Wpisy archiwalne w miesiącu

Wrzesień, 2012

Dystans całkowity:1919.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:30
Średnio na aktywność:63.97 km
Więcej statystyk

Spokojna niedziela

Niedziela, 9 września 2012 · Komentarze(0)
Po sobotniej eskapadzie w niedzielę wrzuciłem na luz, zresztą średnio miałem czas na rowerowanie. Efekt to zaledwie 52 km przejechane po Warszawie.

Szału nie ma :)

Toruń, Włocławek i... skrzywiona korba

Sobota, 8 września 2012 · Komentarze(8)
Kategoria Ponad 117 km
Moja sobotnia wycieczka zaczęła się nienajlepiej. Od skrzywionej korby w rowerze.

Gdy było jeszcze ciemno, doturlałem się na Dworzec Centralny i ruszyłem pociągiem w stronę Torunia, w Kutnie miałem przesiadkę. A peron w Kutnie jest masakrycznie niski. Jeśli dodamy do tego wąskie drzwi w wagonie kolejowym, jest jasne, że wysiadka z rowerem nie jest łatwa. Niemniej jednak dotychczas mi się udawało, w sobotę się nie udało. Może byłem bardziej zaspany? No w każdym razie przy wysiadaniu potknąłem się, rower upadł na peron, a ja na rower. Co prawda szczególnie ciężki nie jestem, mam całe 75 kg (mojemu koledze z pracy, który ma zbliżony wzrost, ale wszędzie jeździ samochodem, ustępuję 25 kilo), ale ciężar mojego ciała wystarczył, aby skrzywić prawą korbę.

No nic, jechać się dało. Na początku trochę niewygodnie, z czasem nauczyłem się prawidłowo układać stopę na odchylonym nieco pedale. Tragedii zatem nie było.

Wysiadłem w Toruniu i ruszam. Oto panorama Torunia:



Samego miasta nie zwiedzałem, bo robiłem to już wielokrotnie (choć nie rowerem) i znam je jak własną kieszeń. Zamiast tego ruszyłem na Chełmżę:



Klimaty ogólnie zupełnie inne, niż na Mazowszu czy Podlasiu, zabudowa w stylu pruskim. Ot inny zabór mieli. Podobnie Kowalewo Pomorskie:



W rzeczonym Kowalewie kiedyś się moja babcia urodziła i wychowała :)

Do Golubia-Dobrzynia jedzie się OK, trasa płaska, wiaterek pomaga. W Golubiu cykam zamek z poczucia obowiązku, bo nie wypada być w Golubiu i zamku nie cyknąć :)



Za Golubiem zaczynają się schody. Teren staje się pagórkowaty, wiatr przeszkadza (zmieniłem kierunek), dostaję nieco w kość. No to... trzeba się posilić :)



Kocham GS-y! :)

Zmagając się z pagórkami i wiatrem dotaczam się do Lipna. Miasto jak miasto, szału nie ma...



Jeszcze tylko postój w szczerym polu, bo wiatr dał mi w kość całkiem mocno...



...i już osiągam Włocławek. A przed Włocławkiem piękny długi zjazd aż do Wisły. W drugą stronę robić tej trasy nie będę, bo piękny długi zjazd zmieniłby się w masakrycznie upierdliwy podjazd.

We Włocławku cykam fotę w jakimś przypadkowym miejscu...



...i kieruję się na dworzec. Brzydki.



Sam Włocławek ma ciekawy klimacik lekko podupadłego miasta przemysłowego, taki lekko szemrany. Ja akurat takie klimaty lubię, dla mnie OK.

Na dworcu we Włocławku dyskutuję sobie jeszcze z kibicami GKS-u Katowice, którzy jechali na mecz do Bydgoszczy (we Włocławku ich pociąg miał postój), po czym odjeżdżam do Warszawy.

Wycieczka OK, tylko ta korba...

30000

Piątek, 7 września 2012 · Komentarze(6)
W ostatni piątek kręciłem skromniutko, całe 32 km. Wystarczyło jednak, aby osiągnąć przebieg 30000 km.

Aż tyle ten mój rower już przejechał? Toż to grat a nie rower :)

Odkurzanie blogaska

Czwartek, 6 września 2012 · Komentarze(1)
Trochę zaniedbałem blogaska, trochę kurzem zarósł. Czas go odkurzyć.

W ramach odkurzania niniejszym robię zaległy wpis z ostatniego czwartku. Zrobiłem 2*2*2*2*2*2 km. Umiecie to przemnożyć bez kalkulatora? :)

Uboczny skutek roweryzacji

Wtorek, 4 września 2012 · Komentarze(11)
Wczoraj zostałem zwyzywany. Przez rowerzystę. Za to, że prawie się zderzyliśmy czołowo na ścieżce rowerowej. Szkopuł w tym, że ja trzymałem się po bożemu prawej strony, a on niekoniecznie. Ja też mu odpowiedziałem w sposób mało parlamentarny, ale chyba nie słyszał, bo miał słuchawki na uszach.

