No i stało się, zaliczyłem piękną glebę na asfalcie pokrytym warstwą lodu. Obyło się bez strat na ciele i sprzęcie, ale żeby było śmieszniej, to wyrąbałem się tuż obok... warszawskiej izby wytrzeźwień. Uprzedzając pytania - byłem trzeźwy :)
Pogoda w miarę dopisywała, wiatr nie dokuczał, więc przejechałem po Warszawie 73 km (dzielnice: Bielany, Żoliborz, Wola, Śródmieście, Ochota, Bemowo). Uwolniona od nadmiaru samochodów Warszawa wyglądała po prostu pięknie. Szkoda, że tak będzie jeszcze tylko przez parę dni, więc cieszmy się chwilą :)
Pogoda we wtorek była taka, że psa by z domu nie wyrzucił, jak mówi stare powiedzenie. Ciemno, siąpiący nieustannie deszcz, silny wiatr... W tych okolicznościach przyrody przejechałem po Warszawie 54 km. Siłą woli, jak to się mówi.
Na więcej nie miałem ochoty, co przyznaję uczciwie. Czasami i z rowerowaniem trzeba przystopować :)
W przerwie między wizytą u jednej rodzinki a wizytą u drugiej rodzinki znalazłem czas na przejechanie 27 km. Jak na mnie to raczej słabiutki wynik, ale tak czy siak zdołałem przekroczyć 12000 km - i o to chodzi :)
Trasa? Nic ciekawego - z Bielan na Jelonki i z powrotem a trochę kilometrów po samych Bielanach. Ale klimat niezły z uwagi na totalnie opustoszałe miasto - brak ludzi, brak samochodów, w jeżdżących z rzadka autobusach i tramwajach pustki. Ot urok świąt :)
PS. Luka między 24 i 26 grudnia to nie przypadek - to był dzień bez roweru, pierwszy od połowy września. Dziwne uczucie.
W strużkach siąpiącego nieustannie deszczu przejechałem 28 km - 20 z samego rana (z Bielan do Złotych Tarasów na ostatnie zakupy i z powrotem) i potem 8 km na obiad - bo zanim nastała wigilijna kolacja z tym całym postnym żarciem, musiałem się na to przygotować i zjeść solidną porcję mięsa z ryżem :)
No a potem to już ostatnie przygotowania i Wigilia. I nie było tak źle, nawet rodzinka była o dziwo OK :)
Mimo przedświątecznej gorączki udało mi się przejechać 57 km - głównie dlatego, że mnie z pracy wcześniej wypuścili :) Tak więc oprócz podróży do pracy i po jeden brakujący prezent zaliczyłem traskę przez podwarszawskie wioski - Macierzysz, Babice, Lipków, Izabelin, Laski, Mościska. Czyli ogólnie rzecz biorąc tereny na zachód od stolicy.
No a potem już "magia świąt" czyli niezła harówka.
Dopadł mnie wirus ZPS. Czyli Zaawansowane Przygotowania Świąteczne. Efekt? Zaledwie 30 przejechanych kilometrów. Z Bielany na Wolę do pracy, z pracy do centrum handlowego Wola Park, stamtąd do domu i jeszcze parę kilometrów po Bielanach. I to wszystko.
Cóż, święta rowerzystom nie sprzyjają.
Zrobiłem wczoraj 68 km przedświątecznie. Dlaczego przedświątecznie? Bo kluczem programu była wyprawa po pracy po odbiór prezentu na dalekim Ursynowie (a startowałem z Woli) a potem jazda z tym na Bielany przez całe miasto. A że wcześniej zrobiłem 25 km przed pracą i 7 w trakcie, to łączny bilans dnia zamknął się ładnym wynikiem 68 km.
Jazda na Ursynów i z Ursynowa oznaczała przeciskanie się między samochodami na zakorkowanych ulicach. Najgorzej było na Puławskiej, gdzie są wąskie pasy i jedna furgonetka (nie mówiąc już o autobusie) czyni przejazd niemożliwym. Na różnych forach dyskusyjnych różni mądrale radzą, żeby z tego powodu nie korzystać z głównych ulic, tylko poruszać się drugorzędnymi ulicami, czasem nawet nadkładając drogi. Czy taka postawa jest właściwa? Nie, ona nie jest właściwa, ona oznacza kapitulację przed tonami blachy zasyfiającymi codziennie warszawskie ulice, oznacza oddanie hałaśliwym i smrodzącym blaszakom gigantycznej przestrzeni. Tymczasem ja mam takie samo prawo jak spaliniarze poruszać się najkrótszą możliwą drogą z punktu A do punktu B, mam prawo jeździć głównymi ulicami i kapitulować nie zamierzam. I chciałbym, aby rowerzystów na głównych ulicach było coraz więcej. Może kiedyś dożyjemy tych czasów, gdy takie ulice z trzema pasami w jedną stronę zostaną zwężone, aby wygospodarować miejsce na drogę dla rowerów?
