzeba podjechać ostro w górę, co jest u mnie wykluczone przy brei na drodze i zrypanej przerzutce. Więc zamiast tego przejeżdżam Wisłę i jadę do gminy Gorzyce. Wjeżdżam w Podkarpacie. Pierwszy raz w życiu rowerem.
Dla przyzwoitości wjeżdżam prawie 4 km wgłąb gminy Gorzyce (nie uznaję zaliczeń typu "10 metrów wgłąb i wracamy") i zawracam na sandomierski dworzec. Na liczniku tego dnia 30 km.
Wsiadam do pociągu, jadę do Warszawy. Całe 5 godzin. Takie mamy u nas niektóre linie kolejowe :) Jadę w przedziale z jakimś młodym gościem, a to sobie gadamy a to śpimy, ogólnie miła atmosfera, poza tym w miarę ciepło.
Dalsze kilometry robię już w Warszawie, niewiele. Siedząc w domu, gapiąc się na mecz Legii (z 0:2 chłopaki wyciągnęli na 3:2!) i popijając winko cieszę się w duchu, że nie jestem w pociągu gdzieś pod Krakowem. Bo wycieczki rowerowe są fajne, ale nie samym rowerem człowiek żyje.
Plany były ambitne. W sobotę miałem przemieścić się z Lublina aż za Sandomierz, w niedzielę uderzać na Kraków. Ale też warunki pogodowe miały być inne. W sobotę pod Lublinem miał być śnieg, w niedzielę między Sandomierzem a Krakowem miało być słonecznie. Miało...
Od razu mówię - planów nie zrealizowałem, ponadto okrutnie zmokłem i zmarzłem, sprzęt też nawalał. A mimo to jestem zadowolony. Dlaczego? Zaraz się dowiecie. Ale po kolei...
Jadę na Centralny, ładuję się w poranny pociąg do Lublina, wysiadam. Śniegu, co to miał padać, brak, jest temperatura zdecydowanie dodatnia, leje deszcz. Mimo to ruszam, bo co robić? Jadę, przedmieścia Lublina wyglądają tak:
Jest paskudnie. Ponadto notuję jeszcze w Lublinie pierwszą awarię, pęka linka od przedniego hamulca. Dobrze, że od przedniego a nie tylnego, zawsze to jakiś plus. Wytrzymała biedaczka 33 tys. km, nadszedł jej czas. Leje. No nic, staram się jakoś zmotywować do jazdy, wmawiam sobie, że skoro jadę rowerem w taką pogodę, to jestem hardkorem, debeściakiem itp. :) Oczywiście szybko staję się mokry. W butach mokro, spodnie mokre, nawet sweter pod kurtką zaczyna nasiąkać... Dużo mojej winy, nie przygotowałem się na taki deszcz. To nic, że nie zapowiadali, rowerzysta musi być przewidujący. To pierwszy plus wycieczki, mam nauczkę.
Gdzieś po 40 km mam dość, marzę o ogrzaniu się w jakiejś gospodzie. Co gorsza zaczyna szwankować licznik. Musiało drania zalać, co jakiś czas gubi impulsy. Trzeba się zatrzymać, przetrzeć styki, wtedy chodzi dalej. I tak co chwila. Denerwuje mnie to, ale dokładność pomiaru jest dla mnie kluczowa, już tak mam. Więc staję i przecieram. W końcu docieram do większej wsi Chodel, ujechawszy 50 km. Licznik przestaje działać. Ale to nic, w Chodlu odkrywam lokal o pięknej nazwie Gold Bar. Wchodzę.
Jem kiełbachę, piję grzane piwo, jest dobrze.
Po godzinie ubieram się, chcę jechać dalej, choć pada. Ale licznik nadal nie działa. Wyjmowanie baterii i ponowne wkładanie nic nie daje. No to nie jadę, wracam do baru.
