Troszkę ciepło było, tak do 35 stopni :) Poniedziałkowe rowerowanie zredukowałem do potrzeb czysto komunikacyjnych. A że nie były jakieś szczególnie palące (w odróżnieniu od słońca), to wyszło tego 37 km.
Wraz z sobotnią podróżą do Czeremchy stały się dwie rzeczy ważne. Po pierwsze przekroczyłem granicę 300 zaliczonych gmin. Po drugie zaliczyłem dwie gminy przylegające bezpośrednio do granicy państwa. Czyli na pewnym odcinku osiągnąłem jakiś kres, dalej na wschód już nie da rady zaliczać. No chyba, że wyzwolimy polskie tereny na wschodzie, przynajmniej te wokół Grodna i Brześcia, ale w najbliższych latach na to się nie zanosi.
Co do samej wycieczki... Zerwałem się o 5:40, ogarnąłem się, pojechałem na stację Warszawa Stadion, stamtąd zatłoczonym pociągiem do Siedlec. Te poranne pociągi mają swój klimacik, w powietrzu dominuje zapach przetrawionego alkoholu, a połowę pasażerów stanowią skacowani mężczyźni w wieku późnoprodukcyjnym. Choć co do ich zdolności produkcyjnych to ja jestem sceptyczny :)
No to doturlałem się pociągiem do stacji Siedlce Zachodnie, stamtąd ruszam na Sokołów Podlaski. Ciężko, pod wiatr. Niezbyt silny, ale jednak. W drodze do Sokołowa podziwiam meandry polskiego nazewnictwa:
Sam Sokołów zapyziały i rozjechany przez spaliniarstwo. Nie wrócę tam, bo nie ma po co. Zaliczyłem i tyle.
A to już jakaś wioska za Sokołowem, na pograniczu gmin Sabnie i Sterdyń:
W odróżnieniu od zapyziałego Sokołowa wioski są całkiem przyjemne. Takie trochę zaściankowe, a tubylcy zaciągają ze wschodnim akcentem. Asfalty raczej gładkie.
Oto i kolejna wioska, jakiś Młodożew:
Wreszcie stało się, przekraczam Bug.
Pierwsze miasto po drodze to Drohiczyn. Pięknie położone nad Bugiem i pełne uroku. Tam akurat wrócę.
W Drohiczynie posilam się całkiem smacznymi pierogami...
...po czym modyfikuję trasę przejazdu. Miałem jechać do Siemiatycz i stamtąd wracać do Siedlec po południowej stronie Bugu. Ale ja nie lubię wracać, wolę jechać przed siebie. Odpalam internet, sprawdzam pociągi odjeżdżające z Czeremchy (taka wioska pod samą białoruską granicą), sprawdzam odległość Drohiczyn-Czeremcha i okazuję się, że zdążę na pociąg "na lajcie". No to jadę.
Tu zaczyna się mordęga. Wychodzi słońce, zaczyna się skwar, wiatr nie pomaga, nadbużańskie pagórki dają nieco w kość. Trudno, nie ma że boli. Dojeżdżam do Siemiatycz...
...i jadę dalej. W odróżnieniu od zapyziałego Sokołowa Siemiatycze są całkiem ogarniętym i zadbanym miastem, choć niektóre widoki kojarzą się z Białorusią :)
Tak, chodzi o ten obiekt po prawej stronie zdjęcia :)
Z Siemiatycz kieruję się na Kleszczele, a potem na Czeremchę. Ciężko, w upale, raczej pod wiatr niż z wiatrem. Oto podlaski krajobraz, hen za tymi drzewami rządzi już groźny Łukaszenko ze srogim obliczem :)
Granica coraz bliżej...
...a tu porządna ścieżka rowerowa. Chyba ktoś się chciał przed Białorusinami pochwalić :)
Dobra, jest Czeremcha:
Jest i stacja i autobus szynowy czekający na odjazd.
Stacja to głęboki PRL, a autobus szynowy to też niezła machina - produkcji niemieckiej, ale pamiętający chyba czasy wczesnego Adenauera. Ale nieźle bydlę pomykało, czasem 90 km/h (kabina maszynisty była otwarta i miałem podgląd na licznik). Ciekawe klimaty panowały też przy sklepie z alkoholem w pobliżu stacji - paru podchmielonych starszych panów spożywało kolejne piwa, mówiąc jakimś polsko-białorusko-ukraińskim narzeczem, więc zrozumieć ich było trudno. Za to przekleństw używali czysto polskich. Jak widać polonizacja terenów wschodnich zaczyna się od słów używanych w polszczyźnie najczęściej :)
No i to tyle, dalej powrót autobusem szynowym do Siedlec i pociągiem do Warszawy. Zadowolony jestem.
Znowu mam wpisowe zaległości, czas ponadrabiać. W piątek miałem nastrój na jeżdżenie, czego efektem były 73 przejechane kilometry.
A tak poza tym to Legia rządzi :) Pierwszy obrazek z Bemowa, technika malarska zaawansowana. Drugi obrazek z Wólki Węglowej przy wjeździe do Puszczy Kampinoskiej, tu autor postawił na prostotę wykonania, przedkładając treść przekazu nad technikę.
Tak mianowicie dla przyzwoitości zrobiłem wczoraj całe 56 km. Miało pozostać na 50, ale pokrzepiwszy się browarkiem pokrążyłem trochę wieczorem po Wawrzyszewie i Chomiczówce, siejąc śmierć. Bo to, że rowerzysta po piwie sieje śmierć, jest rzeczą tak oczywistą, że nie podobna z tym nawet dyskutować. A więc siałem śmierć i już.
A wcześniej, poza dotarciem do pracy i powrotem do domu, zwiedziłem sobie m.in. Bemowo, uwieczniając na zdjęciu współczesny architektoniczny warszawski chaos:
Jakoś tak stwierdziłem, że już nie będę starał się o miejsce w TOP10, bo mi się nie chce :) Więc zbastowałem z rowerowaniem.
No nie, nie myślcie sobie, że będę teraz trzaskał dystanse rzędu 7 km dziennie. Aż tak źle nie jest, te 50 km dla przyzwoitości będę robił :) A potem wystarczy, potem walnę się na kanapę jak te bielańskie koty:
Ostatni dzień lipca był pod względem rowerowym jakiś taki bez historii. Niby zrobiłem te 64 km, z Bielan aż na Ursynów się zapuściłem, ale tak po za tym to nic ciekawego się nie działo. Choć nie narzekam. Wolę dni bez historii, niż np. historie z potrąceniem przez samochód :)
Tylko rower trzeba będzie trochę poserwisować. Bo już ledwo biedak chodzi...
To się w końcu musiało stać. A było to tak - wróciłem z urlopu, wsiadam na rower, jadę do pracy, przejeżdżam jedną z wolskich ulic, mam pierwszeństwo przejazdu, z ulicy podporządkowanej wyjeżdża samochód i...
No cóż, nie zatrzymał się, tylko po prostu we mnie wjechał. Wykonałem pięknego pirueta w powietrzu i zaryłem w asfalt. Ale...
Cóż, wielu ludzi w różnych sytuacjach mówiło, że jestem cyborgiem :) Teraz też to się sprawdziło, bo poza lekko obitymi mięśniami prawego uda, które zetknęły się z asfaltem, nic mi nie dolega. Wstałem, otrzepałem się, dziarsko chodzę i dziarsko śmigam na rowerze. Rower też o dziwo nie ucierpiał poza leciutko wygiętym błotnikiem, pancerny sprzęt to jest to.
Sprawcą wypadku był młody chłopak, był śmiertelnie przerażony, chyba teraz faktycznie zacznie jeździć ostrożnie :) Dogadaliśmy się, spisałem go tylko z dowodu osobistego, wziąłem na wszelki wypadek numer telefonu i zainkasowałem 100 zł na nowe błotniki, rozstaliśmy się w pokoju. Do rowerowania oczywiście się nie zraziłem i śmigam dalej :)
Mam nadzieję, że limit wypadków na ten rok już wyczerpałem.
Drugie pół niedzieli miałem zajęte nierowerowo. Pierwsze pół poświęciłem na objazd Ziemi Łódzkiej.
A więc zrywam się o 5:30, ogarniam się, jadę na Dworzec Centralny, stamtąd pociągiem teleportuję się na stację Łódź Widzew. Wysiadam, ruszam, podziwiam bloki.
Dalej jadę w kierunku centrum, mijając po drodze stadion Widzewa. Tragedia i ruina. Klub z tradycjami i rzeszą kibiców, a taki dziadowski stadion. Szkoda, zasługują na więcej. I mówię to ja, warszawiak i kibic Legii.
Ulice w Łodzi bywają monstrualnie szerokie:
W końcu osiągam centrum, mijam rzędy zrujnowanych kamienic i facetów pijących wino w bramach, wreszcie spotykam rowerzystów :)
Dalej kieruję się na Zgierz, po drodze jeszcze jedna łódzka fotka z bliżej nieznanego mi miejsca:
W końcu osiągam Zgierz, zdjęć nie robię, bo nic ciekawego do focenia tam nie ma :)
Pod Strykowem podziwiam autostradę...
...a w samym Strykowie trochę błądzę, więc tłukę kilka dodatkowych kilometrów po miasteczku. W końcu wyrywam się z miasteczka, zwiedzam jakieś wioski...
...a potem miasteczko Głowno. Smętne, nieciekawe.
Dalej to już rajd przez wioski między Głownem i Łowiczem (zaliczam kolejne gminy), potem mijam Łowicz, osiągam stację Bednary, tam kończę bieg. Podłowickie wioski fajne - zadbane, raczej bogate. Podobało mi się. A oto stacja Bednary:
I to tyle, dalsze kilometry robię już w Warszawie. Dzień udany, 9 gmin wpadło do kolekcji.
Uwaga: Osobnik politycznie niepoprawny :) Nie jestem Europejczykiem, jestem Polakiem ze wschodnią duszą. A poza tym podobno jestem toksyczny, podżegam do wojny, jestem chamem i pluję Litwinom do talerza - o czym można przeczytać na pewnym forum dyskusyjnym. Strzeżcie się zatem! :)