Warszawa roweryzuje się na potęgę, to cieszy. Ale to zjawisko ma też swoje skutki uboczne. Kiedyś rowerzyści na mieście byli w jakimś sensie elitarni, a przez to szanowali się wzajemnie i była między nimi jakaś solidarność, przynajmniej ja tak to odbierałem. Wraz ze wzrostem popularności rowerów będzie coraz mniej solidarności a coraz więcej kłótni. Być może kiedyś dojdzie do tego, że będziemy skakać sobie do oczu tak samo, jak czynią to spaliniarze.

Roweryzacja cieszy. Ale nie ma róży bez kolców.

Poza tym dzień jak dzień. 61 km po Warszawie. Może być.

Poniedziałkowe lenistwo

Poniedziałek, 3 września 2012 · Komentarze(0)
Zaledwie 35 km. Nawet nie to, że mi się nie chciało, po prostu zabrakło czasu, miałem różne sprawy na głowie. Kilometry były zatem "dopracowe" i sprawunkowe.

Ale co tam, jeden lajtowy dzień nikomu nie zaszkodzi :)

Stóweczka, Truskaw, Truskawka, kot i Przystanek Legia

Niedziela, 2 września 2012 · Komentarze(4)
W niedzielę nie zaliczałem gmin, nie było czasu na całodzienną wyprawę. Znalazłem za to czas na jeżdżenie po Warszawie i okolicach. Dokręciłem do stówy.

Zaczęło się ciężko, fatalnie wręcz. Wyjechałem rozruszać organizm po sobotniej wycieczce, krążyłem po Warszawie, ale brakowało motywacji i chciało mi się spać. Ciężko znaleźć motywacyjnego kopa, gdy jedzie się po raz dziesięciotysięczny tą samą ulicą. Tym niemniej podczas tej warszawskiej przejażdżki (najdalej dotarłem na Mokotów i Ochotę) nakręciłem ok. 40 km, nawet lekko więcej.

Ciekawiej było po południu, ruszyłem w stronę Puszczy Kampinoskiej do wsi Truskaw. W dzieciństwie wyprawy do Truskawia to było coś! Do Truskawia prowadzi asfaltówka, z mojej części Bielan jest tam 13 km, w Truskawiu asfalt się kończy i albo wjeżdża się do lasu albo trzeba zawrócić. A więc w dzieciństwie, mając te 10 lat, brało się rower, jechało do Truskawia i zawracało, nie mówiąc oczywiście nic rodzicom, coby nie zebrać bury, że pojechało się "tak daleko". Każdy, kto pojechał do Truskawia i z powrotem, miał szacun u kolegów. Wtedy to było całkiem bezpieczne, ruch samochodów był niewielki w porównaniu z tym, co jest teraz. To w ogóle były inne czasy, nie było w domu komputerów (no może nie do końca, pojawiały się nieśmiało pierwsze Atari, Commodore i Spectrum), "fejsików" itp., wtedy latem jeździło się rowerem i grało w piłkę, a zimą śmigało na sankach i łyżwach. Wtedy jeszcze istniały osiedlowe boiska, dziś są w tym miejscu bloki za płotem i parkingi.

Dobra, dosyć tej nostalgii, wróćmy do przejażdżki. W Truskawiu wjechałem do puszczy i ruszyłem w stronę wsi Wiersze po jakichś dołach, piachach i korzeniach. Dostałem trochę w kość, rower dostał też, jednak co asfalt to asfalt :)

Oto jakiś tam puszczański widoczek:



A to już wieś Wiersze i pomnik wojenny:



W Wierszach w końcu dotarłem do asfaltu. Kolejna wieś to... Truskawka :)



A za Truskawką, w kolejnej wsi (Janówek chyba), zrobiło się dramatycznie. Śliczny biało-rudy kot władował się pod pędzącego dostawczaka :(

Ale najciekawsze jest to, że kot mógł wyjść z tego bez szwanku. Kołem trafiony nie został (bo jakby został, toby niewiele z niego zostało), a dostawczak był zawieszony na tyle wysoko, że mógł przejechać nad kotem, nie robiąc mu krzywdy. Bo faktem jest, że kot spod dostawczaka wybiegł i pobiegł dziarsko przed siebie. Owszem, ranne koty też potrafią w szoku pobiec, ale... Kociego krzyku żadnego nie słyszałem, krwawych śladów nie było, kot po zdarzeniu przeskoczył elegancko nad fragmentem bramy (czyli kręgosłup cały)... Mogło mu się upiec.

Stałem tam jeszcze jakieś 10 minut, czekając, czy kot się pojawi, nie pojawił się. Ruszyłem przed siebie i po przejechaniu ok. kilometra...



Albo to był bardzo podobny kot, albo... ten sam. W szoku mógł przebiec ten kilometr, podczas gdy ja go wypatrywałem na miejscu zdarzenia. Mam nadzieję, że to jednak ten sam kot. Oby. Ten był w każdym razie cały i zdrowy, biegał sobie po trawie.