W barze zajmuję strategiczne miejsce przy kominku. Suszę się, suszę też licznik. Odkrywam kolejny plus wycieczki - ludzie. Normalni zwykli lokalsi w różnym wieku, ale gadając z nimi odkrywam, że wycieczki to też ludzie, a nie tylko tłuczenie kilometrów i zaliczanie kolejnych gmin. Fajnie się z tymi ludźmi gada. Siedzę przy tym kominku i jest mi dobrze. Wypijam jeszcze dwa grzańce. Co jakiś czas wyglądam za okno. Leje.
W barze przesiedziałem od 12:30 do 17. O 17 wyglądam za okno i... nie pada! Żegnam się z lokalsami, ruszam. Jeszcze tylko sprawdzam licznik ogrzany przy kominku. Działa! Ruszam w suchych ciuchach. Ściemnia się.
Nie pada i to jest najważniejsze. Motywacja ostro w górę. Jest już kompletnie ciemno, mijam kolejne miejscowości. Szkoda, że w ciemnościach, nie będzie zdjęć. Bo np. taki Urzędów ładnie wyglądał i byłoby co focić.
A po godzinie... Niestety stało się. Najpierw nieśmiało, potem coraz mocniej... Znów pada. Leje. Wkrótce znów jestem mokry. We wsi Gościeradów wchodzę przemoczony do jakiejś lokalnej knajpy, nie ma kominka, jest czyjeś przyjęcie urodzinowe, nie ma już tej atmosfery Gold Baru. ale jest grzejnik i jest grzane piwo. Czekam, aż przestanie lać, a mogę czekać długo. Wypijam trzy grzane piwa, przecież na trzeźwo nie da się jechać w takich warunkach.
Siedzę tam 1,5 godziny, przestaje padać (cud!), ruszam. Mijam Annopol, przekraczam Wisłę, jadę na Zawichost. Wieje cholernie, ja mokry (przy tym grzejniku niewiele przeschłem), w Zawichoście szukam schroniska, co to miało tam być (innych miejsc noclegowych nie ma), bo do Sandomierza już tego dnia nie dojadę, jest już prawie 23, już mi się nie chcę. Schronisko okazuje się zamknięte, bo działa tylko w wakacje, w budynku szkoły. Obok jest jakiś bieda-dom mieszkalny, taki jednopiętrowy bloczek. Drzwi otwarte. Wchodzę. Na klatce ciemno, zimno, nie ma światła. Myślę, co robić dalej. Nie narzekam, tłumaczę sobie, że żołnierze w okopach obu wojen światowych mieli gorzej - często bardziej morko, zimniej i jeszcze strzelali do nich. Do mnie nikt nie strzela. Poza tym lubię przygody. No to mam przygodę. Chciałem, to mam. Więc w jakiś sposób jestem zadowolony.
Na klatce pełno gratów, ludzie zrobili sobie tam składzik. Jest między innymi jakiś fotel biurowy. Siadam, nakrywam się mokrą kurtką, zasypiam...
Nim opiszę wydarzenia z soboty i niedzieli (będzie dosyć barwnie i z pewną nutką dramatyzmu), muszę odfajkować piątek.
Z piątku zapamiętałem przede wszystkim to, że przeszedłem na tryb zimowy. Pod spodniami pojawiła się bielizna termiczna (tak to teraz pięknie brzmi, kiedyś mówiło się na to "kalesony"), na szyi szalik, a na głowie czapka. Przy okazji udało mi się zgubić jedną rękawiczkę, więc sprawiłem sobie nowy komplet. Jak szaleć to szaleć :) A poza tym zapamiętałem wiatr. Był zimny i silny.
No i tradycyjnie już fotka, tym razem ul.Chłodna na Woli:
Czy Wy też przeszliście na tryb zimowy czy też rower poszedł w kąt? A może jesteście hardkorami i śmigacie bez czapki? Pochwalcie się! :)
Uwaga: Osobnik politycznie niepoprawny :) Nie jestem Europejczykiem, jestem Polakiem ze wschodnią duszą. A poza tym podobno jestem toksyczny, podżegam do wojny, jestem chamem i pluję Litwinom do talerza - o czym można przeczytać na pewnym forum dyskusyjnym. Strzeżcie się zatem! :)