Bądźmy twardzi, nie uciekajmy na boczne ulice, jeździjmy głównymi. Czasem trzeba się wtedy trochę namęczyć, ale uważam, że warto.
Dobra, zacznijmy od śniegu. A więc stało się, wreszcie w Warszawie spadł śnieg :) Co prawda przemieszany z deszczem i poleżał niedługo, ale jednak spadł. Przy okazji wyszło, że muszę wymienić klocki w tylnym hamulcu, bo już ledwo działa, a hamowanie przednim na mokrym śniegu to misja raczej samobójcza :)
A teraz o inwazji blaszaków. To, że Warszawa jest notorycznie zakorkowana, to wiadomo od dawna. Ale to, co się działo na ulicach stoicy wczoraj, przekroczyło wszelkie granice. Powody? Cóż, pewnie świąteczne przygotowania :) No w każdym razie całe miasto było jednym wielkim korkiem, a zdesperowani spaliniarze próbowali się w wielu miejscach zmieścić po dwóch na jednym pasie ruchu, jakby to mogło coś przyspieszyć. Oczywiście nie przyspieszyło, za to skutecznie uniemożliwiało przejazd rowerzystom, dlatego parę razy musiałem ewakuować się na chodnik, co czynię rzadko i niechętnie.
Tak czy siak poczułem wczoraj prawdziwą wolność. Samochody stały uwięzione, komunikacja miejska wraz z nimi, a ja mogłem pojechać tam gdzie chciałem. No może o 10% wolniej niż zwykle z powodu tych tysięcy ton blachy zalegającej na ulicach, ale jednak mogłem.
A wczoraj jeździłem naprawdę dużo, całe 80 km, poturlałem się nawet do odległego Ursusa celem odbioru świątecznych prezentów. O Arkadię też oczywiście zahaczyłem, a co :)
Fajny dzień jednym słowem.
Rano padł mi system, być może po suto zakrapianej rodzinnej kolacji poprzedniego dnia :) To znaczy na początku jechało się dobrze, ale z czasem zacząłem się pocić jako ta świnia (co mi się nigdy wcześniej nie zdarzało przy tej samej prędkości, tej samej temperaturze i tym samym zestawie ciuchów) i ogólnie tracić ochotę do jazdy. W efekcie nie zrobiłem zakładanych porannych 25 km, poprzestałem z trudem na 23.
Jednak mój organizm ma to do siebie, że regeneruje się błyskawicznie, więc po pracy elegancko zaskoczył. I w ten oto sposób dobiłem do 64 km (co prawda nieco na raty, a nie za jednym zamachem), nabijając kilometry po Woli, Bielanach i Bemowie i załatwiając po drodze różne tzw. obowiązki. To już była zupełnie inna jazda, lekka, łatwa i przyjemna.
I oby tak dalej :)
Skromniutko wyszło, jedynie 40 km. Turlałem się z Otwocka w stronę centrum Warszawy wzdłuż linii kolejowej i jeszcze jakoś szło, ale kiedy odbiłem w lewo w stronę Wisły, to dostałem taki silny przeciwny wiatr, że dałem sobie spokój, w końcu rower ma być źródłem przyjemności a nie narzędziem tortur :) Tak więc zawróciłem do linii kolejowej, dojechałem do stacji Warszawa-Gocławek i tam wsiadłem w SKM (miałem farta, przyjechałem na stację parę minut przed pociągiem), pokonując w ten sposób odcinek, który rowerem musiałbym pokonać pod silny wiatr. Wysiadłem na Ochocie, pojechałem jeszcze do Śródmieścia, a potem nieco okrężną drogą dojechałem na Bielany. Wyszło 40 km.
Byłoby więcej, ale różne tzw. obowiązki sprawiły, że na więcej nie miałem czasu, więc dobre i to.