Cóż, jadę dalej, docieram do trasy gdańskiej, kilkanaście kilometrów przed Warszawą... Przystanek Legia :)



Powrót do Warszawy to porażka - monotonna jazda wzdłuż ruchliwej szosy i zero motywacji. W końcu dotaczam się na Bielany, robiąc sobie krótki odpoczynek na przystanku i... w autobusie. Podjechałem sobie z Młocin na Wrzeciono, a co :)

Potem znów rowerek, odpoczynek i małe sprawunki. Dokręcam do stówki.

Dzień na plus. A kot chyba jednak przeżył :)

Tour de Radzyń

Sobota, 1 września 2012 · Komentarze(9)
Kategoria Ponad 117 km
Wrzesień zacząłem od rowerowego zwiedzania północnej części Lubelszczyzny.

Wstaję przed 6, udaję się na dworzec, wsiadam w pociąg, wysiadam w Siedlcach. Przez pół drogi pociągiem zagaduje mnie jakaś babcia i tak sobie rozmawiamy o naszym pięknym kraju, zwłaszcza o meandrach polskiej polityki :)

Wysiadam w Siedlcach, ruszam drogą na Terespol, potem odbijam na drogi lokalne. Wiatr nie pomaga i nie przeszkadza. Czyli może być. W jakiejś wiosce cykam fotę:



A oto jakaś inna wioska i inne rozdroże. Krzyż na rozdrożu to podstawa :)



Trasa ogólnie płaska jak stół, miłośnicy górek muszą udać się w inne rejony kraju.

Wioski w porządku, zadbane, ale trudno dopatrzeć się lokalnej specyfiki. Ot Polska taka jak wszędzie. Może tylko mieszkańcy nieco zaciągają.

W końcu osiągam Radzyń Podlaski.



Miasto może być. Nie za piękne, ale też nie jakieś brzydkie, widać w nim jakieś życie.

Za Radzyniem odbijam nieco z głównej trasy na Lublin, coby zaliczać gminy. Łapie mnie deszczyk. Miało nie padać, ale meteorolodzy już klasycznie się pomylili :)

A oto typowy obrazek dla okolicznych wiosek - drewniana chałupa i przylegający do niej murowany dom. Sporo było w okolicy takich konfiguracji.



W końcu wracam na główną drogę i wjeżdżam do Kocka. Miasteczko nieciekawe, zapyziałe, smutne i bez życia.



Za to za Kockiem...



Tak, tego mi było potrzeba :)

A później zaczyna się dramat. Bo w Polsce jest tak, że jak się buduje lokalne drogi, to często tylko w obrębie jednej gminy, a połączeń międzygminnych brak. Ot takie "rozbicie dzielnicowe" w wydaniu lokalnym. Przerabiałem już to nie raz - na drodze z jednej gminy do drugiej nagle kończył się asfalt i trzeba było się przebijać przez jakieś piachy, w dodatku "na azymut", no bo przecież na polnych dróżkach drogowskazków nie ma. A ja ubzdurałem sobie, że z gminy Firlej wpadnę do sąsiedniej gminy Ostrówek.

No to jadę, bo w Firleju tubylcy zapewniali, że przejechać się da. I na początek nawet jest obiecująco...



Ale niestety na jednej "krzyżówce" tubylców zabrakło, nie miałem kogo spytać o drogę, oznaczeń było brak, więc... przejechałem 7 km nie w tę stronę, co trzeba. A trzeba było jeszcze wrócić i tak straciłem jakieś 45 cennych minut. W końcu trafiam na miejscowych, którzy kierują mnie na nędzną polną dróżkę, która ma jakoby prowadzić w kierunku Ostrówka. I faktycznie prowadzi, jakoś sie przebijam i w końcu docieram do szosy na terenie gminy Ostrówek.

Nie łaska w końcu połączyć obie gminy asfaltem? Zwłaszcza, że niewiele tego asfaltu brakuje, jakieś 2 km.

No nic, żarty się skończyły, bo po tym błądzeniu zaistniało ryzyko, że spóźnię się na ostatni pociąg do Warszawy. Naciskam pedały, znów pada deszcz, jadę swoje, robię tylko jedno zdjęcie...



...i pruję na Lublin. Nawet Lubartowa nie focę, chociaż to niebrzydkie miasto. Liczy się czas.

Przed Lubartowem zaliczam mały kryzys, ale puszka napoju energetycznego stawia mnie na nogi i do Lublina toczę się dobrym tempem. Cały czas płasko, dopiero kilkanaście kilometrów przed Lublinem zaczynają sie górki. Wtaczam się do miasta i docieram na dworzec 20 minut przed odjazdem pociągu. Bilet muszę kupić u kanara (płacąc dodatkowy haracz 10 zł za wypisanie), bo w hali dworcowej dłuuuuga kolejka podróżnych i radośnie otwarta zaledwie jedna kasa. Brawo kolej!

Zapchanym pociągiem dojeżdżam do Warszawy. I tyle, chyba wystarczy :)

I już tradycyjnie na koniec mapka: