Rano jak zwykle przejażdżka przed pracą, 25 km po północno-zachodniej części Warszawy - Bielany, Bemowo, Jelonki, Wola... Po pracy w sumie to samo, tylko w drugą stronę :) Pod wieczór dorabiam kilometry na Bielanach i Bemowie podczas jazdy na zakupy. Łącznie zrobiłem 65 km. Dzień bez historii. Znaczy się kierowcy coś tam klęli i trąbili, a piesi okupowali drogi dla rowerów, ale do tego już się przyzwyczaiłem, więc o czym tu pisać?
Lekko ponad 20 km robię rano przed pracą, kręcąc po Bielanach, Bemowie i Woli, zahaczajac też o Śródmieście. Po pracy znów na Śródmieście, gdzie załatwiam pewną sprawę, następnie przez Ochotę docieram na Wolę i potem na Jelonki. Tam przerwa w rowerowaniu, pod wieczów wracam po rower i jadę do domu. 50 km. Nic szczególnego, więc wpis jest li tylko z kronikarskiej rzetelności.
Niedziela nie była świetnym dniem do rowerowania z uwagi na silny wiatr, poza tym miałem trochę innych spraw na głowie. Mimo to przejechałem 61 km po warszawskich ulicach, większość w pierwszej części dnia, pod wieczór dołożyłem jakieś 20 km. Jeżdżenie głównie po mojej okolicy, żadnych dłuższych wycieczek. Nic szczególnego w sumie. W porównaniu z sobotą cieniutko :)
To był ten dzień, kiedy naprawdę chciało mi się jeździć. Praktycznie zero wiatru, dobra forma, wspaniała pogoda (słońce, ale nie za gorąco)... Więc pojechałem.
Wyruszyłem sobie z Bielan, jechałem przez Bemowo i Babice i po jakichś 18 km byłem już w Pruszkowie. Dalej pojechałem do Komorowa, gdzie trochę zabłądziłem i choć chciałem znaleźć się pod Brwinowem, to znalazłem się w... Nadarzynie koło trasy katowickiej. No nic, w Nadarzynie odbijam na Brwinów, stamtąd przez Milanówek docieram do Grodziska. Po Grodzisku trochę krążę, zwiedzając miasto. Wrażenie pozytywne, widać tam jakieś ożywienie (nie jest to typowe polskie zapyziałe miasto - może wskutek bliskości Warszawy?), fajny zwłaszcza mają deptak, a na nim tłumy ludzi. Tylko rowerów mało - na dystansach 2-4 km pokonywanych w Grodzisku (bo dalej tam się nie da) niepodzielnie króluje samochód. A potem u panów królują duże brzuchy a u pań wielkie tyłki :))
Z Grodziska docieram do Żyrardowa, robiąc sporo kilometrów po tym mieście, zwiedzam je w miarę dokładnie. Fajne klimaty, dużo zabudowań fabrycznych z czerwonej cegły i familoki, które kojarzą się ze Śląskiem. Kiedy byłem w Żyrardowie ponad 10 lat temu, miasto było zaniedbane i zapyziałe. Dziś wiele się zmieniło, mnóstwo nowych budynków, stare też odnowione, remontuje się ulice... Żyrardów mocno zmienił się na plus przez te lata.
W Żyrardowie postój na jedzenie (już 78 km na liczniku), z Żyrardowa jadę szosą na Skierniewice, po 10 km z róznych przyczyn zawracam do Żyrardowa, jadę na dworczec i wbijam się w pociąg do Warszawy. 3 km robię ślimaczym tempem po peronie dworca, czekając 20 min. na pociąg :) W pociągu niezłe klimaty - opóźnienie, postój w szczerym polu, kłótnie z nieprzyjemną konduktorką... Tak, polska kolej rządzi :) Ja wysiadam w Ursusie, na liczniku mam 102 km.
Z Ursusa jadę przez Babice na Bemowo, potem przez Koło na Muranów, potem na Bielany... Ogólnie krążę po Warszawie, docieram do domu, mając ponad 150 km na liczniku. Odpoczywam trochę, znów krążę po Bielanach, pod koniec dnia wypad na zakupy na Okopową (CH Klif). Wracam, 174 km. Kiedyś będzie 200, teraz mi się nie chciało, choć fizycznie byłem zdolny. Na 200 km jeszcze przyjdzie czas :)
Rano tak jak poprzedniego dnia - 25 km przed pracą. Tym razem oprócz jeżdżenia po Bewmowie, Woli i kawałku Śródmieścia zahaczam też o Ochotę. Z pracy wychodzę o 16 (na razie robię na 3/4 etatu) i robię sobie długą przejażdżkę - Ochota, Włocgy, Ursus... Przy okazji obserwuję setki nieszczęsnych kierowców uwięzionych w swych puszkach i tarasujących wszelkie możliwe ulice Ochoty aby dostać się do jeszcze bardziej zakrowanej Alei Krakowskiej i wydostać się z Warszawy. Teraz jak to piszę, to mi ich żal, ale jak jechałem rowerkiem koło nich, to śmiałem się bezczelnie i machałem im ręką na pożegnanie. No cóż, nie powinienem, ale te wszystkie obtrąbienia, te wiązanki rzucane z okien samochodu pod moim adresem i okrzyki, żebym zjechał na poprzecinany krawężnikami chodnik z kostki zwany przez kierowców "ścieżką rowerową", tak, to zrobiło swoje. Oni wyżywali się na mnie, no to w piątkowe popołudnie wyżyłem się ja. W sumie to smutne, że brak dobrej infrastruktury (zarówno samochodowej, bo wylotówki z Warszawy wołają o pomstę do nieba jak i rowerowej) wywołuje agresję i u kierowców i u rowerzystów. Może kiedyś doczekamy się dobrej infrastruktury i agresja zniknie?
Kontynuując wycieczkę z Ursusa pojechałem zachodnimi obrzeżami Warszawy na Bielany. Fajne klimaty są w tych podwarszawskich wioskach, rozwalił mnie zwłaszcza śliczny trójkolorowy kot buszujący... w polu kapusty.
Na koniec dnia robię jeszcze jakieś kilometry w mojej okolicy (zakupy i takie tam) i wychodzi 76 km na koniec dnia.
1 września dzieciaki zaczęł rok szkolny, a ja zacząłem nową robotę. Pracuję od 10, a że mam zwyczaj wstawać wcześniej, to stwierdziłem, że co mam siedzieć w domu, zrobię sobie przed pracą dłuższą przejażdżkę. No i zrobiłem 25 km - z Bielan pojechałem na Bemowo, zahaczyłem o Jelonki, jeździłem po Woli, dojechałem też do Śródmieścia. Wyszło 25 km i idę do pracy (na Woli).
Po pracy jadę na Okęcie do mojej starej roboty załatwić jedną rzecz - tu okazuje się, że mój były pracodawca nie pali się do wypłacenia mi zaległych pieniędzy, mnożąc problemy (cóż, były szef zawsze był człowiekiem bez klasy, więc mnie to nie dziwi). Kwota nie jest duża, ale tak czy siak sprawa pewnie będzie miała jakiś ciąg dalszy, mniemam że jednak załatwimy to polubownie. Ale nieistotne, to w końcu jest blog o rowerowaniu a nie o szefach-burakach :)
Z Okęcia wracam na Bielany, potem pod wieczór robię jeszcze wypad do Klifa na Okopową i z powrotem (parkowanie roweru pod tym centrum handlowym to też niezły hardkor, stojaków oczywiście brak, bo centrum uważa się za ekskluzywne, no to co będzie sobie jakimiś rowerami głowę zawracać, toż to nie ma silnika, nie ryczy, nie spala benzyny, no to co to za pojazd jest...). Z Klifa powrót do domu i koniec. 67 km na koniec dnia.
77 km po Warszawie, większość nabitych na Bielanach, Bemowie, Woli i Jelonkach. Przy okazji spięcie z policjantem - policja urządziła sobie polowanie na rowerzystów, próbując nagiąć ich na siłę do debilnie zaprojektowanej infrastruktury. Chodzi o to, że na ul.Górczewskiej na Woli ścieżka rowerowa biegnie sobie północną stroną ulicy przez długi odcinek (3 km chyba), po czym przemieszcza się na stronę południową, aby po jakichś 500 metrach... znów pojawić sie na kolejne 2 km po stronie północnej. Jednym słowem rowerzystów zmusza się, żeby na odcinku 500 m dwukrotnie pokonywali szeroką arterię (po 3 pasy w każdą stronę), odstawszy swoje na światłach. Wiadomo, że wszyscy mają to gdzieś i te 500 m robią jeznią lub częściej chodnikiem. No to zatrzymali mnie na tym chodniku (normalnie jechałbym jezdnią, ale nie miałem jak na nią zjechać z uwagi na gigantyczną liczbę przetaczających się nią samochodów), widzę że już spisują jakiegoś innego rowerzystę. Zatrzymuję się, gliniarz patrzy mi w oczy, ja jemu też. I tak gapimy się na siebie wilkiem parę sekund jak dwa koty sprężone do skoku. W końcu gliniarz uskutecznia gadkę-szmatkę, robi jakieś bezczelne uwagi pod moim adresem (że nie wiem, gdzie jest ścieżka, więc powinienem odstawić rower do domu i takie tam), ja cały czas patrzę mu w oczy z zaciętą i dumną miną. W końcu każe mi się wrócić do ścieżki rowerowej i przejść na drugą stronę, a ja do niego maksymalnie wkurwionym głosem... NIE. Tak po prostu, krótko i na temat. NIE. Szczęka mu opadła, nic nie powiedział, ja odszedłem parę kroków i znów wskoczyłem na rower i do przodu, wciąż tym chodnikiem. Do widzenia.
Każdy, kto to czyta, niech myśli, co chce. Ja wiem jedno - nie da się zmusić trzeźwo myślących ludzi do korzystania z infrastruktury stworzonej ewidentnie przez pijaków. Czy zamiast polować na rowerzystów ktoś w końcu zapoluje na projektantów wymyślających takie kretynizmy jak droga dla rowerów zmieniająca stronę ulicy co kilkaset metrów?
Tak czy siak brawa dla policji za walkę o praworządność. Chwała Wam, Dzielni Policjanci.
No to natrzaskałem kilometrów. Najpierw jazda na Czerniaków, gdzie ma sprawę do załatwienia (z Bielan to prawie 15 km - duża ta nasza Warszawa), potem cofam się na Powiśle, gdzie delektuję się udkiem z kurczaka, wskakuję na rower i obieram kurs na Falenicę.
Dla nieznających Warszawy: Falenica to chyba najdalej od centrum położona część Warszawy, jakieś 20 km. W sensie faktycznym to tak naprawdę odrębne miasteczko, zapyziałe zresztą, ale formalnie to wciąż Stolyca. No to jadę sobie przez Saską Kępę, Gocław, Anin, Międzylesie, Radość... No właśnie, zabudowa wielkomiejska kończy się na Gocławiu, a dalej jest wiejsko lub małomiasteczkowo. A więc Anin, Międzylesie i Radość to też tak jakby osobne miasteczka żyjące swoim życiem z dala od centrum metropolii. I tak się turlam przez te warszawskie miasteczka aż do Falenicy, którą zwiedzam dokładnie, zapuszczając się też na chwilę do Józefowa (to już oddzielne miasto, graniczące z Warszawą). Potem wracam do centrum przez Gocławek i Grochów (mniej więcej wzdłuż kolei otwockiej), jem obiad w centrum, zaglądam na Wolę (próbuję kupić portki w Wola Parku, ale nie mają mojego rozmiaru) i stamtąd na Bielany. I już ponad 100 km na liczniku. Potem jeszcze małe zakupy na Bemowie, też rowerem.
Łącznie 110 km. Uff...
Zrobiłem 80 km po Warszawie. M.in. zapuściłem się na prawy brzeg (Targówek), w sumie takie jeżdżenie bez historii i nabijanie kilometrów (ale ja tak lubię) - ważniejsze jest to, że podpisałem wreszcie odpowiednie kwity i już oficjalnie mogłem zaczynać od 1 września nową robotę. Na podpisanie też pojechałem rowerkiem, a co :) Samochodu i tak nie ma tam gdzie zaparkować (okolice skrzyżowania Okopowa/Żytnia - kto tam próbował parkować, ten wie), a komunikacji miejskiej nie cierpię za jej powolność.
Więc rower rządzi!
Nie robiłem żadnej dużej wycieczki, lecz co jakiś czas wskakiwałem na rower, aby pojeździć po bliższej i dalszej okolicy. I tak mi się zsumowało przez cały dzień do 65 km, chociaż żadnego ciekawego miejsca w sumie nie odwiedziłem. Czasem bywa i tak.